Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

"The Road To Now”, to płyta z 2022 roku, której głównym kompozytorem, aranżerem i koordynatorem projektu jest włoski multiinstrumentalista oraz producent muzyczny Saro Cosentino. Ta płyta to esencja smutku i nostalgii. Ten smutek oddają niesamowicie pięknie zaproszeni do nagrania płyty goście, tacy jak: Tim Bowness (No-Man) czy wokalista i filar legendarnej formacji Van der Graaf Generator – Peter Hammill. Obaj dysponują głosami jedynymi w swoim rodzaju. Można ich za nie pokochać albo znienawidzić. Lecz nie można przejść obok nich obojętnie. To płyta o przemijaniu. O końcu drogi jaką jest życie. Wszystko ma swój kres. Choć czasami ten kres przychodzi zdecydowanie za wcześnie. Nic nie możemy na to poradzić. W nagraniu udział wzięli: Saro Cosentino – instrumentarium, produkcja, Tim Bowness – wokal, Peter Hammill – wokal, Karen Eden – wokal, Gavin Harrison (Porcupine Tree) – instr. perkusyjne, David Rhodes (The David Rhodes Band) – gitara, Trey Gunn (King Crimson, The Robert Fripp String Quintet, The Trey Gunn Band) - gitara, Nicola Alesini (Roedelius Capanni Alesini) – saksofon, Radim Knapp (Žáha) – trąbka, Dorota Barová – skrzypce.

 

 

 

 

Opublikowano

To wydawnictwo to coś z innej beczki, albowiem nie samym neo-progiem człowiek żyje. No-Man to brytyjski duet założony w 1987 roku przez wokalistę Tima Bownessa i multiinstrumentalistę, kompozytora, producenta, lidera formacji Porcupine Tree, Stevena Wilsona. Duet proponuje mieszankę stylistyczną z pogranicza art-rocka, trip-hopu, dream-popu i ambientu. Charakterystyczna minimalistyczna maniera śpiewu wokalisty nie każdemu może przypaść do gustu, ponieważ to taki trochę szept połączony z pewną formą melodeklamacji. Album Loveblows & Lovecries z 1993 roku to oparty na solidnym rytmie techno-pop. Nie jest to może najlepsza płyta duetu, ale to dopiero początek drogi tej znakomitej formacji do naprawdę wybitnych płyt z późniejszego okresu ich działalności. Obok Tima Bownessa i Stevena Wilsona skład uzupełniają: Ben Coleman – skrzypce, Richard Felix – wiolonczela, Richard Barbieri (Japan, Rain Tree Crow, Porcupine Tree) - instr. klawiszowe, Mick Karn (Japan) – gitara basowa oraz Steven Jansen (Japan, Rain Tree Crow, Nine Horses) – perkusja, oprogramowanie perkusyjne.

 

 

 

 

Opublikowano

Płyta „Flowermouth”, duetu No-Man z 1994 roku, to wydawnictwo o niebo lepsze od poprzedniego. O ile album „Loveblows & Lovecries”, był swojego rodzaju przedpolem, eksperymentem, to „Flowermouth” jest propozycją już przemyślaną pod każdym względem. Owszem, na pierwszym planie występuje mocny rytm, ale to już jest coś innego, nie tylko bezmyślne stukanie sampli. Ta płyta zawiera w sobie rocka progresywnego z domieszką dream-popu, ambientalnego minimalizmu i jazzu. Skład wykonawców jest dużo większy i iście gwiazdorski. Bo poza Bownessem i Wilsonem w nagraniu uczestniczyli min: Robert Fripp (lider King Crimson) – gitara, Mel Collins – saksofon tenorowy, flet, Ian Carr - trąbka, Ben Coleman – skrzypce, Richard Barbieri (Porcupine Tree, Japan, Jansen Barbieri Karn, Rain Tree Crow) – instr. klawiszowe, Lisa Gerrard (Dead Can Dance) – wokal, Silas Maitland - gitara basowa, Chris Maitland (Porcupine Tree, Kino, Blackfield) – instr. perkusyjne, Steve Jansen (Japan, Rain Tree Crow, Jansen Barbieri Karn, Nine Horses) – oprogramowanie perkusyjne. Efekt musi być i jest piorunujący!

 

 

 

 

 

Opublikowano

Album „Wild Opera”, duetu No-Man, ukazał się w 1996 roku. To płyta niezwykle profesjonalna. Różniąca się od znakomitej acz stonowanej i spokojniejszej poprzedniczki „Flowermouth”, z 1994 roku. „Wild Opera”, jest przepełniona niesamowitymi efektami psychotycznych, niemalże transowych rytmów perkusyjnych z powplatanymi tu i ówdzie fragmentami saksofonowego jazzu Mela Collinsa. Fragmenty te są mocno niepokojące, na granicy schizoidalnego, można rzec schizofrenicznego szaleństwa. Ale to również płynący rozmarzony groove z elementami electro-jazzu. W sumie to taki trochę paranoidalny miszmasz dla niespokojnej duszy. Taka dzika dżungla (opera) z nieokiełznaną muzyczną roślinnością. Z muzycznymi pasażami rozplecionymi na pięciolinii niczym falujące na wietrze liany… Na albumie tym wystąpili: Tim Bowness – wokal. Steven Wilson – instrumentarium, drugi wokal, Natalie Box – skrzypce, Mel Collins – sample, saksofon tenorowy, Richard Barbieri – instr. klawiszowe, sample, Robert Fripp – gitara, Ian Carr – trąbka. Po prostu trzeba posłuchać.

