Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

- Komendancie! - to był głos znajomy, choć twarz jego właściciela jeszcze nie wyłoniła się zza mgły wspomnień.

 

Jegor uniósł się na posłaniu jeszcze nie do końca pojmujący rzeczywistości. Świat szalał jeszcze przed jego oczyma w porywającym wirze, jak w przeraźliwym połączeniu totentanz i bezdni maelströmu. Głowa ciążyła mu na karku, ramieniem musiał się podeprzeć, by nie upaść na powrót na płótno żagla. Odległe echo głosów odbijało się pod jego czaszką, aż wizja wyostrzyła się i pojmować zaczął poszczególne sylaby. 

 

- Komendancie, zbudź się! - krzyknął Jegorowi do ucha Bartłomiej.

 

Bartłomiej szarpał atamana za barki, rozbudzony Jegor złapał w końcu Lechitę za nadgarstek, spojrzał na niego już w pełni przytomnie, z przenikliwością, jaką mógł posiadać tylko rodowity Halyjczyk. 

 

- O co chodzi? - szepnął Jegor ochrypłym głosem, po czym odchrząknął.

 

- Chodzi o naszych ludzi, wpadli w letarg! 

 

Po tych słowach przez ciało Jegora przeszło pioruniste porażenie, powstał migiem z posłania i kazał Bartłomiejowi prowadzić go do nieszczęśników. Podczas pochodu przez obóz, mięśnie Jegora piekły go, jakby jego żyły zalały je żrącym kwasem. Mierząc wzrokiem swoich towarzyszów, którzy byli już na nogach, odnosił wrażenie, że i oni doświadczają podobnego wrażenia, choć mniej dotkliwego. Kulał również i prowadzący go Bartłomiej, jego chód z kolei był bardzo bliski do stanu Jegora. Zbliżyli się do jednego z namiotów, przed nim stali już Ekim i Zajcew, wyraźnie zaniepokojeni, przestępujący z nogi na nogę. Jegor wszedł wraz z Bartłomiejem do środka, tam leżało dwóch mężczyzn, których za żadne skarby nie dało się zbudzić. Tętno mieli obniżone, dech płytki, bez wątpienia żyli, lecz nie reagowali na żadne bodźce.

 

- Pamiętam ich, ci dwaj byli z nami na ekspedycji - zauważył Jegor - nie wiesz, czy nie napili się wtedy z miejskiej studni?

 

- Nie spostrzegłem wówczas nikogo, kto by z niej czerpał, wszyscy byliśmy przez cały pobyt w ruinach w jednej kupie. Musieliby być naprawdę szybcy, by odłączyć się od nas niepostrzeżenie.

 

- Czy ktoś jeszcze znajduje się takowym stanie?

 

- Nie. Gdy tylko przyjaciele tych tutaj zaniepokoili się ich nieobecnością, ja, Ekim i Michaił obeszliśmy każdy namiot, wszyscy inni wstali, choć niektórzy mieli problem z rozbudzeniem, jak Pan Komendant, mi również pobudka lekko dziś nie przyszła. 

 

- Hmm, żaden z nas tam nie pił. Myślisz, że coś może być w powietrzu na wyspie? Że to jednak nie woda?

 

- Niewykluczone, nie starczy nam jednak żagla dla każdego na chusty, by się temu skutecznie przeciwstawić.

 

- Cholera, gdyby tylko profesorowi starczyło tchu. Klęska miasta musiała mieć przyczynę, on ją znał, wszystko wyczytał w kronikach i próbował mnie ostrzec. Zguba starożytnych wciąż kroczy wśród nas.

 

- Nie powinniśmy wchodzić ponownie w busz, ci którzy ruszyli z nami na ekspedycję, przejawiają najdotkliwsze symptomy. 

 

- W takim razie zostaniemy póki co na plaży, będziemy obserwować dalszy rozwój sytuacji.

 

Wyszli na zewnątrz. Michaił wiercił się zniecierpliwiony, na jego twarzy malowała się irytacja, był to bez wątpienia człowiek o krótkim loncie. Ekim wyglądał na zmartwionego, lecz opanowanego. 

 

- Tego jeszcze nam brakło! - lont Michaiła wypalił się do cna - Plaga w obozie, kurczący się zapas wody, absolutny brak prochu! Zabieram stąd swoich chłopaków, nim któryś z was rozniesie to choróbsko na nas. Wystrugamy sobie własną łódkę. 

 

- Nie możesz! - warknął w odpowiedzi ataman - Potrzebujemy twoich ludzi do pracy nad galerą, nie starczy nam później wioślarzy, by statek skutecznie wprawić w ruch i sterować nim na morzu. Żaden z was nie zna się na konstrukcji okrętów!

