Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Konik w kurniku/Zagadka kilkulatka


Rekomendowane odpowiedzi

      Spośród licznych wspomnień z beztroskiego dzieciństwa,

Mgłą niepamięci zasnutych przez czas,

Gdy snem znużona przymknie się powieka,

Niektóre, te najdziwniejsze, powracają w snach...

 

Niektórych tajemniczych z dzieciństwa chwil,

Po dziś dzień nie umiem wytłumaczyć,

Gdy pomimo upływu kolejnych dni,

Jedne bardziej są zagadkowe od drugich,

 

Obrazem takiej jednej z nich,

Chciałbym się dzisiaj z Wami podzielić,

Tego oto prostego wiersza strofami,

Rymami utkanymi szeptem nostalgii…

 

Mając zaledwie kilka lat,

Gdy w cieniu codziennego postrzegania świata,

Kształtowała się dopiero dziecięca wyobraźnia,

Lubiłem zaglądać do babcinego kurnika.

 

Zwykły niewielki kurnik,

Ciekawemu świata kilkulatkowi,

Tak bardzo jawił się tajemniczym,

Tak wiele dziwnych sekretów kryjącym...

 

Na zewnątrz wapnem pobielony,

Od wewnątrz cały murowany,

Starą słomą cały wymoszczony,

Z ustawionymi na niej drewnianymi żerdziami,

 

Wzdłuż jednej jego ściany,

Ustawione były drewniane półki,

Na których wygodnie rozsadowione kury,

Całymi dniami licznie jaja znosiły…

 

W zwykłe kurze jaja,

Niczym w kosztowne sztaby najczystszego złota,

Z prostoduszną dziecięcą ciekawością świata,

Wpatrywałem się bez mrugnięcia oka…

 

Pamiętam babcine ostrzeżenie,

By zawsze ostrożnie a delikatnie,

Kurze jaja tak bardzo kruche,

Brać delikatnym ruchem do rączek,

 

I pamiętam że nawet nasz pies,

Słuchał się wtedy babcinych poleceń,

A podkradając jaja z kurnika przebiegle,

Przenosił je w pysku nienaruszone…

 

Gdy słońce już zachodziło za chmury,

Otwieraliśmy z babcią szeroko kurnika drzwi,

Ostrożnie i powoli zaganiając w jego progi,

Rozbiegane po całym podwórku kury..

 

Gdy chodząc spać równo z kurami,

Tuliłem głowę do wypchanej pierzem poduszki,

Odpływałem nieśpiesznie w barwne swe sny,

Pełne nierealnych przygód wszelakich…

 

Pamiętam, zawsze wtedy przed snem,

Czytała mi babcia jakąś książeczkę,

Barwnym językiem napisaną bajkę,

Obfitującą w liczne kolorowe ilustracje…

 

Aż w końcu któregoś dnia,

We wnętrzu tego niepozornego kurnika,

Przedziwna spotkała mnie niespodzianka,

Nijak wytłumaczyć się nie dająca…

 

Gdy otworzyłem o poranku skrzypiące drzwiczki,

Zwalniając z zawiasów stalowe zasuwy,

Wkroczywszy śmiało w kurnika progi,

Ku kurom nioskom kierując swe oczy,

 

Ukazał się oczom moim,

Leżący pomiędzy kurzymi jajami,

Zwykły drewniany szachowy konik,

Wielkości małej kuchennej zapałki.

 

Podnosząc go ze zdziwieniem,

Ostrożnie wyjąwszy spomiędzy jajek,

Przyglądając mu się wciąż bacznie,

W coraz większe wpadałem osłupienie.

 

Z przejęciem obracając wciąż w palcach,

Tego drewnianego szachowego konika,

Nie mogłem pojąć rozumem kilkulatka,

Jakim cudem on się tam znalazł.

 

Skąd u licha pomiędzy kurzymi jajami,

Wziął się zwykły szachowy konik?

W najmniejszym calu nie uszkodzony,

Jedynie lekko przybrudzony…

 

Pamiętam jak kiedyś w dzieciństwie,

Dostrzegłszy pełzającą po betonie dżdżownicę,

Chcąc przeprowadzić biologiczny eksperyment,

Pobiegłem zaraz do kurnika po kurę.