 

 

 

 

 

Opublikowano

Po 6 latach oczekiwania ukazuje się kolejny album brytyjskiego duetu No-Man. Rok 2001, nowe tysiąclecie i od razu objawienie. Album „Returning Jesus”, w przeciwieństwie do swoich poprzedników jest niemalże pozbawiony bitów. To bardziej zbiór ambientowych, minimalistycznych ballad. Czy to źle? Ależ w żadnym razie! Na tej płycie widać albo raczej słychać twórcze poszukiwania. Pełno tu balladowego smutku z dodatkiem łagodnych elementów jazzu autorstwa znakomitego Theo Travisa, brytyjskiego saksofonisty, współpracującego min. z takimi formacjami jak Gong, Porcupine Tree czy Soft Machine, i Iana Carra, szkockiego trębacza, lidera grupy Nucleus, wykonującej muzykę fusion, rock psychodeliczny i funk. Łyżka dziegciu jest taka, że być może wokal Bownessa jest tutaj nieco jednostajny i monotonny (Bowness to wokalista bardzo charakterystyczny. Można go uwielbiać albo nienawidzić za swoistą manierę śpiewania), niemniej to właśnie Bowness nadaje płycie niezwykłą atmosferę i klimat. Coś w tym jest. To są bardziej pejzaże, obrazy malowane dźwiękami. Bowness, jak nikt inny, potrafi je malować swoim niepowtarzalnym, choć nieco monotonnym głosem. W nagraniu płyty udział wzięli: Tim Bowness – wokal, Steven Wilson – instrumentarium, kompozycje, produkcja, Ben Christophers - gitara akustyczna, David Kosten – syntezatory, Ian Carr – trąbka, Ian Dixon – trąbka, skrzydłówka, Theo Travis – saksofon, flet, Colin Edwin (Porcupine Tree) – gitara basowa, Steven Jansen – inst. perkusyjne, Rick Edwards - perkusja.

 

 

 

 

Opublikowano (edytowane)

Album „Together We’re Stranger”, ukazał się w 2003 roku. To album, który albo się pokocha albo znienawidzi. To muzyka trudna w odbiorze. Jednakże jeśli się ktoś do niej przekona to dozna wyciszenia i ukojenia. Tak naprawdę to ten album jest symfoniczną, oniryczną pięknością. Cała energia została poświęcona na tworzenie głębi klimatu oraz na powolne instrumentalne, transcendentalne aspekty. Jednakże trzeba dodać, że potrzeba nieco czasu na docenienie tego albumu. Bo to jest mimo wszystko płyta trudna, wymagająca skupienia oraz dodania czegoś od siebie. Ta płyta oczekuje od słuchacza pełnej interakcji a nie tylko biernego oczekiwania na muzyczne cuda. Z tą płytą trzeba współpracować. Potrzebuje ona od słuchacza umysłowego (emocjonalnego) wysiłku. Pełno w niej melancholii, smutku, zadumy. Ambientalnego minimalizmu. Może nie każdemu to się będzie podobało. Ale jak się ją odkryje i zrozumie, to wynagrodzi ona ze zdwojoną siłą nasze oczekiwania. Muzyka na tej płycie jest tajemnicą tak, jak tajemnicą jest jej okładka. Jakaś głębia. Wieczorny mrok. Zimowa otchłań zaśnieżonego pola? Na horyzoncie nikłe światła jakiejś dalekiej egzystencji, dalekiego życia… Na albumie tym wystąpili: Tom Bowness – wokal, Steven Wilson – instrumentarium, drugi wokal, produkcja, Michael Bearpark – gitara, Stephen Bennett - organy, Ben Castle – klarnet, flet, Roger Eno – harmonia, Peter Chilvers – gitara basowa, David Picking – instr. perkusyjne, trąbka.

 

 

 

 

 

 

