Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Alicja i smok, rozdział 14 (koniec części pierwszej)


Rekomendowane odpowiedzi

Rozdział 14


Już na pierwszej przerwie Karola chwyciła Ankę za rękę i odciągnęła ją na bok, ku zaskoczeniu towarzyszących im Lufy i Maleńkiej. Wyglądała na bardzo zmęczoną, jej ciemne oczy otoczone były sinymi obwódkami.
— Ania — szepnęła niespokojnym głosem — Nie wiesz, co się dzieje z Gośką?
— Nie wiem, Karolku. — odpowiedziała Anka, przyglądając się jej z niepokojem — Pewnie po prostu się przeziębiła. Albo zaspała.
Karola spuściła wzrok, przestąpiła z nogi na nogę.
— Ciągle się martwisz? — zapytała Anka.
— Martwię się. — przyznała z westchnieniem Karola — Nie mogę przestać o tym wszystkim myśleć.
— Nie przejmuj się tak. — poradziła Anka, czując, że zaczyna jej się udzielać niepokój Karoli — Przecież nie dzieje się nic złego. Wiesz co? Dzisiaj po szkole podjadę do Gośki, zobaczę co u niej. Chcesz wybrać się ze mną?
Karola zawahała się przez chwilę, pokręciła głową.
— Nie. — powiedziała cicho — Daj mi tylko znać, dobrze?
— Dam, oczywiście. — obiecała Anka, biorąc Karolę pod ramię — Chodź, idziemy na filozofię. Lufa z Maleńką gapią się na nas tak, że zaraz im oczy powypadają.
Przez cały dzień Karola była cieniem zwykłej roześmianej, wygadanej siebie. Kiedy w trakcie obiadu Maleńka zapytała żartobliwie o ich sobotnią „sesję”, Karola zupełnie zapadła się w sobie, kuląc się na krześle ze łzami w oczach.
— Karol, coś się stało? — jęknęła zupełnie zbita z tropu Maleńka — Przepraszam!
Karola pokręciła głową.
— Nie, nic się nie stało. — wybąkała drżącym nieco głosem, wpatrując się w ledwie tkniętą zupę — Po prostu... te dni.
Maleńka zamruczała ze współczuciem, wróciła do jedzenia. Oczy Lufy zsunęły się z Karoli i przyjrzały podejrzliwie Ance, która pokręciła lekko głową i wzruszyła ramionami na znak, że ona też nie ma pojęcia, co się dzieje.
Apogeum nastąpiło na łacinie, w trakcie której nieszczęsna Karola była tak zagubiona i nieobecna duchem, że w końcu wyczerpała cherlawą cierpliwość Żelaznego Antka i oberwała trzcinką po dłoniach. Patrząc na jej drżące ramiona i słysząc, jak przełyka łzy, Anka poczuła, że jej oczy też nabiegają wilgocią. Zrobiło się jej ogromnie żal tej ciepłej, serdecznej dziewczyny, od czasu nieszczęsnej wyprawy do Avalonu kompletnie owładniętej lękiem. Biedna Karola. Kochana, nieszczęśliwa Charly.
Gdy Żelazny Antek odwrócił się do tablicy aby wytłumaczyć konstrukcję skomplikowanej sentencji Seneki, Anka wyciągnęła rękę i lekko uścisnęła ramię Karoli, próbując dodać jej tym sposobem otuchy. Karola drgnęła, zaskoczona i odwróciła się szybko, zerkając kątem oka na Ankę, która uśmiechnęła się do niej pocieszająco.


Dziwnie było wychodzić ze szkoły bez Gośki. Już od czasów gimnazjum zaczynały praktycznie każdy dzień od spotkania przed bramą lub w szatni, a kończyły na wspólnym wyjściu, czasem w towarzystwie, czasem bez. Brak Gośki doskwierał szczególnie teraz, kiedy w obliczu załamania Karoli, Anka potrzebowała gośkowego cynicznego, surowego optymizmu jak nigdy przedtem.
— Wszyscy się o coś martwią. — gderała dobrotliwie towarzysząca jej Maleńka — Ty martwisz się o Gośkę, Lufa martwi się o Karola, Karol martwi się nie wiadomo o co. Powinnam była zawalić tę matmę, wtedy przynajmniej też miałabym się o co martwić.
— Chociaż ty się o nic nie martw, Maleńka. — powiedziała Anka, zatrzymując się za bramą — Niech ktoś tu będzie normalny. Pogadamy jutro, dobrze?
— Ty też się nie martw. — uśmiechnęła się do niej pocieszająco Maleńka — Serwus, Ania. Do jutra.
— A gdzie panna Małgosia? — zdziwił się Stefan, otwierając drzwiczki auta.
— Nie przyszła dzisiaj do szkoły. — wyjaśniła z grymasem Anka — Stefku, może podjechalibyśmy na Chłodną zobaczyć, co tam u niej?
— Czemu nie. — zgodził się Stefan — A na angielski panna Ania dzisiaj się nie wybiera?
— Nie. — skrzywiła się Anka — Za dużo klasówek.
— Toż to ostatni tydzień przed feriami. — zmarszczył brwi Stefan, przekręcając kluczyk w stacyjce — Jeszcze was męczą klasówkami?
— Taka szkoła, Stefku. — westchnęła Anka — Co zrobić?
Gdy dojeżdżali na Chłodną, zaczynał sypać śnieg. Duże, rzadkie płatki tańczyły w podmuchach wiatru, składając miękkie, zimne pocałunki na policzkach Anki.
— Gwiazdka śniegu. — szepnęła z dłonią na drzwiach mercedesa i sercem ściśniętym wspomnieniem Lancelota.
— Panna Ania coś mówiła? — zapytał Stefan, wychylając się z fotela kierowcy.
— Nie. — odparła Anka, otrząsając się z zamyślenia.
Brama kamienicy była otwarta. Na ponurym, szarym murze bielił się kredowy, zapewne świeżo wykonany, koślawy napis:


