Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Historia edycji

Należy zauważyć, że wersje starsze niż 60 dni są czyszczone i nie będą tu wyświetlane
Arsis

Arsis

Przygniata mnie ten ciężar nocy. Siedzę przy stole w pustym pokoju.

Wokół morze płonących świec. Poustawianych gdziekolwiek, wszędzie. Wiesz jak to wszystko

płonie? Jak drży w dalekich echach chłodu, tworząc jakieś wymyślne konstelacje gwiazd?

 

Nie wiesz. Ponieważ nie wiesz. Nie ma cię tu. A może…

 

Nie. To plączą się jakieś majaki jak w gorączce,

w potwornie zimnym dotyku

muskają moje czoło, skronie, policzki, dłonie...

 

Osaczają mnie skrzydlate cienie szybujących ciem. Albo moli.

Wzniecają skrzydłami kurz.

Nie wiem. Szare to i ciche. I takie pluszowe mogło by być, gdyby było.

 

I w tym milczeniu

śnię na jawie.

I na jawie oswajam twoją nieobecność.

Twój niebyt. Ten rozpad straszliwy…

 

Za oknami wiatr. Drzewa się chwieją. Gałęzie….

Liście szeleszczą tak lekko i lekko. Suche, szeleszczące liście topoli, dębu, kasztanu. I trawy.

 

Te trawy na polach łąk kwiecistych. I na tych obszarach nietkniętych

ludzką stopą. Bo to jest lato, wiesz?

Ale takie, co zwiastuje jedynie śmierć.

 

Idą jakieś dymy. Nad lasem. Chmury pełzną donikąd.

I kiedy patrzę na to wszystko. I kiedy widzę…

 

Wiesz, jestem znowu kamieniem.

Wygaszoną w sobie bryłą rozżarzonego niegdyś życia. Rozpadam się.

Lecz teraz już nic. Takie wielkie nic chłodne jak zapomnienie.

Już nic. Już nic mi nie trzeba, nawet twoich rąk i pocałunku na twarzy. Już nic.

 

Zaciskam mocno powieki.

 

Tu było coś kiedyś…

Tak, pamiętam.

Otwieram powoli.

I widzę. Widzę znów.

 

Kryształowy wazon z nadkruszoną krawędzią. Lśni.

Mieni się od wewnątrz tajemnym blaskiem. Pusty.

 

Na ścianach wisiały kiedyś

uśmiechnięte twarze.

Filmowe fotosy. Portrety. Pożółkłe.

 

Został ślad.

 

Leżą na podłodze. Zwinięte w rulony. Ze starości.

Pogniecione.

Podarte resztki. Nic…

 

Wpada przez te okna otwarte na oścież wiatr. I łka. I łasi się do mych stóp jak rozczulony pies.

I ten wiatr roznieca gwiezdny pył, co się ziścił.

Zawirował i pospadał zewsząd z drewnianych ram, karniszy, abażurów lamp...

 

I tak oto przelatują przez palce ziarenka czasu.

Przelatują wirujące cząsteczki powietrza.

Lecz nie można ich poczuć ani dotknąć, albowiem są niedotykalne i nie wchodzą w żadną

interakcję.

 

Jesteś tu we mnie.

I wszędzie. Jesteś…

Mimo że cię nie ma….

 

Wiesz, tu kiedyś ktoś chodził po tych schodach korytarza.

Ale to nie byłaś ty. Trzaskały drzwi.

Było słychać kroki

na dębowym parkiecie pokoi ułożonym w jodłę.

 

I unosił się nikły zapach

woskowej pasty. Wtedy.

I unosi się wciąż ta cała otchłań opuszczenia,

która bezlitośnie trwa i otula ramionami sinej pustki.

 

I mówię:

 

„Chodź tutaj. Przysiądź się tu obok. Przytul się, bo za dużo tej tkliwości we mnie.

I niech to przytulenie będzie jakiekolwiek, nawet takie, którego nie sposób poczuć”.

 

Wiesz, mówię do ciebie jakoś tak,

poruszając milczącymi ustami,

które przerasta w swojej potędze szeleszczący wiatr.

 

Ten wiatr

za oknami,

którymi kiedyś wyjdę.