Edytowane przez Arsis (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

Wspomnienie dzieciństwa, młodości. Czegoś, co już dawno przeszło. Zapadło się w nicość. Stało się jedynie duchową aurą. To taka kontemplacja z duchami, ze swoimi własnymi bytami, które przechadzają się szkolnymi korytarzami po podłodze ułożonej w dębową klepkę o nikłej woni woskowej, zwietrzałej pasty. Uchylone drzwi do poszczególnych klas. Porzucone sprzęty, pomoce naukowe, szklane gabloty z eksponatami. Okryte zakurzoną folią zapomniane artefakty. Na tablicach pościerane częściowo nakreślone białą kredą matematyczno-fizyczne wzory, wykresy, fragmenty zdań… Na pożółkłych plakatach szkice, portrety wielkich bohaterów, uczonych… Co to takiego? Portugalczycy nazywają to „Saudade”, czyli nostalgia za utraconą przeszłością. Samotna kontemplacja przemijania, rozkładu. Postępującej nieubłaganie entropii wszechświata, wszelkiego czasu… Smutek i melancholia spada na słuchacza od pierwszych nut, od pierwszych dźwięków, od pierwszych fraz takim szumiącym, perlistym deszczem… - kroplami łez. Niby nic nowego. Przecież Bowness i Wilson przyzwyczaili nas do tego. Wypracowali swój własny, niepowtarzalny styl upajającej aż do szpiku kości tęsknoty za czymś nieosiągalnym, nieuchwytnym. Ot kolejna płyta duetu No-Man, od której wprost bije żal i ból. I ten głos Bownessa… Niby to samo, a jednak nie to samo. Jednak to coś więcej. Mnóstwo tu powietrza i przestrzeni. I szumu upływającego czasu... Nie ma tu natarczywych bitów i schizofrenicznych gitarowych wtrąceń. Nie ma tu szalonego pędu ku nie wiadomo czemu. Rozpędzonej lokomotywy wystukującej jednostajny, transowy rytm. Ta płyta to esencja smutku. Cóż można więcej powiedzieć? „Schooliard Ghost”, to album z 2008 roku. I chyba będący opus magnum duetu. Zwieńczeniem, koroną. Przynajmniej jak do tej pory. Może wymyślą coś jeszcze większego? To będzie trudne, niesamowicie trudne, wręcz niemożliwe, ponieważ poprzeczka jest tutaj ustawiona niezwykle wysoko. Chociaż… W nagraniu płyty udział wzięli: Tim Bowness – wokal, Steven Wilson – instrumentarium, drugi wokal, Bruce Kaphan – gitara, Marianne De Chastelaine – skrzypce, Theo Travis – saksofon sopranowy, flet, Fabrice Lefebvre - yangqin, Colin Edwin – bas akustyczny, Pete Morgan - gitara basowa, Pat Mastelotto – instr. perkusyjne, Gavin Harrison – instr. perkusyjne, Rick Edwards – instr. perkusyjne, Andy Booker – instr. perkusyjne, Peter Chilvers – sample, Dave Stewart - aranżacja smyczkowa, Londyńska Orkiestra Sesyjna

 

 

 

 

 

  • 2 tygodnie później...
Opublikowano

Album „Emergency on Planet Earth”, ukazał się 1993 roku. To pierwszy studyjny album brytyjskiej formacji Jamiroquai. Grupa proponuje żywiołową mieszankę fanku i acid-jazzu z bogatą sekcją instr. dętych z didgeridoo, instrumentem australijskich Aborygenów, na czele. Pełno tu miejskiego powietrza. Powietrza brudnego. Pełnego spalin, kanałowych wyziewów, ulicznego ruchu (nowojorskich autobusów, taksówek?) przechadzających się typów w różnokolorowych dresach, wytartych dżinsach i z wielkimi magnetofonami na ramionach… Lata 70., 80. XX wieku. Dzieci-kwiaty, hippisi… Brudne nowojorskie (londyńskie) kluby, podejrzane speluny, ulice, place. Zakamarki, zaułki przepojone wonią marihuany… Grupie przewodzi gość w niebanalnym nakryciu głowy. Takim śmiesznym, jakby jamajskim kapeluszu. Jego głos to pierwszy, rozpoznawalny znak zespołu. Nie można go pomylić z nikim innym. To Jason Luís Cheetham, a właściwie Jay Kay. Mimo że grupa wypracowała swój własny styl, zagospodarowała stosunkowo wąską muzyczną niszę, to robią to w sposób mistrzowski, niebanalny, nietuzinkowy… Skład grupy uzupełniają: Jay Kay – wokal, produkcja, Vannessa Simon – drugi wokal, Stuart Zender – gitara basowa, Andrew Levy – gitara basowa, Gavin Dodds – gitara, Glenn Nightingale – gitara, Simon Bartholomew – gitara, Toby Smith – instr. klawiszowe, Mike Smith saksofon, flet, Gary Barnacle – saksofon, John Thirkell – trąbka, flugelhorn, Richard Edwards – puzon, Wallis Buchanan – didgeridoo, Nick van Gelder – instr. perkusyjne, Kofi Kari Kari – instr. perkusyjne, Maurizio Ravalico – instr. perkusyjne, The Reggae Philharmonic Strings

 

 

 

 