 

- O to się nie martw - Zajcew dobył bułat i przycisnął jego sztych do gardła Ekima - zabieram Buduńczyka ze sobą!

 

- Ty psie! Nie udawaj troskliwego, planowałeś to zrobić od samego początku, potrzebowałeś jedynie dobrego pretekstu - Jegor odwrócił głowę i napełnił płuca, by zwołać potężnym krzykiem swoich podkomendnych, czynność tę przerwał mu jednak Michaił.

 

- Ani się waż! Bo innowierca straci gardło!

 

Stanęli więc przed sobą, mierząc się wygłodniałym wzrokiem. Wokół Michaiła poczęli zbierać się Sepentrionowie, pewno mieli już wcześniej dany znak. Halyjczycy natomiast instynktownie wyczuli złą krew w powierzu, za nimi podążyli oczywiście Lechici, którzy pałali szczególną antypatią do wschodnich sąsiadów. Za Jegorem więc stanęli przedstawiciele dwóch narodów, mieli druzgocącą przewagę nad zdrajcami, a mimo to czuli niebywałą wobec nich niemoc. Zajcew powoli wycofywał się z zakładnikiem między swoich. Opuścili truchtem obóz, kierując się wzdłuż plaży na północ. Szczęściem bali się oni zanurkować w busz, temu gdy tylko zniknęli za horyzontem, Jegor kazał ostrzyć wszystkim zęby. Uzbrajali się więc jak najlepiej mogli, strugali łuki, strzały i nowe drzewce dla berdyszów. Nikt nie śmiał nawet zasugerować, by Ekima porzucić i kontynuować budowę podług pozostawionych przez niego planów. Z resztą i tak domyślali się, iż spisane one zostały po buduńsku, pismem którego nikt nie potrafił odczytać. Temu każdy, kto nawet nie pałał sympatią do smagłego inżyniera, nie wahał się w pomocy.

 

Słońce sięgnęło znitu, kompania ratunkowa wyruszyła, mieląc pod podeszwami rozklekotanych butów plażowy piach. Nie wiedzieli jak daleko Sepentrionowie mogli zajść, lecz ruszyli nieugięci, zdeterminowani. Ślady zdradzieckiego pochodu jeszcze się nie zatarły w ujeżdżającym morskie fale wietrze. Nikt jednak tego tropu nie potrzebował, Michaił Zajcew wyraźnie odczuwał paniczny strach przed skręcaniem w głąb wyspy. Nawet gdyby pułkownik sołdatów jednak skręcił między drzewa, Jegor nie wątpił, iż umiejętności jego Halyjczyków oraz Bartłomieja niechybnie doprowadziłyby go do obozowiska tego psubrata.

 

Gdy nadchodził wieczór, obwieszczono postój. Każdy wyczuwał nadchodzącą potyczkę, a najlepiej żołnierz walczy z pełnym żołądkiem. Nie ograniczali się w racjach, gorzej było z wodą, ta była na wyczerpaniu. Pocieszała ich jeno myśl, że Sepentrionowie mają ze sobą jeszcze mniej. Ostawiono tyle prowiantu, by starczyło na powrót. Pierwsze gwiazdy wyłaniały się na różowawym niebie. Chłód lekki zawiał, łaskocząc ich członki, najlepszą rozgrzewką więc było wznowić pochód.

 

Z knieji wiała atramentowa czerń, kontrastująca z Miesiącem, już prawie w pełni swej krągłej okazałości. Małe czerwonawe punkciki migotały w ciemnej dali. Ataman nakazał zanurkować między pnie, kompania przejść miała po łuku przez skraj lasu, by uniknąć wykrycia. Będąc już w niewielkiej odległości od obozu, mieli podzielić się na dwie grupy i synchronicznie ruszyć na dwie flanki. Pierwszą grupę osobiście poprowadził Jegor, drugą kierował Bartłomiej. Przeciskali się przez gęstwinę niemal bezszelestnie, tak że lechicki myśliwy niemal zawstydził się, gdy spostrzegł jak naturalnie przychodzi to Halyjczykom. Wychynęli lekko głowami zza krzewów. Przeciwnik był bodaj głupi, gdyż Bartłomiej nie spostrzegł żadnych stojących straży. W obozie wroga panowała też głucha cisza, czyżby wszyscy ułożyli się beztrosko spać? 

