Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Ognisko


Gość

Rekomendowane odpowiedzi

(środkowa część Trylogii Ognia)

=======MOTTO==============================
Nagle grzmot potoczył się rozległy, potężny, głuchy. Człowiek zsuwać się zaczął z bezmiernej pochyłości. I kędyś, u krańca, runął w mrok. To wiedział jeszcze. Runął w mrok. I w chwili, gdy to pojął, pojmować przestał.
Jack Londyn, „Martin Eden ”
=========================================


Być przed. Unikać.



Chwila by się odwrócić. Spojrzeć za siebie, w poszukiwaniu czegokolwiek. Chwila by poczuć powiew jesiennego wiatru. By pomiędzy prądami powietrza dostrzec, czy jest ktoś jeszcze.

Najpierw trzeba zwolnić. By nie potknąć się o wystające konary, kamienie, nie wpaść w niezasypane do końca doły. A potem można już się tylko zatrzymać. W momencie, gdy się stoi, świat zamiera. Jakby w oczekiwaniu, że zechce się uchwycić jego kształt, barwę lub kierunek, w którym zmierza.



Biec, biec.



By poczuć bezpieczeństwo.

Czasami spotyka się na swojej drodze ogień. Ogień stojący na skrzyżowaniu, roztrojeniu i rozdwojeniu dróg. Ogień nie wskazuje. Nie sugeruje. Jedynie ukazuje kierunki w których biegnie ścieżka. Pozwala się nie zgubić, nie stracić z oczu, nie zapuścić się w otchłań lasu, krzaków, ruin budynków.



Jedna myśl, jedno słowo.



Szuka się niejednokrotnie, choć nie wie się czego i gdzie. A w momencie, gdy zostaje to odnalezione, pojawia się stwierdzenie, że to jednak nie to.



Ale nie ma niczego innego.



[…]



Brak siebie.



*********************


Droga była wyłożona kamieniami. Ich wiek liczyć można było w setkach lub tysiącach lat. Leżały tu od wieków, przeszły nimi miliony stóp, a tysiące wozów przejechały przemierzając trasę w obie strony. Potem wędrowały po nim końskie kopyta. Ich miejsce po wielu wiekach zajęły drewniane, potem stalowe koła. Na koniec przetaczały się po bruku stalowe gąsienice maszyn pełzających. Kamienie nosiły na sobie ślady istnień, jakie po nich wędrowały - rysy po butach, kołach, kijach na których się wspierano, czasami nawet odciski dłoni, gdy ktoś pozbawiony sił, czołgał się środkiem drogi. Zlewały się one w sieć kresek i plam na powierzchni, w mozaikę która nie mówiła nic o twarzach, wieku wędrowców i kierunku ich podróży, a jedynie o samym fakcie wędrówki.



Krok za krokiem i przed krokiem. Po jednym następował drugi, po drugim trzeci. Po trzydziestym piątym, trzydziesty szósty, a po pięćsetnym - pięćset pierwszy. I tak aż do tysiąca, dziesiątek a potem setek tysięcy.

Następnie trzeba było się zatrzymać. Po sto osiemdziesiątym którymś tysiącu kroków traciło się z oczu to, co było za plecami, a także również to, co przed czubkiem nosa.

Mężczyzna stanął w miejscu. Pochylił się, aby złapać oddech, który uciekał i za żadne skarby nie chciał się trzymać jego płuc. Rozglądał się wokół. Ścieżka wybiegała z lasu, wijąc się jeszcze (jakby z rozpędu) i starając się wyminąć nieistniejące już pnie. Jedynie drobne zagłębienia na poboczu, sugerowały że kiedyś stały tu drzewa. Najwyraźniej zostały jednak wycięte, albo wyrwały je (lub położyły) podmuchy eksplozji bomb. Tylko droga, zachowująca pamięć tego, co minęło, nadal omijała miejsca, w których kiedyś stały dęby, brzozy, lipy i wierzba.



Po wielu minutach biegu napotkał pierwsze ognisko. Jarzyło się jasno, białą barwą, rozświetlało drogę i pokazywało (przynajmniej w pewnym zakresie) gdzie ona zmierza. Ogień rozpanoszył się w widłach rozbiegającej się ścieżki, wyłaniał ją z mroku na kilkanaście metrów, ale potem ta znów ginęła w ciemności nocy.

Delikatne języki ognia wiły się ku górze, splatając się w supły same z sobą. Niektóre wyrywały się i jeszcze przez moment frunęły ku górze, zamieniając się w iskry. A iskry z kolei wpalały się w czerń nieba i tam zostawały, migocząc w konstelacjach.