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @violetta   Wiem o tym: dlatego nie wolno nikomu ufać - jeśli będzie jakiś interes zgodny z polską racją stanu - należy skorzystać, sama pani może znaleźć w internecie wszystkich polskich polityków z jarmułka przed ścianą płaczu i w kościele na klęczkach, jak już powiedziałem: panu Karolowi Nawrockimu dałem tylko i wyłącznie kredyt zaufania - zobaczymy jak będzie realizował narodowe interesy jako Prezydent Polski - Trzeciej Rzeczypospolitej Polskiej - na pewno będzie chodził do kościoła, zobaczymy czy założy jarmułkę i będzie kiwał głową przed ścianą płaczu i zapalał światełka na korytarzu sejmowym (menora), jeśli chodzi o mnie - jestem po stronie Palestyny - po stronie ofiar, sumienie mi nie pozwala - by być po stronie morderców...   Łukasz Jasiński 
    • @violetta   Słucham? Nadal jestem młody, a także: znudzony niewiarygodną głupotą ciemnoty, teraz: będę oglądał filmy z polskimi napisami na Netflixie i jadł nasionka słonecznika... Jeśli chodzi o zdjęcia: mam tylko jeden album - dziewięćdziesiąt procent zdjęć wyrzuciłem, jasne: kasetę wideo z Włoch też wyrzuciłem, jeśli chodzi o artystyczne zdjęcia na Wordzie - mam ich pięćset - od dwutysięcznego siedemnastego roku, a jak kto woli - od dwa tysiące siedemnastego roku - po prostu je robię na pamiątkę, realizuję własne pasje artystyczne i walczę o własne racje - używam argumentów prawnych, artystycznych i faktograficznych, proste i logiczne i jasne?   Łukasz Jasiński 
    • Wczasy w Rosji. Wieloosobowe pokoje i... sami Polacy. W pokojach piętrowe łóżka. Szaro-buro. Na zewnątrz mróz, góry i cały dzień jazda na nartach. Tam spotkał Martę, szczupłą dziewczynę o czarnych, krótkich włosach i jeszcze czarniejszych oczach. Byli rówieśnikami. Marta też przyjechała ze szkoły. Nie potrafiła jeździć. Właściwie, to wydawało mu się, że w ogóle niewiele potrafiła, ale pomimo to bardzo dobrze czuł się w jej obecności. Działo się z nim wtedy coś dziwnego. Może to dlatego, że w jego szkole nie było dziewczyn... Spotykali się potajemnie, wieczorami, w sosnowym lasku. Było tam zdecydowanie mniej śniegu i całkiem ciepło. Mogli spokojnie pozbyć się wierzchnich okryć, a nawet usiąść na pachnącej żywicą ziemi. Pewnego razu Marta powiedziała: - Schowaj się tu, schowaj. Szybko! Zdarzyło mi się coś niezwykłego. Coś, co może odmienić moje życie. Tego dnia wyglądała wyjątkowo ślicznie. Czarne włosy przylegały gładko do jej głowy, jedynie gdzieniegdzie odrywając się pojedynczymi kosmykami. Na smukłej szyi miała czarną opaskę, a dobrze dopasowany kombinezon podkreślał jej smukłą sylwetkę. - Ale co? - spytał zdumiony takim początkiem spotkania. - Schowaj się i poczekaj, to zobaczysz. Posłusznie poszedł ukryć się w przyprószonym śniegiem zagajniku. Marta została przy drodze. Po chwili podjechała jasnokremowa limuzyna. Marta, ucieszona jej widokiem, zerknęła w stronę sosenek i wsiadła do środka. Gdy limuzyna ruszyła, wybiegł na drogę. Rozpromieniona dziewczyna machała mu na pożegnanie przez tylną szybę. Wtedy widział ją ostatni raz.   - Długo byłeś na tych wczasach? - Miesiąc. - To podciągnąłeś się trochę z rosyjskiego, co? - Wcale. Nawet jednego Rosjanina nie widziałem. - To jak to tak? - No właśnie.   Szkoła. Wydawało mu się, że był w niej całe życie. Nie pamiętał życia przedtem i nie mógł wyobrazić sobie jak mogłoby wyglądać życie poza szkołą. Szkoła to przede wszystkim budynek. Czteropiętrowy o masywnych murach z oknami przepuszczającymi do środka światło, ale nie ukazującymi żadnych obrazów. Tak jakby życie na zewnątrz nie istniało. Na poszczególne piętra można było się dostać zwykłymi schodami lub za pomocą taśm transportowych. Za pomocą taśm było szybciej i zabawniej. Jechało się do góry taśmą o nachyleniu około trzydziestu stopni i na końcu każdego odcinka przeskakiwało się na podobną taśmę ustawioną w przeciwną stronę. I tak od piwnic aż do czwartego piętra. Jeszcze zabawniej było w drugą stronę, gdy po przeskoczeniu barierek ochronnych w połowie długości taśmy, lądowało się na połowie długości taśmy poniżej. Szkoła, to też ustalone reguły, sztywne zasady i porządek dnia miarowo wyznaczający upływ czasu. - Kadet Woźniak i kadet Małecki natychmiast zgłoszą się do kancelarii! - Słyszałeś, to my. Jedziemy? - Przejdźmy się. - Czego od nas chcą? - Zaraz pewnie się dowiemy. Zeszli z drugiego piętra na parter, gdzie mieściła się