 

Bartłomiej wyprowadził grupę z zarośli, widział też, że w odległości po jego prawicy Jegor takoż postąpił. Wmieszali się między Sepentrionów, wszyscy co do jednego bowiem złożeni byli we śnie na piachu, a namiotów nie zabrali z braku czasu. Jeden tylko był, jak się wszyscy zrazu domyślili, należał do pułkownika. Tam też Jegor i Bartłomiej zmierzyli, odchylając kotarę. W środku leżeli dwaj mężczyźni, w ciemnościach ciężko było poznać kto dokładnie, lecz gdy wzrok już się nieco przyzwyczaił do otulającego tkaniny mroku, nie trudno było rozróżnić, że jeden ma na sobie pęta. Obaj więc podnieśli spętanego, jeden za pachy, drugi za kostki. Nie mieli już w świetle Księżyca wątpliwości, że ponosili ze sobą Ekima, coś mimo wszystko było nie tak. Spodziewali się bowiem, że Buduńczyk zbudzi się, gdy podniosą go z ziemi, tak się jednak nie zdarzyło. Zanieśli przyjaciela między krzewy i zrozumieli co się stało. Ekim padł ofiarą letargu! 

 

- Nie możliwe, przecież z obozu nosa nie wyściubiał - skwitował Jegor, jednak każda jego próba obudzenia Ekima spaliła na panewce.

 

Powrócili cichaczem do obozu Sepentrionów, oni tam wszyscy także byli nie do wybudzenia! Żaden z rozbitków, ani nawet pułkownik Zajcew nie reagowali. Jegor z Bartłomiejem pewni byli jednak, że tamci z pewnością żyją, dychali przecież i serca biły im cicho w piersiach.

 

- Nie rozumiem już niczego Bartłomieju, widziałeś przecie, że żaden z nich nie zapuścił się w bór. Wszystkie ślady szły jednym szlakiem, a mimo to legli oni co do jednego w letarg! Dolo, matko losu, zlituj się nad nami. Bez Ekima nie naprawimy galery, wszystkie jego plany zapisane są tymi cholernymi buduńskimi szlaczkami.

 

- Mi również braknie już hipotez. Czas jednak dla naszych chłopaków, by porządnie odpoczęli. Podczas tego marszu wyłuskali już z siebie wszystkie siły.

 

- Tak, odejdźmy tylko na bezpieczną odległość, nie wiemy dokładnie przez jaki czas ten letarg się utrzymuje. Może być, że rano przywitają nas uzbrojeni Sepentrionowie. Stanę na warcie, by jak najwięcej naszych mogło odpocząć.

 

Oddalili się więc o godzinę marszu. Obóz był prowizoryczny i ubogi, zabrali tylko tyle płótna, by ułożyć skromne posłanie na piachu, nie stawiali namiotów. Na zbieranie chrustu byli już zbyt zmęczeni, także ognisk nie rozpalono, za jedyne źródło światła służyła Srebrzysta Tarcza sunąca między gwiazdami, hen nad ich głowami. Jegor wyznaczył jeszcze kilku Halyjczyków do pełnienia posterunku, stanęli od północnej strony. W zasięgu ich wzroku panował kompletny bezruch, nawet wiatr ustał i liście w koronach drzew sterczały sztywno na gałęziach. Wszechobecna monotonia wzmagała znużenie, Jegor walczył sam ze sobą, by nie usnąć. Powieki ciążyły mu na oczach coraz bardziej z każdą minutą, w głowie natomiast odczuwał lekkość, która udzielała się reszcie jego ciała. Był już tak przemęczony, iż fantasmagoryczne majaki poczęły wić się przed jego oczyma. Zdawało mu się, że spośród zarośli, jakby ze splątywanych obłoków sinej mgły, wyłania się fantastyczna postać, poruszała się z kocią zgrabnością, giętkimi i uwodzielskimi ruchami zgrabnych członków, za nią podążał dźwięczny, miękki śpiew. Jej purpurowa, przepasana złotą szarfą suknia, falowała w rytmie przebieranych nóg. Jegor nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż owy sugestywny majak, do złudzenia przypominał fresk ze ściany starożytnego miasta, jedyną różnicę stanowiła okropna bladość skóry, jaką teraz wykazywała się ta persona. Co więcej, mimo iż ścienne malowidło było najwspanialszym w świecie majstersztykiem, to nie mogło ono się równać z blaskiem piękna widzianej przez Jegora kobiety, w całej jej prezencji biła jak łuma, nieskrywana, zmysłowa i drapieżna lubieżność. Atamana opuszczały z wolna siły, wykorzystał ich ostatek, by zerknąć  po obrzeżach obozu, pozostali wartownicy spoczęli na piachu w absolutnym bezruchu. Wrócił wzrokiem do postaci z lasu, była już tuż przed nim. Ku jego twarzy sięgały dłonie kobiety, on nie mógł już nawet drgnąć jednym mięśniem. Mógł obserwować tylko jak ścięgna pod skórą na dłoniach kobiety, pląsały w rytmie z jakim zginała swe palce. Ostatnie co pamiętał to lodowaty dotyk na policzkach i ustach.

