Dzwonek do drzwi, potem raz jeszcze, radio drze się z sąsiedniego okna i
dzieciak wrzeszczy po drugiej stronie ulicy - znikąd spokoju jak pisał poeta.
Nikt –
poza jedną stroną faceta (our ordinary countryman - Mr. Moon z bełkotliwym
angielskim), żałosnym perygeum, krok od domu - nie zwraca uwagi na szare
płyty. Jak na okularnicę w szkole, szarą mysz. A potem radio znów – jak
poprzednio – pewnie drze się, bez refleksji. Wiatr, zamiast liści, niesie zwiędły
kalendarz, resztki pokosu. I ścieli łoże kędzierzawemu. Wrzeszczący dzieciak –
po drugiej stronie ulicy, radio – z sąsiedniego okna, dwoje – innych. Splecione
dłonie wytykają ich palcami (i stają się bliżsi) z kpiącym okrzykiem – zakochani,
zakochani. Jak wtedy, gdy całowałem się po raz pierwszy za bibliotecznym
regałem, odbierając nagrodę za czytelnictwo. Dwóch - innych zupełnie,
pokrytych mgłą. Z tej odległości nikt nie trafia do kaczek, nikt nie ma twarzy,
jedynie po wzroście można poznać postaci. Dzieciak nie musi być dzieciakiem,
może być karłem - trudno o karła na ulicy. Włosi - per esempio e per contrasto -
zamiast dzieci mają marmurowe chodniki, carbonarę wymyśloną przez
Amerykanów i espresso. Dwoje – innych całuje się - delikatne muśnięcie w
policzek, z klasą. I jednak dzieciak, a nie karzeł - kolejne matki z kolejnymi,
wielkimi brzuchami pchają swój wózek; setki, tysiące rozdartych karłów –
w radiu. Z nasienia spracowanych, chodnikowych ojców. I znów dzwonek –
w dół i do góry, i to samo - po drugiej stronie ulicy. Tylko wolniej. Dostojniej,
staro. Gdzie komiwojażer z peremptoryjną ofertą nie przeszkadza nikomu.