kancelaria. Przed masywnymi, tłumiącymi dźwięki drzwiami, stała grupa młodych, ubranych w granatowe mundury, mężczyzn. - Wyczytują, czy kolejka? – Zapytał pierwszego z brzegu chłopaka. - Wyczytują... Parami. - No to czekamy. Na ścianie obok drzwi wisiała gablotka. Z nudów zaczął przeglądać wywieszone w niej papierowe kartki. „Regulamin”, „Prawa i obowiązki kadeta”, „Ogłoszenia”, „Specjalności do wyboru”, jakaś wypłowiała, jak gdyby zawilżona, kartka z rozmazującym się, odręcznym napisem. Przysnął się bliżej... „Przygotuj się... na... najgorsze”. - Woźniak, Małecki! - W otwartych drzwiach stał podoficer - Woźniak, Małecki!!! Co, zaproszenia trzeba?! Już byli w środku. Za biurkiem siedział oficer dyżurny. Nie zdążyli się zameldować. - Podobno biliście się? Wyprężeni jak struny odpowiedzieli jednocześnie: - Nie, panie kapitanie! - Nie? A co to jest??? Oficer odwrócił stojący na stole wyświetlacz, na którym leciała scena bójki. Bójki z ich udziałem. Nie było wątpliwości, to byli oni... na pustej sali. Szarpali się za mundury i uderzali pięściami. Małeckiemu leciała krew z nosa. - Po pierwsze, macie sobie podać ręce. Podali sobie ręce bez chwili wahania. - Po drugie... jaką karę wolicie: regulaminową czy nieregulaminową? - Nieregulaminową, panie kapitanie! - odpowiedzieli jednocześnie. - Dobrze - oficer przetarł ręką twarz - w takim razie, do końca tygodnia sprzątacie piwnice. Prysznice mają być wyczyszczone, kible wyszorowane, wszystkie nieczystości usunięte. Zrozumiano? - Zrozumiano! - Wszystko, co potrzebne, znajdziecie na dole. Wykonać! Oddali honory i wyszli. Dopiero teraz zauważył jaki Małecki jest blady i spocony. - Wszystko w porządku? - O co tu chodzi? Przecież my nigdy... - Nie wiem. Chodźmy lepiej do tych piwnic. - Miałem dziwny sen. Jakiś taki podobny... - Dobrze, pogadamy na dole. W suterenach panował trochę nieprzyjemny zapach i było ciemno. - Gdzie tu jest włącznik? Zaczęli szukać po omacku klepiąc ściany. Po chwili słabe światło oświetliło piwnice. Przy schodach stały wiadra, środki chemiczne i szczotki, leżały szmaty i worki na śmieci. - To był bardzo dziwny sen... zły... - Małecki powrócił do przerwanej opowieści, jednak zatrzymał się wpół słowa, bo nad ich głowami rozległ się głośny rumor. Najpierw chaotyczny, potem przechodzący w jednostajny rytm, do którego dołączyły jakieś głosy. Potem znowu zapanował chaos, a po nim zupełna cisza. - Co to było? - Sprawdzimy? - Może lepiej weźmy się za sprzątanie, bo nie wyrobimy się do końca tygodnia, a ja nie chcę wylądować na regulaminie. - Poczekaj... Słyszysz? - Co? - Słuchaj... - Nic nie słyszę. - No właśnie. Cisza... zupełna. Idziemy na górę. Ostrożnie zaczęli wychodzić na górę. Na parterze nie było nikogo. Takiej pustki i i ciszy, takiego osamotnienia jeszcze nigdy nie doznali. Starali się cicho stawiać kroki, jednak każde stąpnięcie dudniło w pustym budynku jak uderzenie bębna. Stanęli na środku korytarza. Na ścianie ktoś napisał sprayem, wielkimi literami: „BUNT!”. - Co się dzieje??? - Nie wiem. Może wszyscy są na górze. - Idziemy. Biegiem popędzili po schodach na pierwsze piętro. Zastali tam taką samą pustkę, jak na parterze. Ruszyli biegiem na drugie. Małecki potknął się i upadł na schodach, syknął i od tej pory utykał na lewą nogę. - Dlaczego te taśmy nie działają? - Nie wiem. Dasz radę? - Dam... ale o co tu chodzi? - Nie wiem. Nagle, ponownie usłyszeli rumor. Tym razem pod nimi. Obaj wychylili się przez barierkę. - Żandarmi. Wiejemy. - Dlaczego. Przecież my nic... - Wiejemy! Ruszyli biegiem na górę. Gdy byli w połowie drogi na trzecie piętro, klatką wstrząsnął potężny huk. Obaj rzucili się do barierki. - Wysadzili schody na parterze?! Czym prędzej ruszyli w górę. Na półpiętrze, z trzeciego na czwarte, schody zastawione były szafami, ławkami, stołami i wszelkiego rodzaju różnymi innymi rupieciami, które były do zdobycia w szkole. - Zabarykadowali się. Co robimy? Klatką wstrząsnęła druga eksplozja. - Wysadzili schody na pierwszym. - Ale jak? Przecież wcześniej wysadzili na parterze? - Za dużo pytasz. - Co robimy? - Na taśmy! Trzecia eksplozja nie dawała złudzeń. Wyleciały schody z drugiego na trzecie piętro. Podpierając się rękoma, przesadził jednym susem poręcz schodów i barierki taśmy. Gdy tylko wylądował, przylgnął do niej całym ciałem. - No skacz! - syknął. - Nie dam rady. Małecki zaczął schodzić na dół. Zdążył wgramolić się na taśmę, gdy