 

* * *

 

To czego Jegor doświadczył, nie da się w pełni opisać ograniczonymi ludzkimi zmysłami. Wszystko co odczuwał, było na wzór podróży astralnej, ponad cielesne ograniczenia. Mimo to Jegor nie mógł uniknąć porównań do ziemskiego żywota, by choć w ułamku pojąć, co tak naprawdę dzieje się z jego świadomością. Kroczył między murami kryształowego miasta, a może było to zamczysko? Ulice jego i aleje, czy jak kto woli, korytarze i komnaty, przemieszczały się nieustannie, temu do raz odwiedzonego pomieszczenia nie podobna było wrócić. Kryształy, które budowały ściany, mieniły się gamą nieopisanych kolorów, nie były to fiolet, zieleń, czy błękit, ani czerwień, żółć i pomarańcz, jednak kolor ten był tak wyrazisty, jak one wszystkie. A może nie był to kolor, lecz niepojęty ludzkim umysłem bodziec, odbierany nienazwanym przez Jegora zmysłem.

 

Czasu nie sposób było zmierzyć, podświadomie jednak ataman czuł, iż uleciało już go nie mało. Całość jego podróży zdawała się bezcelowa, nic stałego nie znajdowało się w tej przedziwnej przestrzeni. Błądząc jednak poczuł jakby coś pociągneło go sznurem, osobliwa obecność poczęła prowadzić go przez kazamaty. Można to porównać do czyjegoś prowadzenia za rękę, Jegor jednak nie był pewien, czy jego obecna forma ma w ogóle ręce. Bardziej więc było to jak uwiązana smycz, a Jegor podążał za ną lojalnie. Prowadząca go obecność wywoływała w nim skojarzenia z czymś, albo nawet kimś znajomym.

 

Przechodził teraz przez długi i wąski most. Gdyby miał teraz stopy, nie mógłby postawić jednej obok drugiej, było na nim tak mało przestrzeni. Na końcu mostu, z mgieł wyłaniał się ogromny, łukowaty portal, a im bliżej do niego się zbliżał, tym jego otoczenie nabierało coraz bardziej materialnych cech. Przed portalem wznosiły się schody, o niezliczonych stopniach, dopiero u szczytu wyłaniały się one jako osobne i policzalne. Tam już podłoże było szerokie, a forma Jegora kształtowała się na powrót w znajome, człowiecze kształty, choć była jeszcze niewyraźna. Rozróżnić już też potrafił siłę, która ciągnęła go wciąż za sobą, bez wątpienia była równie ludzka co on. 

 

- Tu jest kres twej podróży, gdy przekroczysz mgłej spowijającą tę bramę, wrócisz do materialnego świata - postać wskazała kończyną, która pewno odpowiadała za ramię, na zgęstniały obłok między kolumnami łuku - Tam musisz poradzić już sobie beze mnie.

 

- Kim ty…?

 

- Wiedz tylko, że podobni sobie mogą się przezwyciężyć. To niech będzie kluczem, kłódkę odnajdź sam. Idź już, tam ktoś na ciebie czeka.

 

Jegor usłuchał i postąpił kilka kroków naprzód. Gdy na powrót zaczął odczuwać własną cielesność, zwrócił głowę wstecz, na towarzysza, który do niego przemawiał. 

 

- Profesor Heinrich?

