chciałem być kamieniem
niech przeklinają
niech nienawidzą
niech ręce sobie pokrwawią
o ostrą krawędź każdego
słowa
chciałem obrosnąć w surowość
w zgorzkniałą plątaninę porostów
tak obmierzłą że nikt nie przysiądzie
by ulżyć sobie w drodze
przyszłaś pewnego wieczoru
odważna i cierpliwa jak wiatr
słońce i woda
- bo trzeba
pomyślałaś
wzięłaś w dłonie silne
promienne
pękałem powoli
dzień po dniu
tak z bólu pękają serca uwalniając
gęste wrzące kaskady
ze spokojnego rytmu twoich
wszechwiedzących wierszy
rodził się oddech zdziwiony sam sobą
dobrze że jesteś
powtarzałaś współjaśniejąc
by rozgwieździć nieprzeniknioną czerń
wszystkich moich imion
z twojej czułości
chłonę najlepszy czas
żyję