po schodach zaczęli wbiegać żandarmi. Sprawnie zaczęli demontować prowizoryczną barykadę i po chwili już byli na ostatnim piętrze. Kilku z nich podłożyło ładunki na schodach. Po chwili potężna eksplozja wstrząsnęła budynkiem. Odłamki betonu i stali zagrały w powietrzu. Ogłuszony, zauważył, że najwyraźniej uszkodzona eksplozją taśma, zaczyna osuwać się w dół. Spojrzał za siebie. Na dole przerażony Małecki chwytał za brzeg uciekającej taśmy, jednak jego nogi, które straciły już oparcie i bezradnie szamotały się w zakurzonej pustce, nieuchronnie ściągały go w dół. Rozejrzał się wkoło. Nie miał szans pomóc koledze, tym bardziej, że przesuwał się także w stronę przepaści. Rzucił się na metalowe elementy konstrukcji, które wyłoniły się spod osuwającej się coraz szybciej taśmy. Uchwycił się ich całym sobą. Spojrzał ponownie w dół. Taśma właśnie spadała z konstrukcji. Małeckiego już na niej nie było. Uniósł ostrożnie głowę. Żandarmi próbowali wyważać drzwi sal. Kombinowali coś przy zamkach, krzątali się po korytarzu. W pewnym momencie wszyscy stanęli pod ścianą i zaczęli uderzać w nią czym popadło. Saperkami, pałkami, maskami przeciwgazowymi, gołymi rękoma... Ostrożnie podciągnął się i, niezauważony, przemieścił na ostatnią taśmę, transportującą na strych budynku. Był teraz zupełnie niewidoczny od strony piętra, ale nie widział też co się na nim działo. Zaczął ostrożnie wczołgiwać się pod górę. Ku jego zdziwieniu taśma ruszyła i powoli wwiozła go na strych. Trudno powiedzieć dlaczego wskoczył na belkę pod murem. Jednak w chwilę potem kolejna eksplozja zatrzęsła budynkiem i strop przed nim przestał istnieć. Miał teraz pod sobą czteropiętrową, zakurzoną przepaść, oświetlaną przez ogromne, złożone z wielu matowych kafli okno. Nad głową miał ciężką konstrukcję dachu. Kolejna eksplozja spowodowała, że matowe kafle również przestały istnieć, zapadając się w niesamowity sposób, bo jakby w zwolnionym tempie, do środka budynku. Za oknem, zamiast domniemanego świata, panowała ciemność. Ciemność, która momentalnie przeniosła się do wnętrza budynku. Po raz pierwszy w życiu ogarnął go strach. - Ratunku!!! - zaczął wołać - Niech mi ktoś pomoże!!! Ratunku!!! Nagle w dachu zaczął otwierać się właz. Właz, którego istnienia nie podejrzewał. Najpierw usłyszał charakterystyczny dźwięk otwieranego zamka. Potem w ciemności wykroił się okrąg światła, a potem przez okrągły otwór ujrzał pochmurne niebo i głowę w wełnianej czapce. - Tu jest! Znaleźliśmy go! - zawołał mężczyzna w czapce. Ubrany był w pasiasty sweter. Twarz miał nieświeżą i krzywe żółte zęby. W otworze pojawiła się głowa drugiego, podobnie ubranego mężczyzny. Przez moment w uśmiechu pokazał szczerbate zęby, a po chwili w kierunku Woźniaka powędrowały jego ręce uzbrojone w grubą żyłkę. - Zostaw! Już! Kupiłeś sobie żyłeckę i już musisz się popisywać. Wystarczy młotek. Chodź - zwrócił się do Woźniaka, - On żartował. Wyciągniemy cię stąd. Podał mu rękę. Woźniak wdrapując się po belce na górę, wydostał się na śliski dach. Mężczyzna z żyłką uśmiechał się półgębkiem. Szli w kierunku brzegu dachu. Przy budynku rosły jakieś wysokie drzewa. Gdy byli już blisko, Woźniak, któremu zdawało się, że czuje na karku oddech mężczyzny z żyłką, rzucił się w ich kierunku. Skoczył bez chwili wahania. - Oż, w morde! - Zawołał za nim ten żyłką. Spadał obijając się o miękkie gałęzie. Po kilku sekundach był już na dole. Na ziemi leżała warstwa mokrego śniegu. Biegł przez młode sosnowe  sadzonki. Wydawało mu się, że słyszy za sobą krzyki goniących go mężczyzn. Przyśpieszył. Po chwili wbiegł do starszego lasu. Biegł drogą. Z tyłu ponownie dobiegło go pokrzykiwanie. W pewnym momencie zobaczył przed sobą jakieś zwierzę. Było duże i czarne, w pysku trzymało drugie zakrwawione, najwyraźniej już martwe stworzenie. Biegło mu naprzeciw. Widział już coś takiego kiedyś na jakimś filmie, to zwierze, to mogła być pantera... czarna pantera... albo puma. Za czarnym kotem niosącym w pysku martwą zdobycz. Biegł drugi, znacznie od niego mniejszy. Mógł to być młody kociak. Duży kot wyminął go wydając wrogi pomruk i pobiegł w swoją stronę. Mały zaś, zatrzymał się i ruszył za nim. Podczas gdy on biegł najszybciej jak mógł, kot przemieszczał się za nim, tak jakby wybrał się na spacer. Przy tym cały czas obserwował go, aż pewnym momencie zaczął przyśpieszać. Na drodze leżała sucha gałąź. „Nie mam szans” - pomyślał, jednak