Mężczyzna chciał się zatrzymać, usiąść i pobawić w rozpoznawanie wzorów na niebie. Pragnął przez moment popatrzeć w rozgwieżdżony nieboskłon, upstrzony srebrzącymi się od księżyca obłokami. Chciał zacząć łączyć gwiazdy w prostokąty, trójkąty, osiemnastokąty. Zależało mu, by przez moment popatrzeć spokojnie na księżyc. Zapewne dostrzegłby wtedy, przelatujące przez bladą tarczę roje czarownic (ustawionych w formacji trójkąta albo pięciokąta) na miotłach. Zmierzały zapewne na kolejny już tej jesieni sabat (albo też wracały do domu). Słyszałby groźny turkot ich śmiechów, oślepiły by go błyski księżycowego światła w szkłach ich nadtłuczonych okularów i drogocennych klejnotach w pierścieniach na skostniałych palcach. Dostrzegłby także zapewne, że te lekko podpite kobiety, zaczynały się bawić w powietrzu. Zrzucały na ziemię swoje mikstury, a te eksplodowały, zmiatając domy, drzewa, ludzi i niszcząc powietrze, w którym od tego momentu unosił się tylko zapach świeżo rozkładającego się życia.



Znał ten odór. Duszący, niepozwalający zaczerpnąć głębokiego wdechu. Trwał w nim od wielu dni. Wywoływał zawroty głowy, a rozmazujący się obraz, przechodził powoli we wspomnienie miasta.



Pamiętał…



…jak dostrzegł ponad dachami wielką maszynę na pajęczych odnóżach. Zobaczył ją w stalowym brzmieniu jej kroków, wstrząsach stąpania i smrodzie, jaki ze sobą niosła.

Z dachu swojej kamienicy widział, jak każdy jej krok burzy domy. Tam, gdzie płaskie, cienkie kończyny machiny miały być postawione, budynek chwiał się, by po chwili zapaść się do wnętrza, jakby coś wciągało go w siebie. Implozja była bezgłośna, za to wyraźnie zauważalna, bo obłok kurzu wznosił się ponad dachem kamienicy, a ta po chwili zamieniała się w górę gruzu.

Maszyna omiatała swoim wzrokiem czerwone i szaro-srebrne dachówki. Pomiędzy domami, w wąskich uliczkach dostrzegała mrówki uciekające przed jej krokami. Po chwili jej metaliczny blask zamienił się w granatowy odcień owada (chyba żuka). Nad ślepiami pojawiły się czułki, a grzbiet nabrał gładkości i błyszczał w wieczornym słońcu. Jej sylwetka, wyraźnie odznaczała się nad złotą jasnością słońca.

Maszyna-żuk powoli zbliżała się do centrum miasta, za sobą zostawiając pas zgniecionych i przewróconych budynków. Mężczyzna biegł, by jak najszybciej skryć się przed krokami stworzenia. Znalazł położony na skraju miasta barak. Była tam piwnica. Zamknął się w niej, a przez okno, tuż przy samym suficie, obserwował jak „żuk” kroczy w kierunku centrum.

Cień stwora padł na całe miasto. Zakrył słońce, uniemożliwił spoglądanie na niebo. Mrok ogarnął miasto. Ślepia stworzenia (czy jeszcze maszyny?) były martwe, a swoją martwością zarażał wszystko, na co się skierował. Szaro-czerwony połysk źrenic przenikał ściany kolejnych domów. Nagle stworzenie zachwiało się, a drżenie jego konstrukcji przeszło na wszystko, co znajdowało się okolicy. Mężczyzna zaczynał się obawiać, czy aby stary i zniszczony barak wytrzyma wibracje ziemi. Kończyny „owada” wyprostowały się nagle, po czym opadło ono na ziemię, zgniatając wszystko, co miało pod sobą. Przez bardzo krótką chwilę trwała cisza. Po ułamku sekundy, tak niewielkim, że niewielu mogło dostrzec pauzę, wstrząs uderzenia rozszedł się po mieście, ujawniając wady konstrukcyjne kamienic. Mały obłok kurzu przez moment unosił się nad cielskiem martwego stworzenia. Spod opadającego mechanizmu ostatkiem sił uciekło stado kruków, swoim donośnym krakaniem rozcinając powietrze i drżącą cisze upadku. Po kolejnych setnych sekundy, spod cielska „żuka” wydobyła się ogromna masa brunatno-szarego pyłu zmieszanego z odłamkami szkła, kawałkami ścian, kośćmi ludzkimi, zwierzęcymi i skrawkami mięsa. Obłok unosił się wysoko, wirując i tworząc ogromny grzyb, wciągając w swój wir, znajdujące się bliżej istoty i przedmioty. Całkowicie zasłaniał jakiekolwiek światło. Po dwóch, trzech sekundach huk eksplozji dotarł do uszu mężczyzny. Jego czaszka omal nie eksplodowała od natężenia i częstotliwości dźwięków.