 

Ten wiatr…

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-10)

 

 

Arsis

Arsis

Przygniata mnie ten ciężar nocy. Siedzę przy stole w pustym pokoju.

Wokół morze płonących świec. Poustawianych gdziekolwiek, wszędzie. Wiesz jak to wszystko

płonie? Jak drży w dalekich echach chłodu, tworząc jakieś wymyślne konstelacje gwiazd?

 

Nie wiesz. Ponieważ nie wiesz. Nie ma cię tu. A może…

 

Nie. To plączą się jakieś majaki jak w gorączce,

w potwornie zimnym dotyku

muskają moje czoło, skronie, policzki, dłonie...

 

Osaczają mnie skrzydlate cienie szybujących ciem. Albo moli.

Wzniecają skrzydłami kurz.

Nie wiem. Szare to i ciche. I takie pluszowe mogło by być, gdyby było.

 

I w tym milczeniu

śnię na jawie.

I na jawie oswajam twoją nieobecność.

Twój niebyt. Ten rozpad straszliwy…

 

Za oknami wiatr. Drzewa się chwieją. Gałęzie….

Liście szeleszczą tak lekko i lekko. Suche, szeleszczące liście topoli, dębu, kasztanu. I trawy.

 

Te trawy na polach łąk kwiecistych. I na tych obszarach nietkniętych

ludzką stopą. Bo to jest lato, wiesz?

Ale takie, co zwiastuje jedynie śmierć.

 

Idą jakieś dymy. Nad lasem. Chmury pełzną donikąd.

I kiedy patrzę na to wszystko. I kiedy widzę…

 

Wiesz, jestem znowu kamieniem.

Wygaszoną w sobie bryłą rozżarzonego niegdyś życia. Rozpadam się.

Lecz teraz już nic. Takie wielkie nic chłodne jak zapomnienie.

Już nic. Już nic mi nie trzeba, nawet twoich rąk i pocałunku na twarzy. Już nic.

 

Zaciskam mocno powieki.

 

Tu było coś kiedyś…

Tak, pamiętam.

Otwieram powoli.

I widzę. Widzę znów.

 

Kryształowy wazon z nadkruszoną krawędzią. Lśni.

Mieni się od wewnątrz tajemnym blaskiem. Pusty.

 

Na ścianach wisiały kiedyś

uśmiechnięte twarze.

Filmowe fotosy. Portrety. Pożółkłe.

 

Został ślad.

 

Leżą na podłodze. Zwinięte w rulony. Ze starości.

Pogniecione.

Podarte resztki. Nic…

 

Wpada przez te okna otwarte na oścież wiatr. I łka. I łasi się do mych stóp jak rozczulony pies.

I ten wiatr roznieca gwiezdny pył, co się ziścił.

Zawirował i pospadał zewsząd z drewnianych ram, karniszy, abażurów lamp...

 

I tak oto przelatują przez palce ziarenka czasu.

Przelatują wirujące cząsteczki powietrza.

Lecz nie można ich poczuć ani dotknąć, albowiem są niedotykalne i nie wchodzą w żadną

interakcję.

 

Jesteś tu we mnie.

I wszędzie. Jesteś…

Mimo że cię nie ma….

 

Wiesz, tu kiedyś ktoś chodził po tych schodach korytarza.

Ale to nie byłaś ty. Trzaskały drzwi.

Było słychać kroki

na dębowym parkiecie pokoi ułożonym w jodłę.

 

I unosił się nikły zapach

woskowej pasty. Wtedy.

I unosi się wciąż ta cała otchłań opuszczenia,

która bezlitośnie trwa i otula ramionami sinej pustki.

 

I mówię:

 

„Chodź tutaj. Przysiądź się tobok. Przytul się, bo za dużo tej tkliwości we mnie.

I niech to przytulenie będzie jakiekolwiek, nawet takie, którego nie sposób poczuć”.

 

Wiesz, mówię do ciebie jakoś tak,

poruszając milczącymi ustami,

które przerasta w swojej potędze szeleszczący wiatr.

 

Tren wiatr

za oknami,

którymi kiedyś wyjdę.

 

Ten wiatr…

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-10)

 

 



×
×
  • Dodaj nową pozycję...