BIAŁKO TO ZŁODZIEJ

Anka wspięła się po schodach na drugie piętro, zadzwoniła do drzwi. Odpowiedziała jej cisza. Odczekała chwilę, przestąpiła z nogi na nogę. Zadzwoniła jeszcze raz i na wszelki wypadek zapukała. Z wnętrza mieszkania nie dochodziły żadne dźwięki. Zawahała się, marszcząc brwi, postała pod zamkniętymi drzwiami jeszcze przez chwilę, po czym zeszła z powrotem na dół.
— Już? — zdziwił się Stefan, który, oparty o maskę auta, nie skończył nawet jeszcze palić papierosa.
— Nikogo nie ma w domu. — mruknęła zaniepokojona Anka — Dziwne, prawda?
— Niekoniecznie. — powiedział spokojnie Stefan, rzucając niedopałek na chodnik i otwierając dla Anki drzwiczki.
— Być może panna Małgosia musiała gdzieś pilnie wyjechać z rodziną. — kontynuował, zasiadając w fotelu kierowcy — Ludzie mają krewnych poza Warszawą, a różne rzeczy się zdarzają.
— Ale Gośka to warszawianka z dziada pradziada, Stefku. — zaprotestowała Anka — Sama mi to mówiła.
— Różnie w życiu bywa. — mruknął uspokajająco Stefan — Na razie nie ma panna Ania powodu, żeby się czymkolwiek martwić.
— I tak trochę się martwię. — przyznała z westchnieniem Anka.
— Wiem. — uśmiechnął się do niej w lusterku Stefan — Bo panna Ania w ogóle za dużo się martwi.


