Patrzę. Łodygi chmur liniami siwizny
plączą się milczącym kryształem mlecznego słońca,
a metaliczna wilgoć zwisa z nagich gałęzi,
wtopiona w tło letargu na równinach oddechu.
Nic już nie czuję, nic mnie nie cieszy, już odchodzę.
Gdy wysycha rzeka, gdzie indziej wybija źródło.
My chcemy ocalić tę starą i ulżyć ziemi.
Lecz przez dolewanie pomyj do nurtu zdrowszych ryb
nie będzie w błękitnej głębinie niemego czasu.
Nie wygrzebaliśmy się z wysypiska historii,
choć stoją szklane domy na krawędzi urwiska.
Kto w nich zamieszka? Nikt - nasz świat został bez potomków.
Przegraliśmy - bezwiednie patrząc na koniec dnia.