 

I gdy przyniesioną nioskę ostrożnie postawiłem,

Nim zdążyłem się spostrzec,

Ta pierścienicę pochwyciła dziobem,

W parę sekund połykając instynktownie,

 

Lecz na przewrotne pytanie,

Czy zwykła kura potrafi swym dziobem,

Podnieść drewnianą szachową figurę,

Nie łatwo jest znaleźć zadowalającą odpowiedź…

 

A może wyjaśnienia rzeczonej zagadki,

Winienem poszukać w świecie baśniowym,

Od codziennego namacalnego tak bardzo różnym,

Zarazem barwnym, magicznym i tajemniczym…

 

A może jakiś baśniowy czarnoksiężnik,

Zamyślił w dzieciństwie mnie zadziwić,

Czarnoksięskim sposobem przy księżyca pełni,

Szachową figurę w kurniku podłożył,

 

Nie bacząc na mroki nocy,

Wszedł do kurnika mimo drzwi zamkniętych,

Poruszając się cichuteńko krokiem bezszelestnym,

Ku śpiącym nioskom z wolna podążył,

 

Przez śpiące na żerdziach kury,

Ciemną nocą pozostając niezauważony,

Sobie tylko znanym zaklęciem tajemnym,

Szachowego konika pomiędzy kurzymi jajami umieścił…

 

A może jakiś litościwy lis,

O północy do kurnika się zakradłszy,

Obiecał dobrodusznie kur nie podusić,

Jeśli tylko wygrają z nim w szachy,

 

A może chytre przebiegłe lisy,

Z pięknymi wyniosłymi dumnymi kogutami,

Kolejne partie szachów zawzięcie rozgrywały,

Wyłudzając od nich wiele gospodarskich tajemnic,

 

A każda wygrana szachów partia,

Była niczym twarda waluta,

Za którą lis odkupywał od koguta,

Wszelkie prawa do całego kurnika,

 

A kiedy to kogut pokonał lisa,

Ten chcąc nie chcąc z kurnika czmychał,

W pobliżu strzeżonego przez niego gospodarstwa,

Przenigdy już więcej się nie pokazał…

 

I gdy chytry lis z dumnym kogutem,

Rozgrywali w zapamiętaniu swą szachów partię,

A wraz z zarysowującym się z wolna dniem,

Rozstrzygnięcie zwycięstwa było dalekie,

 

Nerwowy kogut swym krwistoczerwonym grzebieniem,

Potrącił na szachownicy drewnianą wieżę,

A ta przewracając się z hukiem,

Tocząc się wypadła poza planszę,

 

I wygrał walkowerem lis szachów partię,

Z barwnie upierzonym wściekłym kogutem,

W duchu ciesząc się z łatwej wygranej,

Chytrze tylko chichocząc pod nosem.

 

I przegraną partią szachów kogut rozjuszony,

Na szachownicę czym prędzej wskoczył,

Przewracając w srogim gniewie wszystkie figury,

Aż jedna po drugiej z szachownicy pospadały.

 

I może kogut po tysiąckroć wściekły,

Przegraną partią szachów urażony,

Chcąc na cwanym lisie się zemścić,

Ukradł niepostrzeżenie jedną z figur szachowych…

 

A może to kogut z babcinego kurnika,

Był tym, który partię szachów wygrał,

Cwanemu lisowi tak utarł nosa,

Że ten przenigdy się nie pokazał.

 

I gdy zatopiony w wstydu rumieńcach,

Zbierał niedbale szachy do pudełka,

Jedna tylko szachowa figura,

Gdzieś w kurniku się zapodziała...

 

Myślicie głupie wyjaśnienie???

Nie... Tylko na poły baśniowe....

Ale proszę wymyślcie lepsze…

Macie do popisu wolne pole!

 

Bo spośród najrozliczniejszych z dzieciństwa wspomnień,

To jedno spokoju mi nie daje

I żadne naprędce sklecone wyjaśnienie,

Nijak mi tu nie pasuje.

 

Jakim sposobem szachowa figura,

Przez nikogo niezauważona,

Znalazła się o poranku we wnętrzu kurnika,

Bezowocnie zachodzę w głowę od lat…

 

Czy ktoś udzieli mi odpowiedzi?

Czekam na najśmielsze choćby hipotezy!

Nad każdą obiecuję się pochylić,

Każdą naprawdę logicznie rozważyć.

 