Gdy tylko Anka weszła do domu, ujrzała oczekującą w drzwiach salonu Mamę i dostrzegając wyraz jej twarzy, z miejsca domyśliła się, że była w opałach.
— Chodź na chwilkę. — rzuciła Mama, kiedy Anka zdjęła buty i oddała Heli swoje palto wraz z szalikiem i beretem — Musimy porozmawiać.
Z żołądkiem boleśnie ściśniętym w przeczuciu nadciągającego nieuchronnie kataklizmu, potulnie weszła za Mamą do salonu. Siedzący na kanapie Tata, w krawacie, ale bez marynarki, posłał jej posępne spojrzenie.
— Siadaj. — rzuciła Mama, wskazując fotel, po czym zamknęła drzwi i usiadła obok Taty.
Anka przycupnęła w fotelu, zaciskając wilgotne dłonie na kolanach.
Mama przyjrzała się jej uważnie.
— Gdzie... — zaczęła, ale nagle zmieniła zdanie — Co robiłaś na Pradze w sobotę wieczorem?
Anka przełknęła ślinę. Serce panicznie walnęło jej w piersiach, zaciśnięte palce zbielały. Policja musiała poinformować rodziców — a to znaczyło, że Gośka i Karola zapewne przechodziły właśnie taką samą torturę. A być może nawet przeszły ją już wczoraj, co poniekąd tłumaczyłoby nieobecność Gośki i fatalny nastrój Karoli.
— Miałyście spędzić cały wieczór na nauce łaciny. — ciągnęła bezlitośnie Mama, wpatrując się w nią zimno — Tak nam powiedziałaś i to samo usłyszałam od twojej Karoliny. Jakim cudem znalazłyście się nagle we trzy na Pradze, w pobliżu meliny uczęszczanej przez czerwone bojówki?
Tata przyglądał się Ance przenikliwie z kamienną twarzą. Spuściła wzrok, milcząc. Doskonale zdawała sobie sprawę, że ta bitwa była nie do wygrania.
— Nie masz nic do powiedzenia? — zapytała chłodno Mama.
Anka siedziała bez ruchu, milcząc, z oczami wbitymi we wciśnięte z całej siły w dywan palce swoich stóp. Czekała na wyrok, modląc się w duchu, żeby to wszystko już po prostu się skończyło. W tle tykał zegar, przejmująco, złowrogo, co najmniej dwa razy wolniej, niż zazwyczaj.
— Okłamałaś nas. — stwierdziła w końcu Mama — I to nie pierwszy raz. Przymknęłam oko w Andrzejki, kiedy powiedziałaś mi, że nie będzie tam żadnych chłopaków, bo masz w końcu piętnaście lat i nie możemy traktować cię ciągle jak dziecko. Ale nie mogę przymykać oka na towarzystwo, w które wpadłaś.
Anka poczuła, jak krew napływa jej do policzków.
— Doskonale zdajesz sobie sprawę, z iloma rzeczami zmaga się teraz twój Tata — ciągnęła Mama — Ale nawet nie przeszło ci przez głowę, żeby nie dokładać mu jeszcze zmartwień. Myślisz tylko o sobie, o swoich własnych sprawach i przyjemnościach, a my, nasza rodzina, nasz dom, zupełnie cię nie obchodzimy.
Anka zerknęła na Tatę, który przyglądał się jej nieszczęśliwym wzrokiem. Zacisnęła zęby i wbiła oczy w podłogę, czując nagły przypływ wyrzutów sumienia na wspomnienie swoich niedyskrecji.
— Od dzisiaj masz szlaban. — oświadczyła Mama — Stefan dopilnuje, żebyś po szkole nigdzie się nie kręciła. A w ferie, tak jak chciałaś, zostaniesz w domu, i to dosłownie. Żadnych kontaktów ani z tą twoją Gośką, ani z Karoliną. Zastanowimy się z Tatą, czy od nowego semestru nie przenieść cię do innej szkoły. I to niekoniecznie w Polsce. Koniec zadawania się z chuliganami i dziewuchami spod ciemnej gwiazdy, które wciągają cię do rynsztoka.
Anka poderwała się z fotela.
— Nie masz prawa mówić tak o Gośce i Karoli! — krzyknęła, czując, jak łzy wściekłości napływają jej do oczu.
Mama uniosła się z kanapy z twarzą twardą, obcą i zimną, jak wykutą z lodu.
— Zosiu. — powiedział ostrzegawczo Tata.
— Otóż mam pełne prawo. — oznajmiła lodowato Mama — Bo to Gośka, nikt inny, nauczyła cię pyskować, kłamać i kombinować. Nie byłaś taka, dopóki jej nie poznałaś. Założę się, że ten wypad na Pragę to był też jej pomysł. Mylę się?
Anka zagryzła wargę, wpatrując się w Mamę przez zamglone łzami oczy.
— Tak. — wycedziła — Bo wyobraź sobie, że to był mój pomysł.
— Mów sobie co chcesz, ale jestem pewna, że gdyby nie Gośka, nawet byś o tej melinie nie usłyszała. — skwitowała Mama — A ta Karolina? Ubiera się jak chłopak i zachowuje się jak chłopak. Aż boję się pomyśleć, co ona jeszcze może próbować robić jak chłopak. Wydaje ci się, że to normalne? Przecież to jest wynaturzenie!
— Gówno prawda! — wrzasnęła Anka, zaciskając pięści.
Mama pobladła. Z ustami ściągniętymi w wąską linię, podeszła szybko do Anki i uderzyła ją w twarz. Anka cofnęła się o krok, bezwładnie usiadła w fotelu, trzymając się za piekący, pulsujący upokorzeniem i wściekłością policzek. Z jej szeroko otwartych, wpatrzonych w Mamę oczu ciekły łzy, skapując po brodzie na kołnierz szkolnej marynarskiej bluzy.
Mama, ewidentnie sama zaskoczona i zszokowana swoją reakcją, zawahała się przez chwilę, nie wiedząc, gdzie podziać teraz rękę.
— Zrozum w końcu — odezwała się łagodniejszym tonem — Że wszystko, co robimy, robimy dla twojego dobra...
— Nie macie pojęcia, co jest dla mnie dobre. — przerwała jej trzęsącym się głosem Anka — A w ferie najlepiej przykujcie mnie łańcuchem do łóżka, żebym przypadkiem nie uciekła.
Czując, że za chwileczkę rozryczy się na dobre, zerwała się z fotela i popędziła do wyjścia z salonu.
— Nie skończyłam z tobą jeszcze! Anna! — zawołała za nią Mama, ale Anka strzeliła za sobą drzwiami i szlochając, pobiegła schodami na górę.
Rzuciła się na łóżko, nakryła kołdrą, zwijając się w kłębek w miękkim, ciepłym kokonie. Straciła wszystko. Rodzice przeniosą ją do Berlina, do szkoły z pensjonatem, gdzie będzie cały czas na oku albo nauczycieli, albo Oberführera Heidemanna. Nie zobaczy już nigdy Lancelota, nie posłucha Beatlesów ani Stonesów na swoim thorensie, Gośka znajdzie się nagle na drugim końcu świata i będą mogły co najwyżej wymieniać się listami. Wszystko przepadło. Anka wyciągnęła zza kołnierza szkolnego mundurka bursztynowe serduszko i zacisnęła je mocno w dłoniach, próbując zastąpić jakoś tym substytutem fizyczną nieobecność Gośki.
Nie była w stanie powiedzieć, czy minęły minuty, czy godziny, gdy usłyszała pukanie do drzwi. Nie odpowiedziała. Miękko stęknęła naciskana klamka, Anka zacisnęła zęby, spodziewając się Mamy zamierzającej dokończyć perorę.
— Ania? — odezwał się cichy, zaniepokojony głos Heli.
— Zostaw mnie, Helu. — poprosiła Anka.
Niechęć dziewczyny do pozostawienia jej w spokoju była niemalże fizycznie namacalna, Anka zaczęła się obawiać, że Hela może nalegać na rozmowę, na co zupełnie nie miała ochoty. Z ulgą usłyszała w końcu jej westchnienie i miękkie stuknięcie zamykanych drzwi.
Kiedy nie miała już siły płakać, przebrała się w koszulę nocną i bez mycia zębów wróciła do łóżka. Zasnęła zadziwiająco szybko.