Obłok kurzu opadał bardzo długo, ukazując upadłe stworzenie, spoczywające na trupie miasta. Martwe cielsko granatowym pancerzem błyszczało jeszcze w słońcu, ale przeważnie jakieś jego fragmenty, jak kikuty ściętych drzew, tkwiły w trzewiach zburzonych domów.

Mężczyzna wyszedł z baraku po wielu godzinach, gdy grzyb wybuchu jeszcze powoli powracał do ziemi.




Gdy wróciło to wspomnienie, wiedział już, że należy rozpocząć stawianie sto osiemdziesiątego pierwszego tysiąca kroków.



Zdarte na podeszwie buty rysowały twardą powierzchnię drogi, do mozaiki linii dodając własne ślady. Nosił je już od kilku lat - właściwie odkąd pamięta cokolwiek. Każdego poranka, na odgłos powtarzający się zawsze o świcie (przy czym nie było w nim niczego z piania koguta), wstawał i wsuwał w nie swoje zmęczone snem stopy.
Były to buty wyjątkowo trwałe, takie jakie zresztą ma każdy. Bez numeru, nazwiska, bez znaczka wyróżniającego. Nie różniły się niczym, od tych które leżały pod innymi łóżkami. Ani od tych, jakie stały szeregiem w magazynie (który potem zmiotła bomba zrzucona przez jedną z czarownic). Nawet kolor miały identyczny jak inne pary, a materiał z jakiego były zrobione, miał jednakową grubość i krój. Podobne buty znalazł w leju po minie, na stopach mężczyzny(lub kobiety) bez twarzy. Takie same nabite były na bagnet, w postawionym na sztorc karabinie. Pełniły rolę krzyża.

Początkowo, przez dosyć długi czas, to właśnie obuwie przerabiano na krucyfiksy na grobach i miejscach pamięci. Gdy czas jest najważniejszy, nie można sobie pozwolić na związywanie kijków. Nabija się więc buty, jedyną własność jaką ktoś miał (a która nie jest mu już z oczywistych przyczyn potrzebna), na ostry bagnet (którym zapewne ktoś pozbawił życia właściciela butów).

Także przy tej drodze, co kilkanaście metrów z ziemi wyrastał karabin tymczasowo lub na wieki pełniący rolę świętego symbolu. Z czasem pojawiły się jednak normalne, przydrożne krzyże, które błyszczały dostojnie w delikatnym świetle księżyca. Ich krawędzie wyraźnie zarysowywały się na tle szarości pól, obsiadanych przez śpiące i drżące z przerażenia kruki.

Były zazwyczaj drewniane, chociaż czasami zdarzały się metalowe lub wykonane z marmuru (te ostatnie zazwyczaj były zwykłymi, przydrożnymi kapliczkami). Jedne nie miały górnej części, inne jednego ramienia (albo nawet wręcz dwóch). Inne stały bokiem - złamane w pół, podczas upadku wbijały się ramieniem w ziemię i martwą, potrzaskaną kończyną Chciały straszyć innych, jakby zwracając uwagę na swoje nieszczęście. Jedynie nocne sowy, nie bały się siadać na nich.

Stwierdził, że nie ma wyboru. Był tak zmęczony, że musiał odpocząć przy jednym z nich. Oddech rwał się, a w oczach rozmywało się wszystko dookoła, tak że tylko srebrna droga jeszcze była w miarę wyraźna, a to za sprawą swojej jasności.

Oparł się o granitową podstawę krzyża. Rozmasował obolałe kostki i kolana. Oddech się uspokajał, a oczy powoli zaczynały widzieć więcej. Zimna powierzchnia kamienia przyjemnie chłodziła tył czaszki. Krzyż chronił od zachodniego wiatru, który nie targał już nim jak marionetką. Usłyszał szumiące kilkadziesiąt metrów dalej drzewa. Ich korony kołysały się uspokajająco. Sprawiały wrażenie, jakby chciały wskazać jakiś rytm, wpasowując się w niezrozumiałą i niesłyszalną dla innych melodię.