Choć nie mogę obiecać żadnej nagrody,

Temu kto zdoła mi to wyjaśnić,

Każdemu kto takowej podejmie się próby,

Szczerze obiecuję pozostać wdzięcznym…

Edytowane przez Kamil Olszówka (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • spotkało się zimno i deszcz   a ja ja rowerem do pracy trochę daleko czterdzieści kilometrów ufam że…   spojrzenie w górę rozmowa z... nie lubię znajomości czasami jednak...   cuda  się zdarzają  wystarczy wierzyć ruszam samochód zostaje w garażu   11.2024 andrew Czy zmoknę…
    • @Jacek_Suchowicz Super bajka Miło zasnąłem    Pozdrawiam serdecznie  Miłego dnia 
    • Opływa mnie woda. Krajobraz pełen niedomówień. Moje stopy. Fala za falą. Piana… Sól wsącza się przez nozdrza, źrenice... Gryzie mózg. Widziałem dookolnie. We śnie albo na jawie. Widziałem z bardzo wysoka.   Jakiś tartak w dole. Deski. Garaż. Tam w dole czaiła się cisza, choć słońce padało jasno i ostro. Padało strumieniami. Przesączało się przez liście dębów, kasztanów.   Japońskie słowo Komorebi, oznacza: ko – drzewo lub drzewa; more – przenikanie; bi – słoneczne światło.   A więc ono padało na każdy opuszczony przedmiot. Na każdą rzecz rzuconą w zapomnienie.   Przechodzę, przechodziłem albo bardziej przepływam wzdłuż rzeźb...   Tej całej maestrii starodawnego zdobienia. Kunsztowna elewacja zabytkowej kamienicy. Pełna renesansowych okien.   Ciemnych. Zasłoniętych grubymi storami. Wyszukana sztukateria...   Choć niezwykle brudna. Pełna zacieków i plam. Chorobowych liszai...   Twarze wykute w kamieniu. Popiersia. Filary. Freski. Woluty. Liście akantów o postrzępionym, dekoracyjnym obrysie, bycze głowy (bukraniony) jak w starożytnej Grecji.   Atlasy podpierające masywne balkony… Fryz zdobiony płaskorzeźbami i polichromią.   Metopy, tryglify. Zawiłe meandry…   Wydłużone, niskie prostokąty dające możliwość rozbudowanych scen.   Nieskończonych fantazji.   Jest ostrość i wyrazistość świadcząca o chorobie umysłu. O gorączce.   Albowiem pojmowałem każdą cząstkę z pianą na ustach, okruch lśniącego kwarcu. I w ostrości tej jarzyła mi się jakaś widzialność, jarzyło jakieś uniesienie… I śniłem na jawie, śniąc sen skrzydlaty, potrójny, poczwórny zarazem.   A ty śniłaś razem ze mną w tej nieświadomości. Byłaś ze mną, nie będąc wcale.   Coś mnie ciągnęło donikąd. Do tej feerii majaków. Do tej architektonicznej, pełnej szczegółów aury.   Wąskie alejki. Kręte. Schody drewniane. Kute z żelaza furtki, bramy...   Jakieś pomosty. Zwodzone nad niczym kładki.   Mozaika wejść i wyjść. Fasady w słońcu, podwórza w półcieniu.   Poprzecinane ciemnymi szczelinami puste place z mżącymi pikselami wewnątrz. Od nie wiadomo czego, ale bardzo kontrastowo jak w obrazach Giorgio de Chirico.   Za oknami twarze przytknięte do szyb. Sylwetki oparte o kamienne parapety.   Szare.   Coś na podobieństwo duchów. Zjaw…   Szedłem, gdzieś tutaj. Co zawsze, ale gdzie indziej.   Przechodziłem tu wiele razy, od zarania swojego jestestwa.   Przechodziłem i widzę, coś czego nigdy wcześniej nie widziałem.   Jakieś wejścia z boku, nieznane, choć przewidywałem ich obecność.   Mur.   Za murem skwery. Pola szumiącej trawy i domy willowe. Zdobione finezyjnie pałace. Opuszczone chyba, albo nieczęsto używane.   Szedłem za nią. Za tą kobietą.   Ale przyśpieszyła kroku, znikając za zakrętem. Za furtką skrzypiąca w powiewie, albo od poruszenia niewidzialną, bladą dłonią.   W meandrach labiryntu wąskich uliczek szept mieszał się z piskliwym szumem gorączki.   Ze szmerem liści pożółkłych, brązowych w jesieni. Uschniętych...   *   Znowu zapadam się w noc.   Idę.   Wyszedłem wówczas przez szczelinę pełną światła. Powracam po latach w ten mrok zapomnienia.   Stąpam po parkiecie z dębowej klepki. Przez zimne pokoje, korytarze jakiegoś pałacu, w którym stoją po bokach milczące posągi z marmuru.   W którym doskwiera nieustannie szemrzący w uszach nurt wezbranej krwi.   Balet drgających cieni na ścianach, suficie… Mojej twarzy...   Od płomieni świec, które ktoś kiedyś poustawiał gdziekolwiek. Wszędzie....   Wróciłem. Jestem…   A czy ty jesteś?   Witasz mnie pustką. Inaczej jak za życia, kiedy wychodziłaś mi naprzeciw.   Zapraszasz do środka takim ruchem ręki, ulotnym.   Rysując koła przeogromne w powietrzu, kroczysz powoli przede mną, trochę z boku, jak przewodnik w muzeum, co opowiada dawne dzieje.   I nucisz cicho kołysankę, kiedy zmęczony siadam na podłodze, na ziemi...   Kładę się na twoim grobie.   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-25)    
    • Ale dlaczego więźniarką ZIEMI?
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...