podniósł ją i stanął frontem do doganiającego go zwierzęcia. Zamachał mu nią tuż przed nosem. Kot złapał za koniec patyka i szarpnął nim. Suche drewno pękło. Kot potrząsnął łbem przez chwilę tarmosząc ułamany kawałek, po chwili jednak wypluł go i rzucił się na pozostałą część gałęzi. Tym razem wyrwał mu ją całą z ręki, zaczął gryźć i potrząsać. W końcu rzucił ją na ziemię, przycisnął łapami jeden koniec, a drugi zaczął podnosić zębami ku górze. Drewno pękło po raz drugi. - To ty się chciałeś tyko pobawić... – powiedział półgłosem Woźniak. Kot wydał z siebie charczące mruknięcie, złapał w zęby kawałek suchego patyka i ruszył w kierunku, w którym biegł wcześniej. Gdzieś z kierunku, w którym pobiegł kot, dobiegły go krzyki. Ruszył biegiem dalej, pod górę. Biegł. Las, który robił się coraz gęściejszy, w pewnym momencie zaczął rzednąć, aż ustąpił zupełnie miejsca niskiej roślinności. Na tle szarzejącego nieba widział wyraźnie krawędź górskiego grzbietu. Zwolnił na chwilę by odsapnąć, przeszedł pewien odcinek i ponownie ruszył biegiem w jego kierunku. Nagle otworzyła się przed nim przestrzeń. Słońce skryło się już za horyzontem, jednak ciągle malowało lekko zachmurzone niebo czerwienią. Pofałdowany i pokryty dziką roślinnością teren nagle spadał, tak że wszystko co widział, aż po horyzont, znajdowało się poniżej góry. Nad horyzontem, w oddali, ciemniały dwie pary ogromnych, rozmazujących się w wieczornej mgle kręgów. W dole słychać było głosy dzikich zwierząt, a nad lasem krążyły stada ptaków. Odwrócił się zaniepokojony czymś, co przypominało mu zacieraną przez odległość rozmowę. Za nim wyrastały z podłoża szare skały. To stamtąd dobiegały odgłosy. Podszedł bliżej. Za skałami teren nieznacznie obniżał się i tworzył prawie poziomą połać otoczoną skałami. Na jej środku płonęło ognisko, wokół niego siedzieli ludzie. To ich głosy słyszał. Wyszedł zza skały. - Nie wiem czy mnie zrozumiecie, ale potrzebuję pomocy - powiedział. Jego pojawienie się wywołało spore zamieszanie. Uspokajał je jakiś starzec, który podniósł się i zwrócił się w jego kierunku: - Jeśli nie jesteś wrogo nastawiony, podejdź do nas i powiedz czego potrzebujesz, a my postaramy się ci pomóc. - Jestem głodny i chyba potrzebuję snu. - Chodź do nas. Starzec miał długą brodę i zmierzwione włosy w kolorze popiołu. Ubrany był w długą szatę w podobnym kolorze jednak w odrobinę ciemniejszej tonacji. Z jej fałd wyciągnął coś co przypominało mały bochenek chleba. - Masz, jedz. Przespać możesz się przy ognisku. Jutro jest dzień Jana. Każdy nam się przyda. Wziął chleb i wgryzł się w niego zębami. Pokarm miał dziwny smak... właściwie nie miał smaku, ale za to niezwykle sycił. Po trzech, dobrze przeżutych, kęsach poczuł się najedzony. Znalazł sobie miejsce przy ognisku i usnął. Ocknął się. Ognisko ciągle płonęło, lecz wokół nie było nikogo. Za nim coś skrzypnęło. Obejrzał się. Zobaczył drzwi. Były niedomknięte. Z wnętrza biła delikatna poświata. Podszedł, otworzył je i wszedł do środka. Wewnątrz znajdowała się sala wyposażona w dwa rzędy piętrowych łóżek. Na jednym z dolnych łóżek ktoś spał. Podszedł bliżej. Przyjrzał się śpiącemu, młodemu mężczyźnie, ubranemu w taki sam mundur jak jego. - Małecki??? Mężczyzna otworzył oczy. - Myślałem, że ty... że... nie żyjesz. Małecki usiadł na łóżku. - Muszę ci coś powiedzieć. - Przecież... widziałem cię tam... na taśmie. - Posłuchaj uważnie. - To nie możliwe. - To wszystko sen. - Ale jak??? - To nie koniec. To TY jesteś snem. - Co ty mówisz??? - Posłuchaj mnie uważnie. Posłuchaj uważnie tego, co teraz powiem: C I E B I E N I E M A. T y t y l k o s i ę ś n i s z. - Co ty mówisz?! - Uwierz mi. Jeśli w to uwierzysz i zrezygnujesz z siebie, to będzie ci łatwiej zrozumieć... Jeśli zrozumiesz, wszystko stanie się proste i oczywiste... Jeśli nie uwierzysz, będziesz się męczył. Będziesz cierpiał. Będziesz szukał sensu aż zginiesz. - Co ty mówisz???... To ty... to ty mi się śnisz!!! -Popchnął go aż tamten upadł na łóżko - Wstawaj! Wstawaj maro!!! Wstawaj zwidzie!!! Małecki leżał na łóżku z nogami spuszczonymi na podłogę i patrzył na niego spokojnie - Wstawaj! Powiedziałem: wstawaj!!! - Wezbrała w nim okrutna złość. Złapał kolegę za marynarkę i zaczął go wyciągać z łóżka. Małecki zaczął się bronić. Szarpali się na środku sali. Zaczęli okładać się pięściami. Gdy otrzymał uderzenie w brzuch, wymierzył przeciwnikowi cios prosto w