Ciszę szumu rozdarł okrzyk. Odwrócił się w stronę, z którego zdawało mu się, że wrzask dobiega. Nie dostrzegł niczego prócz kęp krzewów i wysokich traw.
Po chwili krzyk się powtórzył, ale już z innego miejsca, choć z tym samym natężeniem i brzmieniem głosu. Tym razem także nie zobaczył niczego, co mogłoby się czaić między drzewami. Te nadal szumiały w swoim rytmie, a pomiędzy ich pniami był jedynie mrok, a niespokojny wiatr hulał ostatkiem sił.
Gdy znów usłyszał czyjś przeraźliwy skowyt, nie zastanawiał się już długo. Zerwał się na równie nogi, choć jeszcze widział niewyraźnie. Oczekiwał powtórzenia się głosu, ale cisza jedynie podsycała napięcie towarzyszące czekaniu. Było w niej coś niepokojącego, jakiś niezrozumiały chłód bezgłosu, jedynie wypełniony niesłyszalnym prawie szumem, który przenikał wszystko z krzyżem przydrożnym włącznie. Przerażała go niezrozumiała cisza. Milczenie świata, do którego nie był przyzwyczajony, nie rozumiał go, bo zdawało mu się być obce, nieznane. Zrobił krok do tyłu. Odwrócony plecami szedł w kierunku, w którym wcześniej biegł. Zastanawiał się, czy TO przed czym uciekał, to było właśnie TO, co wydawało te przeraźliwe dźwięki. Nie mógł sobie wyobrazić, jak to COŚ może wyglądać, jak się może poruszać, ani tym bardziej czego może pragnąć. Był jednak pewny, że taki głos nie wróży niczego dobrego. Nie widział nic, co by nadciągało w jego kierunku. Przez moment sądził nawet, że to Swoje własne wycie słyszał, ale od razu odrzucił tą całkowicie nierozsądną myśl. Oczekiwanie na sygnał, na jakikolwiek ruch czy drgnięcie było nie do zniesienia. Natychmiast odwrócił się i pędem pobiegł przed siebie.

Po wielu minutach dotarł do kolejnego rozstaju dróg rozświetlanego płomieniami. Ułożone w stos pnie i gałęzie, połamane deski i fragmenty jakichś konstrukcji, pochłanianie były przez niespokojne płomienie. Skrzypienie drewna zagłuszały szum drzew i wiatru. Czuł, że może się zatrzymać, ale nie zdecydował się. Odgłos ognia mógł zagłuszyć kroki zbliżającego się CZEGOŚ. Mógł uśpić czujność. Musiał biec, przynajmniej na razie. Dopóki nie ucieknie. Tak, jak kiedyś pełznąc po błocie, uciekał przez kilka minut przed gąsienicami czołgu. Biec do momentu, aż będzie wiedział, że TO nie wyskoczy zza krzaków, zza połamanego krzyża, z leju po bombie, albo nagle nie pojawi się na szosie za nim. W miarę jak z każdym krokiem zbliżał się do następnego, drżącego od chłodnego powietrza, ognia. Czuł ciepło płomieni, ich piekące właściwości oraz oślepiający blask.



Pamiętał…



…jak wychodząc z baraku, musiał manewrować między jęzorami ognia trawiącymi pozostałości framug drzwi, okiennic czy ławek. Przez okna przechylonych, ale jeszcze nieupadłych budynków, wysypywały się stosy kartek, które jak olbrzymie płaty śniegu wirowały na wietrze, spajając się z ogniem. Zapalały się, przenosząc ogień w inne miejsce, albo ginęły w powietrzu, spalając się i rozsypując w czarny pył.

Mijał nielicznych ludzi, którzy próbowali wydostać się z miasta. Czuł jednak, że to byłby błąd gdyby on również poszedł za tymi nielicznymi. W ruinach pozostawało wiele osób. Bezpieczniej będzie, gdy nie jest się samym, gdy ktoś jest obok. Ich twarze zdawały się nie potwierdzać jego opinii. Wszyscy zdawali się odczuwać to samo, a grymasy na ich ustach, wyraz oczu, gesty były niemal identyczne. Podobnie jak kierunek, w którym zmierzali.

Zgliszcza, wolnostojące ściany, z dziurami i wyrwami, z przewieszonymi przez parapet zwłokami, ze smrodem palącego się ciała, dawały odrobinę nadziei. Pozwalały sądzić, że jednak te szczątki murów pozwolą skryć się, spotkać kogoś, kto również szuka tego samego. Albo ucieka od tego samego. Spotkać kogoś... Więcej niż jedną osobę.

