Nie ma jej.
A jednak czasem wraca we mnie jak zwierzę,
co znalazło wejście przez szum ulicy -
wyszarpuje miejsce na oddech,
wciska się pod skórę, aż czuję,
jak pazurami szuka starej blizny.
Myśli chodzą po mnie jak stado wygłodniałych wilków -
nie pytają, nie czekają,
tylko gryzą to, co zostało ze mnie
po jej odejściu.
Noc staje się tropem, czarną krwią powietrza,
w którym krążą ptaki z dziobami ostrymi jak jej imię -
rozrywają mnie krzykiem, gdy próbuję zasnąć.
Tęsknię do niej jak do światła zakopanego w betonie,
którego nie można wykopać bez krwi.
Dłonie pamiętają jej kształt tak dokładnie,
że czasem mam wrażenie,
że to one mnie dotykają od środka,
a nie ja świata.
Niosę ją w sobie -
jak żar, który wypalił kieszeń,
ale wciąż parzy to, czego nie ma.
Jak krzemień, z którego iskra, choć zgaszona,
wciąż pamięta kształt uderzenia.
Jak głos, który przedarł się do środka
i wgryzł w serce jak w rdzeń owocu.
Czasem myślę,
że gdybym rozciął noc na pół,
znalazłbym w samym środku jej oczy -
ciemne, cierpliwe, czekające na moment,
by znów mnie ugryźć.
A nawet gdyby wypruć ze mnie
każdą ranę, każdy krzyk, każdą łzę -
to i tak zostałaby ta jedna:
tęsknota po niej,
co już nie jest uczuciem,
ale instynktem.
Jak pragnienie, które w studni wyschniętej
wykuło dno z suchej gliny,
co wciąż pęka.
Nie ma jej.
A jednak wciąż mnie dosięga -
nie ręką, nie wspomnieniem,
lecz głodem, którego nie potrafię
ani nasycić, ani zabić.