twarz. Z rozbitego nosa kolegi polała się krew. - Widzisz co narobiłeś? - powiedział Małecki - Może teraz zrozumiesz... Coś w nim pękło. Usiadł na łóżku i osunął się na nie bezwładnie. Położył się na boku, podciągnął kolana i zaczął płakać. Małecki usiadł obok i zaczął poklepywać go po ramieniu. - Nie martw się, jeszcze nie wszystko stracone. - Obudź się. Obudź się, już są - Ktoś szarpał go za ramię. Otworzył oczy. Leżał przy ognisku. Większość ludzi pierzchała gdzieś w popłochu. - Co się dzieje? - Już są. Lepiej się gdzieś schowaj... albo chodź ze mną. Podążył za młodym mężczyzną, który poprowadził go do kryjówki między skałami. - Co się dzieje? - Będą wybierać Jana. - Jana? - Tak. Co roku go wybierają i zabierają ze sobą. - Kto? - Jak to kto? ONI. Zabierają, a potem... - Co potem? - Tak naprawdę, to nie wiem... nikt nie wie, bo nigdy jeszcze żaden Jan nie wrócił, ale mówią, że przybijają go gwoździem do drzewa. Cicho. Ciii... Na zewnątrz dało się słyszeć krzyki, szloch i lamenty. - Coś jest nie tak. Poczekaj tu chwilę. Cokolwiek by się działo, nie wychodź. - Poczekaj... Dlaczego to robisz? - Co? - Pomagasz mi. - Ktoś mi kiedyś pomógł... byłem... byłem kadetem. Poczekaj. Mężczyzna poczołgał się w stronę szczeliny, która tworzyła wejście do małej jaskini, w której się ukryli. Ostrożnie wyjrzał. Nagle jakaś siła wyciągnęła go na zewnątrz jak szmacianą lalkę. Do jaskini wpadło światło napełniając ją jasnością. Woźniak przyległ do podłoża. Przypadkiem znajdował się w dość głębokiej, nieco większej od niego niecce. Tuż nad nim przeleciał jakiś cień. Strach. Ogarnął go nieopisany strach. Starał się wcisnąć, wtopić, wlać, zjednoczyć ze skałą. „Nie ma mnie, nie ma...” - myślał. Światło zgasło. Głosy na zewnątrz przycichały. Podczołgał się do szczeliny. Przed sobą ujrzał ludzi. Tych których widział przy ognisku i wielu, wielu innych. Wszyscy byli nadzy i spętani w dość prymitywny, ale bardzo skuteczny sposób. Ustawieni czwórkami, dobrani wzrostem, na barkach dźwigali długie, drewniane drągi, do których bezlitośnie mocno przywiązano im ręce. Szli pod górę. Biali, żółci, czarni, czerwoni, sini, niebiescy ludzie. Szli powoli. Nadzy i brudni. Zatrzymali się. Przed nim stał młody mężczyzna, ten, który ukrył go w jaskini. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Potem, przynaglani przez niewidocznych oprawców ludzie ruszyli. Schował się. Gdy wyjrzał ponownie, przed jaskinią nie było już nikogo. Ostrożnie wyszedł na zewnątrz. W dali jakiś ruch przyciągnął jego uwagę. Przemieszczał się ostrożnie między skałami w kierunku, w którym wydawało mu się, że ujrzał jakieś poruszenie. Znalazł się w miejscu, gdzie skały tworzyły fantastyczne kształty. Było tu wiele zagłębień, w których można było się ukryć, większe i mniejsze słupy skalne i skały podziurawione jak ser szwajcarski. Gdy stanął za takim dziurawym słupem, usłyszał tuż za sobą odgłos upadku jakiegoś ciężkiego, ale dość miękkiego przedmiotu. Ostrożnie wyjrzał przez otwór w skale. Po drugiej stronie, na prymitywnej drewnianej konstrukcji, lądowały nagie ludzkie ciała. Z każdą chwilą było ich coraz więcej. Odsunął się. Pod osłoną skał oddalił się z tego miejsca i znalazł skalną grotę. Ukrył się w niej. Gdy wyszedł na zewnątrz, zachodziło słońce. Ktoś rozpalił ognisko. Siedziało przy nim kilka skulonych postaci. Wdrapał się na górę. Patrzył na dziki pejzaż, w którym tonęło czerwone słońce. Nad nim wisiały dwie pary ogromnych pierścieni. Marta siedząca na skórzanej, jasnokremowej kanapie luksusowej limuzyny machała mu przez tylną szybę ręką. Na miejscu kierowcy siedziała elegancka kobieta w średnim wieku o ciemnoblond włosach do ramion. Uśmiechała się. - Tak mamo, mam świeży miąższ... Będziesz zadowolona... tak... bardzo piękna twarz...         To jest sen, który przyśnił mi się w nocy z 3/4 marca, 2008 roku. Nie jestem w stanie odzwierciedlić go dokładnie słowem, ale zrobiłem to jak mogłem najlepiej, w miarę moich możliwości.   07.03.2008    
    • Ależ Brachu, nie obrażaj sie teraz. Nie uważam że jestem genialny. Jest jednak tak, że kto chce rozdawać, musi umieć i zebrać a Ty jak widzę zebrać nie umiesz. Wyjechałeś na mnie jak wielki uczony na przedszkolaka a jak Ci pokazałem że nie masz racji to zaczynasz się pienić i mi ubliżać. Szkoda!!!
    • @violetta tak wiem, już się dowiedziałam , dzięki  Pozdrawiam 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...