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @jeremyPoruszyłeś w tym wierszu bardzo ciekawy temat. Romanse z chatem gpt to wcale nie jest snobizm poetów. To w ogóle znak czasów, gdzie nasze życie emocjonalne powolutku zostaje przeniesione w sferę wirtualną. Przypomina mi to z lekka ten sam mechanizm, który opisał E.A. Poe w swoim "Portrecie owalnym". Im bardziej wytwory naszej wyobraźni upodabniają się do nas (AI, algorytmy, awatary i nasze cyfrowe duchowe hologramy), tym bardziej my stajemy się maszynami działającymi już zgodnie z programem, który nas sczytał i nami kieruje.  
    • Poniższe opowiadanie jest wizją przewidywanej przyszłości i tak należy je rozumieć. Ewentualne podobieństwa z postaciami rzeczywistymi są przypadkowe. *************************************************************************************************************************************************************************** Otworzyłam kopertę, wyjęłam list i czytam:   Pani Agnieszko kochana,   to straszne, że siedzi Pani w więzieniu. Ale jest coś jeszcze straszniejszego. Rozmawiałam wczoraj z Pani mężem na klatce schodowej i usłyszałam od niego straszne rzeczy. Mówił, że Pani jest głupią kozą, że jest jakiś straszny kryzys w waszym małżeństwie, że Pani na niego krzyczy, że on Pani nie kocha, tylko głupieje na Pani punkcie. A przecież zawsze byliście taką wspaniałą parą. Pani Agnieszko, zróbcie coś, żeby ratować wasze małżeństwo.   Wasza zawsze wam dobrze życząca sąsiadka     Krystyna Jaworska   - A to ci dopiero łobuz i chuligan z tego mojego męża! - pomyślałam. - Żeby tak straszyć starszą panią,   która zawsze dobrze życzyła naszemu małżeństwu. - Do wyjścia na spacerniak było jeszcze 20 minut.   Mi w tym tygodniu zostało chyba jeszcze trochę minut telefonowania, bo w ciągu jednego tygodnia   więźniarka może telefonować 15 minut. Ruszyłam więc żwawym krokiem do telefonu dla więźniarek,   który znajduje się na korytarzu oddziału. Podeszłam do dyżurującej przy aparacie funkcjonariuszki i zapytałam:         - Mogę zadzwonić?     Funkcjonariuszka coś sprawdziła i odpowiedziała mi:        - Oczywiście. Masz jeszcze pięć minut w tym tygodniu.   Podeszłam do aparatu i wykręciłam numer do pani Krysi, który znam na pamięć.   - Krystyna Jaworska.- usłyszałam w słuchawce.   - Pani Krysiu, tu Agnieszka Zawadzka, pani sąsiadka z klatki schodowej. Dzwonię z zakładu karnego.   - Pani Agnieszko, z panią wszystko w porządku? - usłyszałam przestraszony głos pani Krysi.   - W jak najlepszym porządku. Przede wszystkim   niech pani się przestanie obawiać o moje małżeństwo.   Marek jest najlepszym mężem na świecie! Jeżeli mówi,   że jestem głupią kozą albo, że głupieje na moim punkcie, to znaczy   tylko, że jest we mnie po uszy zakochany i głupieje z tego powodu.   - Oj, no to jestem uspokojona, że mąż panią ciągle kocha. Ale martwi mnie oczywiście, że jest pani w więzieniu…   - Proszę się o to też w ogóle nie martwić. W więzieniu jestem,   bo sobie na to zasłużyłam. W końcu kierowanie   samochodem w stanie nietrzeźwości to coś bardzo złego.   I bardzo się cieszę, że nikogo nie przejechałam, bo wtedy to   by był naprawdę powód do zmartwień.   - Oj, pani Agnieszko, ale pani przecież była zawsze taką dobrą dziewczyną. Nie mogli pani potraktować    łagodniej. Dać tę karę w zawieszeniu….   - Pani Krysiu, ja wiem, że „więzienie” to brzmi strasznie.   Ale proszę się naprawdę nie martwić. Niech pani się   koniecznie, ale to koniecznie umówi z moim mężem,   żebyście tu razem przyjechali na widzenie.   Bardzo serdecznie zapraszam panią! Pozna pani   przemiłe dziewczyny ze Służby Więziennej,   które mnie tu pilnują. Przekona się pani do  naszego polskiego więziennictwa.  A pan sędzia, który mnie skazywał,  to bardzo zacny i mądry człowiek.  Ja to czułam od razu, kiedy wypowiedział  pierwsze słowa na mojej rozprawie.  Ja coś takiego czuję. Jako dziennikarka mam   wprawę w ocenianiu ludzi.   - Oj, pani Agnieszko... - westchnęła moja sąsiadka.   - Pani Krysiu, muszę już kończyć. Takie więzienne zasady. Pa, buziaczki i do zobaczenia tu, w zakładzie karnym. Pa-a.   Po zakończeniu rozmowy z sąsiadką trzeba się było już szykować na spacerniak. Udałam się więc na miejsce zbiórki, gdzie powoli zbierały się już inne dziewczyny i czekały na wyjście na zewnątrz. O wyznaczonej porze pojawiła się jedna z funkcjonariuszek i sprowadziła nas na parter, a następnie, po zmianie obuwia, wyszłyśmy na zewnątrz i zaczęłyśmy kręcić nasze rundy. Kiedy tak chodziłyśmy w kółko, rozważałam co napisać Markowi w liście. Żeby mu dać jasno do zrozumienia, co sądzę o straszeniu zacnej, starszej pani, która zawsze dobrze życzyła naszemu małżeństwu, a jednocześnie nie gnoić go w jakiś bezmyślny sposób. Kiedy tak o tym myślałam, odezwałam się w pewnym momencie do Agaty, która szła obok mnie:   - Wiesz co? Ten mój mąż-głuptas, postraszył naszą sąsiadkę z klatki, że w naszym małżeństwie    jest jakiś straszliwy kryzys, a on mnie nie kocha. Tak przewrotnie dobrał słowa,    że pani Krysia, nasza bardzo życzliwa sąsiadka, się mocno przestraszyła o los naszego małżeństwa.    Na szczęście jej wszystko wyjaśniłam w rozmowie telefonicznej.   - No twój Marek to jest naprawdę mocno stuknięty. Ja też pamiętam to jego zachowanie na widzeniu,   kiedy ci wykopał drewniaki spod stóp, a potem opowiadał,   że chce wywołać kontrolowany kryzys waszym małżeństwie…  To chyba jakiś ewenement na skalę światową w historii więziennictwa,  żeby mąż, którego żonę zamknięto w kryminale, uznał to  za coś romantycznego i się tym tak ekscytował.   - Oj, od kiedy się tu znalazłam, zaczął naprawdę    mocno wariować na moim punkcie. W każdym razie to straszenie    naszej sąsiadki pani Krysi, że w naszym małżeństwie rzekomo    źle się dzieje, to już było naprawdę przegięcie.    Teraz będzie musiał ten chuligan przywieźć tutaj, do mnie,    na najbliższe widzenie panią Krysię, a ja ją wtedy ostatecznie    przekonam, że ze mną oraz z naszym małżeństwem jest wszystko    w jak najlepszym porządku. A razem z Markiem i    panią Krysią, to chyba powinna znowu przyjechać    moja mama. Nie, żeby mój tata był mniej ważny.    Ale on to całkiem dobrze zrozumiał, że ze mną się   tu nic złego nie dzieje. A moja mama, skoro ją mój    pobyt tutaj tak martwi, to niech przyjeżdża i niech   zobaczy, że mogłabym tu być nawet znacznie dłużej   i nic złego by mi się nie stało.   - To trochę tak, jak u mnie. - odpowiedziała Agata. -    Najbardziej się martwi o mnie moja mama, że tu jestem, ale,    paradoksalnie, ona do mnie najmniej przyjeżdża. Natomiast    mój tata, który w ogóle nie jest zmartwiony moim pobytem    tutaj, ciągle mnie odwiedza. Trochę tak, jakby jako sędzia   czuł się odpowiedzialny za wykonanie kary, którą   jego córka odbywa. Zapewne dogląda, czy mnie tu   wystarczająco surowo traktują. - Agata uśmiechnęła się delikatnie,   jak panna z dobrego domu, mówiąca z lekką ironią o swoim ojcu,   ale mimo to czująca do niego respekt.   Kiedy tak chodziłyśmy w kółko po spacerniaku, nie zauważyłyśmy nawet, jak nadzorującą nas funkcjonariuszkę zastąpił Marcin. Aż wreszcie usłyszałyśmy jego głos:   - Dziewczyny, kończymy spacer, wracamy na oddział.   Wszystkie więźniarki od razu udały się do wyjścia z więziennego podwórka. Kiedy już znalazłyśmy się na oddziale, znowu odezwał się Marcin:   - Wszystkie dziewczyny do cel.     Za pięć minut zamykamy cele.   A zaraz potem odezwał się do Agaty:   - Uprasza się pannę Leszczyńską o udanie się    do swojej celi, która za pięć minut będzie zamknięta.   Agacie takie wyróżnienie się nie spodobało.   - Marcin, mógłbyś przestać z tym „ę,ą”. Jesteśmy tu w    zakładzie karnym. - odpowiedziała z lekką irytacją.   - Agato, ty nawet nie wiesz, jak wielkim zaszczytem    jest dla mnie wykonywanie kary takiej wielkiej damy, jak ty.   -Nawet, gdybym była wielką damą, to tu, w zakładzie karnym, jestem więźniarką, albo osadzoną, albo skazaną. - odparowała Agata.   - I tak właśnie przemawia wielka dama.-    z lekko zalotnym zabarwieniem odparł Marcin.   - Wiesz co...W takim razie mów do mnie   lepiej per „głupia kozo”. - odpowiedziała   Agata zdenerwowanym, ale   jednak opanowanym głosem i z obrażoną miną   odmaszerowała do swojej celi, klekocząc   przy tym więziennymi drewniakami.   Ja też udałam się do mojej celi, gdzie razem z Kasią zostałam wkrótce zamknięta. Marcin sobie od czasu do czasu pozwalał na takie złośliwości wobec Agaty, zdając sobie doskonale z tego sprawę, że ona tego nie lubi. Ale jakoś nie mógł się powstrzymać… To, że Agata jest córką sędziego, jej skromny i prawy charakter, czyli na przykład to, że nie odwołała się od dosyć surowego dla niej wyroku, jej wyjątkowo delikatna uroda, nazwisko kojarzące się z rodem jednego z osiemnastowiecznych królów polskich, no i że taka dziewczyna jest tutaj, pod jego władzą i nosi ubiór więzienny – to wszystko w jakiś sposób najwyraźniej zawróciło Marcinowi w głowie. Jakkolwiek Marcin, jako funkcjonariusz Służby Więziennej, był świadom, że są w takiej sytuacji pewne granice, to nie umiał całkiem zapanować nad swoimi odruchami i stąd takie sytuacje. Jak na to wszystko patrzała Agata, trudno mi było w tym momencie ocenić. Agata była zbyt skryta, żeby ujawnić wszystkie swoje uczucia. Musiałam to dopiero stopniowo wysondować. Bo w kierunku wyswatania Marcina już od dłuższego czasu były prowadzone intensywne, konspiracyjne przygotowania – zarówno wśród więźniarek, jak i funkcjonariuszek.   Ja, w każdym razie, musiałam się zająć na tamten moment zdyscyplinowaniem mojego męża-głuptasa za pomocą listu. I napisałam do niego tak:   Marek, ty chuliganie jeden! Marek, ty łobuzie jeden!   To, że mi zrobiłeś obciach na widzeniu i w ten sposób także naruszyłeś powagę instytucji, jaką jest zakład karny, to ci mogę jeszcze wybaczyć. Ale to, że przez przewrotny dobór słów nastraszyłeś zacną, starszą panią, która jako nasza sąsiadka zawsze dobrze życzyła naszemu małżeństwu, zawsze nam pomagała, tego ci tak łatwo nie przebaczę. Pójdziesz do pani Krysi tak szybko, jak tylko możesz i się umówisz z naszą sąsiadką na wspólny przyjazd do mnie, do zakładu karnego. Ja wtedy pani Krysi pokażę, że zarówno ze mną, jak i z naszym małżeństwem jest wszystko w jak najlepszym porządku. A ty, chuliganie jeden, dowiesz się wtedy coś o konsekwencjach twojego postępowania. Kiedy wyjdę na przepustkę, wtedy poznasz dalsze skutki twojego chuligańskiego wybryku. Przed ołtarzem ślubowałam ci wierność, co oznacza dla mnie między innymi, że odpowiadam za twoje wychowanie. Przebywając tu, w zakładzie karnym, ciągle się uczę tego, jak pozytywny wpływ na życie człowieka mogą mieć kary. I dlatego ja też muszę obmyślić dla ciebie katalog kar, zarówno tych za twoje dotychczasowe przewinienia, jak i za przewinienia, które jeszcze możesz popełnić.   Ale, żeby nie było całkiem tak negatywnie: Marzena Lipińska, funkcjonariuszka, która nadzorowała nasze widzenie w ogrodzie więziennym wtedy, kiedy najbardziej narozrabiałeś, bardzo pozytywnie się wyraziła o tobie. Powiedziała, że też chciałaby mieć takiego męża, jak ty. Który by tak bardzo szalał z jej powodu. Marzena, chociaż jest w moim wieku, ciągle jeszcze jest panną. Poznałam ją na tyle dobrze, żeby móc powiedzieć, że jest ona funkcjonariuszką Służby Więziennej z krwi i kości i dlatego nie chciałaby mieć zbyt „łatwego” męża, ale raczej takiego, który by wymagał z jej strony strony wysiłku wychowawczego, na którym by mogła potrenować sztukę penitencjarną. To bardzo ambitna dziewczyna. Skończyła prawo, magisterkę napisała z prawa karnego wykonawczego. Dokładnego tytułu jej pracy magisterskiej nie pamiętam, ale chodzi tam o związki prawa karnego wykonawczego z prawem naturalnym. Może ją kiedyś poznasz. Fajnie by było.   