Powalone budynki nie straszyły, jeżeli wiedziało się czyje one były, albo do czego służyły. Stosy ciał, leżące obok siebie i na sobie, bezimienne, często i bez twarzy, również nie paraliżowały. Bardziej przypominały stłoczoną masę jakiejś substancji, niż ludzkie postacie. Jedyne co wywoływały, to wymioty do których zmuszał ich zapach. Należało wtedy zakryć nos chusteczką i zapomnieć, że to co tam leży, kiedyś było człowiekiem. Większość miasta żyje. To się liczy.

Trzeba było wędrować po zasypanych uliczkach, odnaleźć schronienie, może coś do jedzenia. Uważać by nie wpaść w dziury, albo nie nadziać się na ostre, metalowe pręty wystające z ziemi.

Tylko tyle. Spróbować przeżyć i nie opuszczać znanych miejsc. I omijaj krucyfiksy z bagnetów.



Marmurowe krzyże coraz bardziej wnikały w pola pszenicy i żyta. Ich górne części czasami wynosiły się ponad kłosy.

Nie potrafił zrozumieć, jak gęsto zasiane zboże zdołało wytrzymać chłody listopadowego wiatru i nocy. Tylko nieliczne kłosy legły do ziemi. Inne twardo stały, czekając na ścięcie lub śnieg, który je przykryje i pozwoli zasnąć, w oczekiwaniu wiosny.

Ziarna wysypywały się na zmarzniętą ziemię. Uderzały w nią, wydając wibrujący, pusty dźwięk, który rozchodził się wokół, z wielkim trudem pokonując opór stale obecnego szumu.

Czuł głód. Widok wylewającego się zboża, zmusił go do zatrzymania się. Podszedł do miedzy, rozdzielające pole z rżyskiem od tego, które nie zostało jeszcze ścięte (i zapewne już nie zostanie), bo gospodarz musiał gdzieś zniknąć. Zapewne jego ciało, wraz z ciałem rodziny, leży gdzieś w głębi pola pod jednym ze zwalonych krzyży.

Schwycił jeden z kłosów. Przyjemny chrzęst łamiących się łusek wypełnił jego dłoń. Poczuł jak ziarna same przyklejają się do wnętrza jego spoconej garści. Przeciągnął nią po kłosie, zbierając to, co się tylko dało. Wsypał wszystko do kieszeni. Potem w ten sam sposób schwycił kolejne, kołyszące się na wietrze źdźbło. Następnie kolejne. Usłyszał jednocześnie przeraźliwe piszczenie, a spomiędzy szumiących kłosów wyłoniły się ostre palce z pazurami. Odskoczył natychmiast, upadając na ziemię i zdzierając sobie skórę na nadgarstkach, które wryły się w zmarzniętą trawę. Przez moment przyglądał się, jak z wielkim trudem zza ściany zboża wyłania się czyjaś ręką. Ostre pazury ścinały co poniektóre kłosy, ciężkie łuski opadały na ziemię, a wysypujące się ziarna rozbijały się o na drobne kawałki podczas uderzenia o grunt.

Zerwał się natychmiast do biegu. Po kilku sekundach znalazł się na drodze. Z trudem stawiał kolejne kroki, ale wspomnienie ostrych pazurów motywowały go do wysiłku. Czuł jak krzyże nikną, z wielkim wysiłkiem spojrzał ponad siebie, wpatrując się w migoczące słabym blaskiem gwiazdy. Albo to jego wzrok był już tak słaby, że nie mógł dostrzec ich barw. Tak jak ciężko było je dostrzec nad miastem, przez obłok pyłu, jaki nad nim tkwił przez kilka długich dni i nocy.



Pamiętał…



…jak z każdą nocą było coraz lepiej. Odgłosy opadającego na ziemię pyłu było stale słychać, a towarzyszył temu rój meteorów nisko nad miastem. Okruchy kurzu spadały, spalając się i podsycając pożary, jakie pochłaniały całe zachodnie dzielnice.

Gwiazdy za to stawały się coraz wyraźniejsze. Czasami dawało się nawet dostrzec zarysy znanych konstelacji. Wtedy, wraz z innymi ludźmi siedzącymi przy ognisku, dyskutował o tym, czy ten trójkątny układ to głowa Wężownika, czy może fragment Wolarza. Coraz częściej obecny na niebie księżyc i skwierczące ognisko, w nocy rozświetlały czarne, brązowo-szare i szare pozostałości po budynkach, ludziach i przeróżnych rzeczach. Zdarzało się, że w pofałdowanych, drewnianych i zwęglonych kawałkach „czegoś” ktoś dostrzegał krzesło. Krzesło, które było, ale już nie jest. Za to każdy potrafił powiedzieć, jak mniej więcej wyglądało. Mniej więcej…

Co jakiś czas wędrował pomiędzy naderwanymi fragmentami dachów, czy wbitymi w ziemię szybami z okien (za którymi kiedyś paliło się w kominku, a rodzice z synem jedli kolację). Mijał kobiety szukające swoich wózków dziecinnych, a odnajdujące je we szprychach powyginanych kół.

