Na początku było zaklęcie, dym z kadzidła,
Dzwonki, wibracje stołu, skrzypienie podłogi.
Szeptucha nad magiczną kulą pochylona,
Czerń z bielą rozbełtała głośnym zaklęciem.
Z mąki mgłę sprawiła, jak we młynie,
Jej wróżba otworzyła niebo nade mną,
A ja wierzyłam, że to jest wróżka,
Która dotknie mnie skrzydłem i odmieni los.
Byłam panną na wydaniu, gołą, bosą.
W duchu mieszkała we mnie niepewność,
Jakbym pod suknią wciąż kryła amulet
Bijący w piersi jak drugie serce.
Szeptałaś, staruszko, że ziółka leczą,
Ale na miłość nie ma lekarstwa.
Potem przyszło kłamstwo, ciche i drobne.
Niewinne, jak kropla porannej rosy.
A jednak zjadło we mnie cały sens,
Rozmyło cel, do którego zmierzałam.
Chciałam szczęścia – tak prostego i jasnego,
Takiego, co ogrzewa dłonie, lecz nie parzy.
A dostałam maskaradę przebierańców:
Raz byłam królową balu w koronie,
Raz tylko maskotką, barwną papugą
W twojej klatce rytuałów głupich.
Pech przyszedł nagle, niespodziewanie,
Przeciął moje plany ostrą linią,
Musiałam wybrać inną drogę,
Choć przed oczami rosła mi ściana wody.
Za nią stałeś ty – nieobecny, ulotny,
Ślepy, głuchy czy szalony.
Na stole leżała pusta lista gości,
Czekałam, aż wejdziesz… na próżno.
I teraz, gdy zamykam oczy,
Kadzidło znów pachnie jak w starej chacie,
Ostatni dar od serca, które wciąż wierzy,
Że magia była jednak prawdziwa...