O, te nasze wspomnienia – ile mamy lat, żeby tak mówić
o sobie, naszych matkach, innych kobietach, ojcu?
Właściwie to jest nasz czas – kiedy staliśmy się spokojni,
wyciszając telefony z prośbą o pomocną dłoń, porannym
alertem, paczki papierosów – tych nigdy dosyć. Robimy
to z miną zwykłego zjadacza chleba – od lat jestem poza
nim, poza jakimkolwiek kuszeniem słodyczą. Jeszcze
zdążymy się przejrzeć w lustrze, zanim zabiorą nas stare,
upiorne damy przebrane za nasze kochanki, żony, może
sąsiadki – te trzymają się nad wyraz dobrze, goniąc za
rasowym kotem po ogrodzie - na jakieś cholerne party za
100 zł. Bal sylwestrowy. I ciągle jest nam obco, coraz
smutniej. Jesteśmy spełnieni – przynajmniej biologicznie,
przekazaliśmy genotyp, bez zachwytu fenotypem –
mówią, że to środowiskowe dziedzictwo - noszenie
upiornych rurek, kładzenie porannych kremów i
wieczornych mazideł – głosy ciotek: jaki on przystojny i
wszystkie panny w biegu jak gazele – nasze żony nie mają
już nóg jak gazele, są bliższe gracji. Siedzimy tutaj, obaj, z
papierosem w ustach, rozważając wszystkie za i przeciw,
wszystkie za i przeciw, a twoja kontrowersja odbija się od
ściany, siada na mojej twarzy – to cień przelatującego
gołębia czy rzuconego świństwa, grzebie w moim umyśle.
Jesteśmy w superpozycji – skory do zabaw szympans
padł, testując leki – żyjemy, umierając po troszeczku -
każdego dnia coraz mniej, nas.