Spotykał przechadzających się żołnierzy z przewieszonym przez ramię karabinem. Wiedział, że trzeba ich unikać. Nie miał tak naprawdę pojęcia dlaczego. Czuł jednak, że nie wolno do nich się zbliżać, a w ogóle najlepiej nie pokazywać im się na oczy. To samo zresztą mówili inni, chociaż również nie potrafili wskazać konkretnego powodu. Prawdą było, że ich granatowe garnitury i smukłe sylwetki, stojące na tle spalonego Tygrysa, nie zachęcały do zbliżania się.

Dopiero któregoś wieczora, gdy niebo już było przejrzyste, a Orion wznosił się nad południowym horyzontem, postanowił powędrować wzdłuż palących się ognisk, do swojego dawnego domu.

Wiedział, że będzie musiał przejść obok powalonego ciała „żuka”. Jednak, przez te dni, odkąd górowało ono nad strzaskanym miastem, zdążył się do niego przyzwyczaić, a nawet oswoić z jego widokiem. Smród rozkładających się wnętrzności stworzenia wypełniał całe powietrze miasta, ale w bezpośredniej jego bliskości, był już całkowicie nie do zniesienia. Zakrywał usta chusteczką, by choć odrobinę zniwelować nieprzyjemne doznania, jakich dostarczało zatrute powietrze. Znalazł wyrwę gdzieś pomiędzy żebrami, a aortą stworzenia. Poszedł pomiędzy metalowymi prętami, skrzyżowanymi w piersiach przygniecionych mężczyzn i kobiet, którzy znajdowali się kiedyś we wnętrzu maszyny. Czerwona i czarna krew cieknąca z wybiegających z wnętrza rur, spływała cienkimi strumykami przez zagłębienia w nieistniejącym już chodniku.

Chwilami w oddali dostrzegał żołnierzy albo ludzi koczujących przy nikłym ognisku. Nie zbliżał się do nich, bo wiedział, że tej nocy musi jeszcze dojść do domu. Wielokrotnie słyszał bliżej niezidentyfikowane strzały. Skrywał się za zaułkiem, by sprawdzić, czy może ktoś tam się nie czai. Wolał nie ryzykować przypadkowego spotkania, z tymi, którzy zdecydowali się żyć w odorze rozkładającego się zwierzęcia-maszyny. Nagle, zza jednego z rogów, dostrzegł stojącego kilkanaście metrów dalej żołnierza. Jego poplamiony i zakurzony mundur ociekał krwią, jaką wcześniej widział płynącą z rur. Przewieszony przez ramię karabin błyszczał wypolerowaną lufą. Przed żołnierzem klęczał mężczyzna. Miał głowę pochyloną, a wzrok wbity w czubki butów szeregowca. Po chwili uniósł wzrok, ale nie spoglądał żołnierzowi w oczy. Patrzył na jego order, metalowy krzyż połyskujący tym samym blaskiem, co pancerz przygniatający centrum miasta. Wojskowy przez moment patrzył na klęczącego, po czym z przypiętej przy boku kabury wyjął pistolet. Klęczący mężczyzna coś mówił. Przez odgłosy kipiącej krwi i rzężącej resztki maszynerii, przebiło się tylko słowo: „dwoje”. Żołnierz spojrzał jeszcze raz na niego. Powiedział coś głośno i wyraźnie, ale język jego nie był dla nikogo zrozumiały. Uniósł szybko dłoń z pistoletem, po czym pociągnął za spust.

[…]

Mężczyzna zachwiał się na kolanach. Żołnierz usunął się w bok, by uniknąć zderzenia z opadającym naprzeciw niemu człowiekiem, którego martwe kończyny opadły na zapyloną ziemię. Po chwili ciało mężczyzny z impetem uderzyło o miękki grunt, twarz zanurzyła się w grubej warstwie kurzu, a pył wzbił się ponad nim, skrywając całą postać.

