Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Po Drugiej Stronie Obiadu


Rekomendowane odpowiedzi

Nieco inna wersja

 

 

Spleśniały odór, maluje zapachem ściany pokoju. Wszystko wokół nasiąknięte kleistym tłuszczem. Właśnie chce oderwać od blatu stołu. Nie bardzo potrafi. Szklanka pęka w ręce. Ostre krawędzie barwią dłoń czerwienią. Trzask łamanego szkła, zasysa echa z zapyziałych ścian. Krople krwi nasączają postrzępioną ceratę. Wiele zostaje w mięsistej, lejącej skórze. Reszta kapie na stół, pomiędzy wypalone zapałki i rozlany sok owocowy, tworzący lepkie kałuże.

 

Muchy uciekają w popłochu, lecz po chwili przylatują ponownie. Zapach potu, przyciąga niczym zjełczały magnes. Ciągle odgania bzykanie zabandażowaną dłonią. Opatrunek szary, cuchnący i prawie twardy od brudu, a ręka ociężała. Nie dba o to, żeby zdjąć. Po co na co? Niby dla kogo. Dla tej niechcianej przeszłości wokół.

 

Na stole leży kawałek mięsa. Ktoś kiedyś podrzucił jak zwykłemu psu. Dokucza mu głód. Zgarnia białe robaki z mięsa i rozgniata na stole. Niech mi tu gówna nie łażą, przy spożywaniu posiłku. Mięso jest twarde i łykowate. Na pół zgniłe. Ale cóż ma poradzić. Coś musi jeść. Nie może pogryźć. Wyciąga z ust sztuczną, oblepioną szczękę z resztkami jedzenia. Między zęby kładzie łykowaty kawałek. Dodusza ile ma sił w rękach. Wkłada szczękę w usta, a później ów mięsisty skrawek. Teraz lepiej. Jest mniejszy. Delektuje kubki smakiem.

 

W kieszeni leży majonez. Luzem, gdyż woli mieć pod ręką, to co lubi. O mało co, a by o nim zapomniał. Wyjmuje podszewkę z żółtym płaszczykiem. Czuje wilgotny chłód. Zeskrobuje grzebieniem, z resztkami włosów. Uwielbia z nich zlizywać żółte mazidełko. Smaruje kawałek chleba wokół plamy pleśni.

 

Na ręce ma stary strup. Zapomina, co to w ogóle jest. Chyba coś do zjedzenia. Taki mały orzeszek. Odrywa ze skóry i kładzie do ust. Chrupię przez chwilę i nagle wypluwa. Nie lubi takich orzeszków. Już nie szuka pozostałych na spoconej, włochatej skórze, lecz przypomina sobie, że w garnku jest trochę wody. Szuka przez jakiś czas, niezużytej zapałki, wśród wypalonych petów. Gazu jeszcze nie wyłączyli. Może zapomnieli, łącznie z nim.

 

Kładzie garnek na kuchence. W wodzie pływają tłuste pająki. A niech zostaną. Zawsze to jakaś wkładka. Nóżki może wypluć, a tułów to zawsze trochę mięcha. Zapala pod garnkiem. Płonąca zapałka wisi i nie chce zlecieć, przyklejona do palca. Sama spadnie. Co to za ból? Żaden w porównaniu. Gorsze musiał przeżyć.

 

Teraz czeka, aż zacznie wrzeć. Może przez ten czas, odpocząć, posiedzieć, pomyśleć o sensie życia i wszechświecie.

 

Sprężyna z tapczanu wchodzi w tyłek. Chciałby wstać, ale nie może. Skóra naciągnięta, ale puścić nie chce. Przecież niewygodnie tak trwać w przysiadzie. Szarpie z całych sił. Wyrywa kawałek. Jest dość duży. Spływa ślisko z palców, zostawiając czerwoną smugę. Podnosi i wrzuca do garnka. Słyszy chlupnięcie. Kilka kropelek, parzy dłonie. Skoro i tak wyrwana, to po co ma iść na zmarnowanie. Zupa będzie tłuściejsza. Trochę krwi też poleciało. Niestety na czerninę to za mało, ale żeby wodę zaciągnąć, to wystarczy.

 

Siada znowu. W innym miejscu. Tyłek go boli, ale przestanie. Zawsze tak jest. Boli i przestaje. Wdeptuje w coś nogą. O cholera, nie zauważył. Zwłoki szczura w pełnym rozkładzie. Papeć jest cały oblepiony, kleistą różową maśtyką. Nie, nie, tego jeść nie będzie. Nawet on ma swoje zasady. Szczury mu nie smakują. Nawet te młode, bez włosów jeszcze. Zupełnie bez smaku. Jakby papier wcinał. No chyba, że pieczony chrupiący ogonek. Pobudza apetyt.

 

Słyszy bulgotanie. Podchodzi bliżej. Łapie garnek. Gorący jak diabli. Za chwilę wrzątek spływa na gołą stopę. Papcia nie ma, bo schnie na stole. Później wykruszy szczurze ciało. Zaczyna krzyczeć, ale za chwile przestaje. To mu weszło w krew.

 

Widzi bąbelki na nogach. A niech sobie będą. Kropelki rosy o poranku. Komu to zawadza. Przecież nie mnie, myśli sobie. Tylko, że nie ma co zjeść. Zupa luzem na podłodze. Wrzeszczy na siebie: niezdarny dupek. Widzi w kałuży skrawek własnej dupy. Bierze do ust. Kiwa głową sam do siebie, że dobrze wygotowany, niczym golonka. Gryzie i przełyka. Wyciąga włos z ust. Głód chociaż trochę zaspokojony. Jeszcze tylko ściągnie zdechłego gołębia z parapetu i obierze z piór. Lecz dzisiaj nie zje. Zostawi na jutro. Przeżyje prawdziwe święto. Jak mógł o nim zapomnieć. Może zdechł specjalnie dla niego.

    

***

 

Idzie do łazienki, by wykąpać ciało. Wraca umyty i pachnący. Ma na sobie czyste, świąteczne rzeczy. Podchodzi do szafki i wyciąga idealnie białe rękawiczki. Zakłada na dłonie. Bierze ze szuflady nóż i widelec, wsuwając na chwilę, do kieszonki wykrochmalonej koszuli. Nakrywa pusty stolik, nieskazitelnie czystym obrusem. Wyjmuje lśniący talerz. Sprawdza palcem. Ani śladu kurzu. Stawia gdzie trzeba. Obok kładzie sztućce i białą serwetkę. Siada na nowiutkim krześle. Kładzie ręce przed siebie. Czeka na jutro. Spożyje posiłek w skupieniu, z apetytem i należytym szacunkiem. Zamówił. Dostarczą do domu. Prosto na stół. W tym lub innym czasie.

Może oczekując, zaśnie. Tak na wszelki wypadek. Miewa chciane sny.

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...