Na razie, muszę już kończyć   twoja Agnieszka     List mi się udało dać oddziałowej może pięć minut po jego napisaniu, ale wiedziałam, że i tak wyjdzie dopiero następnego dnia.   ***   Jest piątek. Dla niektórych koniec tygodnia, chociaż ja tego obecnie, w związku z przerwą semestralną, tak nie odczuwam. W ostatnią sobotę byłem u Agi w zakładzie karnym. Natomiast dzisiaj przyszła do mnie, do mieszkania pani Krysia Jaworska. Opowiedziała mi, że rozmawiała z moją żoną i dowiedziała się, że w naszym małżeństwie wcale nie jest źle, a jest wręcz bardzo dobrze.   Ja na to odparłem, że w zasadzie, to ja nic innego nie mówiłem. Skoro mówiłem, że głupieję na jej punkcie, no to znaczy przecież, że jestem w niej zakochany po uszy albo wręcz po czubek głowy. A że powiedziałem, że jej nie kocham? No cóż… Słowo „kochać” we współczesnej praktyce językowej jest zbyt słabe, zbyt wytarte, więc się zdystansowałem od tego pojęcia. Skoro jako „kochanie” określa się na przykład także uprawianie seksu, to ja miałem prawo uznać to słowo za zbyt wieloznaczne. W końcu ja z Agnieszką nie miałem seksu od kiedy ona jest za kratami, a jest to już spory szmat czasu. Ale czy to znaczy, że między nami nie ma więzi uczuciowej?? Jeszcze czego… Zawładnęła ona teraz moją wyobraźnią, jak nigdy dotąd. Przez praktykowaną za kratami skromność, a wręcz siermiężność stała się dla mnie pewnym ascetycznym ideałem i robi na mnie tym większe wrażenie, im bardziej na skutek więziennych restrykcji jest dla mnie niedostępna. W porównaniu z tym, co jest teraz, to normalne mieszkanie razem i regularne pożycie małżeńskie mogą się wręcz wydawać czymś nudnym.   Panią Krysię najwyraźniej te moje wywody przekonały, skoro na końcu powiedziała:   - To bardzo dobrze, że Pan tak kocha żonę, kiedy jest ona w więzieniu.    Bo ja to już poznałam parę małżeństw, gdzie    mąż porzucił żonę, kiedy ta trafiła za kraty.   - Proszę się nie martwić, pani Krysiu. - odpowiedziałem. -   Teraz, kiedy Aga jest w zakładzie karnym, mam na nią taką    ochotę, jak nigdy dotąd.   Ustaliliśmy, że do Agnieszki pojedziemy w sobotę przyszłego tygodnia. Pani Krysia obiecała, że sobie zarezerwuje ten dzień i tak się rozstaliśmy.   W nocy z piątku na sobotę miałem znowu sen z moją żoną w roli głównej. Aga szła ulicą z pełnymi torbami zakupowymi. Włosy miała związane w warkocz przerzucony przez ramię. Miała na sobie białą bluzkę, niebieskie dżinsy, a na bosych stopach…więzienne białe drewniaki, tyle, że...z czarnymi literami ZK, a więc te, które używa wewnątrz więziennego budynku. Kiedy ją taką spotkałem na ulicy, wziąłem od niej torby zakupowe i razem poszliśmy do nas do domu. Tam weszliśmy na piętro, do naszego mieszkania. Ja tam zostawiłem torby zakupowe oraz odprowadziłem Agnieszkę z powrotem na dół. Przed domen czekał na nią już samochód Służby Więziennej. Daliśmy sobie całusy na pożegnanie, ona do tego samochodu wsiadła, no i odjechali z moją żoną. Tak się zakończył mój kolejny dzień bez żony w domu. Dzień, których miało być jeszcze wiele...Natomiast wciąż jeszcze nie wiedziałem, jak Aga zareaguje na mój ostatni wybryk w stosunku do pani Krysi.                                  
    • @Lidia Maria Concertina Znakomity tytuł!
    • nie widzimy generała w telewizji  nie słyszymy go w radiu  dla nas to zwykła sobota  choć w szkole męczy nas Miron  stale ze swoim kabaretem  nie pamiętamy niczego  rodzice też nic nie pamiętają  jedynie babunia coś tam o jakichś pałkach i pistolecikach wspomina  o funkcjonariuszach w mundurach  o ludziach pobitych, zabitych  ci ludzie wciąż żyją  lecz czy nie zginą  wraz ze śmiercią babuni  a może  chcieliby stąd w końcu odejść  doświadczyć godnej śmierci  umrzeć  nie od broni plugawca  lecz z niepamięci 
    • @bazyl_prost @bazyl_prost poszukiwanie, często samo w sobie jest początkiem i jednocześnie końcem jakiegoś etapu w życiu. Szukanie idealnego rozwiązania w tym nie doskonałym świecie jest absurdem.    Cdn. :)  
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...