Obserwujący wszystko mężczyzna, wzdrygnął się, gdy setki myśli w jednej chwili przebiegły mu przez świadomość. Musiał uciekać. Jak najdalej i najszybciej. Czuł, że za moment zwymiotuje, ale powstrzymał się. Po omacku szukał wyjścia ze zwłok „żuka”. Gdy je znalazł, nie zważając na nic, pobiegł zasypanymi ulicami, na wschód. Tam gdzie rozciągał się las.



Zwalniał z każdym krokiem. Biegł przeciw wiatrowi. Przeciw duszącemu aromatowi zgnilizny i spalonego mięsa, jakie niósł on ze sobą. Robiło mu się coraz bardziej niedobrze. Czuł, że mimo wysiłku, lada moment zwymiotuje, ale wiedział, że nie może się zatrzymać. Wstrzymywał oddech, ale to nic nie dawało. Czuł jak pachnie krew, krzyk i strach. Mgła przed oczami, z każdym krokiem, z zapachem jaki docierał do niego, robiła się coraz bardziej gęsta i nie do przebycia. Zachwiał się w biegu. Upadł na kolana i zarył nimi w skalisty bruk. Spodnie rozdarły się wraz ze skórą, a chropowata powierzchnia kamieni dotarła aż do mięsa tkwiącego pod naskórkiem. Przenikający do szpiku, najdrobniejszej żyłki i zakończenia nerwowego, ból wypełnił go od stóp do głów. Upadł na wznak na ziemię i wiedział już, że nie wytrzyma. Stracił świadomość.

Po obudzeniu się, natychmiast uniósł się z wymiocin, w których leżał. Ostatkiem sił, zataczając się, ruszył przed siebie, choć deliryczne halucynacje coraz częściej wypełniały jego pole widzenia. Wymijał leje po bombach, jakimi poorana była częściej droga. Słyszał wrzaski za sobą. Ciężkie stąpanie i szybkie przebieranie nogami drobnych istot. Widział przed sobą rozmyte światło, a palące się ognisko, stawało się coraz wyraźniejsze. Wyminął kolejny lej, omal do niego nie wpadając. Z każdym jego krokiem, spod stóp unosił się pył, naniesiony tu przez wiatr znad odległych ruin. Droga rozszerzała się przy skrzyżowaniu. Najwyraźniej od dawna nie była uczęszczana, więc na środku stało ognisko. Podszedł do niego. Upadł, nie mogąc już dalej biec. Ognisko stało w zagłębieniu. Dzięki temu ogień nie mógł rozprzestrzenić się na krzaki, okoliczne pole czy las. Czuł, jak stąpanie które go prześladowało cały czas, nagle ustało. Chociaż w oddali słyszał nadal krzyki, to nie czuł odoru zgnilizny w powietrzu. Położył się na ziemi, wzrok kierując na czarny nieboskłon skryty za obłokami, które co chwila rozstępowały się, robiąc przestrzeń dla spadających gwiazd.

Listopadowe niebo zapalało się co chwila od stojącego obok niego ogniska. Usiadł, ogrzewając zmarznięte dłonie przy ogniu. Widział w oddali zbliżające się płomienie, ale nie miał siły już dalej biec. Na czworaka obszedł ognisko, jakby szukając schronienia. W jakiś niezrozumiały nawet dla siebie sposób, wstał na równie nogi. Chwiał się przez długi moment, ale udało mu się utrzymać w pozycji wyprostowanej. Jeszcze raz obszedł ognisko, w nadziei że może coś przeoczył. Spoglądał kolejno w każdą z dróg, ale nie mógł dostrzec nic dalej niż kilkanaście metrów w głąb ciemności. Nie wiedział już nawet, którą z nich przybył.

Widział las z jego szumiącymi wierzbami, pochylającymi gałęzie nisko nad ziemią, wsłuchującymi się w wiatr i wdychającymi zatrute powietrze.

Jeszcze dalej było kolejne nieskoszone pole. Kolejne świdrujące odgłosy opadających ziaren, dobiegały z tamtych okolic.

Horyzont na zachodzie był pusty. Jedynie lekka, jasna łuna krwi i ognia tłumiła gwiazdy.

Przyjrzał się ognisku. Lej w którym stało, nie był głęboki. Ale wystarczyła chwila nieuwagi, by się pośliznąć i wpaść pomiędzy skwierczące deski. Nie wiedział tak do końca, co w nim się pali. Czasami zdawało mu się, że jakaś twarz wyłania się ze złotych ogników, ale przecierając powieki, pozbywał się tego złudzenia.

Nagle, sam nie wiedząc ja, potknął się o coś.

Widział kątem oka, jak obce płomienie zbliżają się każdą z dróg.

Spojrzał pod stopy. Była tam malutka górka, kopczyk usypany z pyłu, który omal nie sprawił, że znalazłby się na ziemi. Podłużny zarys, przypominał piaskową rzeźbę embriona w łonie matki. Ukląkł przy nim i delikatnie starł wierzchnią warstwę pyłu. Jego palce wplątały się w jakieś nici, z których kiedyś składało się ubranie. Z największym wysiłkiem uwolnił dłoń z mazi, jaką były pokryte. Wolno usuwał kolejne warstwy pyłu, odsłaniając ludzkie ciało. Gdy oczyszczał głowę, musiał się wzbraniać by nie zwymiotować na widok czarnej krwi. Postać leżała twarzą do ziemi. Pomógł jej się odwrócić.

Płomienie kroczące drogą, wyłoniły się z ciemności. Były to oczy stworzeń, jakie nią zmierzały. Zza ściany zboża wyszła istota z długimi pazurami, potem druga, i trzecia, i kolejne. Z drzew sfrunęły ptaki. Sowy ze zniekształconymi skrzydłami, oczami rozbiegającymi się na wszystkie strony i piórami ostrymi jak brzytwy. Drogą nadciągały rzesze identycznych, karłowatych potworków, o twarzach płaskich jak deska, z osadzonymi na nich, świecącymi czerwonym blaskiem, ślepiami. Niektóre miały nieproporcjonalnie wielkie stopy, inne zaś dłonie o wiele za duże jak na ich potrzeby. Istoty otaczały kordonem ognisko. Siadały, eksponując swoje twarde podeszwy stóp, wpatrywały się w ogień, w jego postać, albo w zasypane ciało. Po chwili z światła księżyca wyłoniły się sowy. Normalne, bez jakichkolwiek wad, czy potwornych obrażeń. Za karłami usadowiło się kilka lwów i psów. Z ziemi wypełzły krety.

Mężczyzna usiadł przy odwróconych zwłokach. Co chwila spoglądał na zmasakrowaną twarz, w której mógł dostrzec tylko nieliczne ludzkie, znane mu rysy.

Czasami stworzenia wydawały przeciągłe ryki, posapywania, lub coś co mogło przypominać płacz, ale szybko milkły, oddając pole trzaskowi ognia pożerającego drewno.

Spojrzał jeszcze raz na martwe ciało. Przyglądał się swoim, zniekształconym przez kulę, rysom twarzy. Oczyścił ją rękawem z krwi. Odgarnął włosy z jego czoła. Spojrzał w to martwe lustro tak, jakby miało to być jego ostatnie spojrzenie.



I w chwili, gdy stwierdził, że był - być przestał.


*********************

[…]

Sznury skrzypiących, piszczących i trąbiących wehikułów przemierzały skalane ścieżki. Różne ich barwy, kształty, wielkość i marki, z góry, znad chmur zamieniały się jedynie w splątane linie świateł, z cichymi odgłosami i niedostrzegalnymi postaciami ludzkimi przemierzającymi drogę. Dźwięki ziemi zagłuszały przelatujące co jakiś czas jumbo-jety, a postaci ginęły za zasłoną parasoli i mgłą powstającą po deszczu.



Zapach kwiatów mieszał się ze stearynowym aromatem świec, palących się na marmurowym krzyżu. Dziesiątki ogni, na jednym pomniku miasta, rozświetlały mrok wieczoru i nocy.



Karłowate postaci, lwy, blade sylwetki, zmierzały w kierunku świateł. Każda oddzielnie, w chmurze pyłu, w poszukiwaniu bagnetów oraz swoich niewypolerowanych butów.



Maszerowali równo: mężczyzna z rozprutą piersią; pies bez jednej nogi, którą odciął mu sztylet szkła opadający z obłoku po wybuchu; żołnierz w granatowym mundurze, który nie wie jeszcze skąd tu jest. Za nim trzydzieści osiem tysięcy innych, różnych osób i stworzeń wszelkiej maści.

=============================

uwaga autora: nawiasy kwadratowe – […] – są elementem treści, nie oznaczają zaś wyciętych fragmentów tekstu

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

chyba tak zrobię... ale najpierw może lepiej dostanę sie ma jakieś studia :) bo to głupio by było absolwentowi liceum...:) ale dziękuję za cenną sugestię...

PS: a ja wolę jednak urozmaicenia... trochę nudno by bylo, jakby cały czas robić To (tj. pisać) tak samo

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×
×
  • Dodaj nową pozycję...