Obudziła się jeszcze przed budzikiem, w zupełnej ciemności, trzęsąc się ze strachu. Wydarzenia ostatnich dni wróciły do niej falą mdlącego, obezwładniającego lęku. Policjant pod Avalonem, świecący latarką w jej szkolną legitymację. Lancelot. Wystraszona, zapłakana Karola. Niedająca znaku życia Gośka. Zimna, skurczona twarz Mamy, policzek płonący pod jej dłonią. Czarna, ponura perspektywa spędzenia następnych co najmniej dwóch lat w Berlinie, w oderwaniu od domu, przyjaciółek, wszystkich rzeczy, które kochała. I jeszcze raz, a może raczej przede wszystkim, Lancelot. Anka skuliła się, objęła kolana ramionami. Czuła się beznadziejnie przytłoczona, bezsilna, obolała. Było tego o wiele za dużo, w jaki sposób jedna zwykła piętnastoletnia dziewczyna mogła poradzić sobie z taką ilością żalu i strachu?
Przesunęła palcami wzdłuż wiszącego na szyi łańcuszka, znalazła bursztynowe serduszko i delikatnie potarła kciukiem jego ciepłą gładkość. Kiedy tylko wróci Gośka, będą musiały poważnie porozmawiać, ustalić jakiś plan. Coś wymyślą, Gośka przecież tak jej nie zostawi. W najgorszym razie uciekną razem z domu. Pojadą... w góry. Albo nad morze. Albo z powrotem do Zamościa, do Babci.
— Dam sobie radę. — postanowiła szeptem Anka, ściskając wisiorek w dłoni.
Zadzwonił budzik, była szósta. Niechętnie zwlekła się z łóżka, umyła i przebrała w szkolny mundurek. Wyciągnęła z teczki wczorajsze podręczniki i zeszyty, zastąpiła je aktualnymi. Nie miała siły ani ochoty na dzisiejszy wuef, postanowiła wykręcić się złym samopoczuciem, chociaż profesor Jarocki na pewno będzie wydziwiał i marudził. I niech sobie marudzi, pomyślała z wisielczym spokojem Anka. Nie zjadła śniadania, nie chcąc napotkać w jadalni rodziców. Gdy wkładała w holu buty, z kuchni wyszła Hela.
— Ania — szepnęła, przyglądając się jej zmartwionymi oczami — Wychodzisz już? Nic nie jadłaś.
— Nie jestem głodna. — burknęła Anka.
Hela przyjrzała się jej bacznie.
— Rety, Aniu — westchnęła, załamując ręce — Co to się porobiło.
— Nie martw się. — pocieszyła ją Anka, która sama desperacko potrzebowała pocieszenia — Wszystko w końcu się jakoś ułoży.
— Oj, Aniu, Aniu. — jęknęła Hela, patrząc, jak zakłada na głowę szkolny beret i podnosi teczkę.
— Dzień dobry. Już panna Ania gotowa? — zdziwił się Stefan, palący u stóp schodów papierosa.
Było zimno, podjazd pokrywała cienka warstwa świeżego śniegu. Anka, chociaż była szczelnie okutana paltem, zatrzęsła się i wydmuchała chmurę pary.
— Dzień dobry, Stefku. — powiedziała, wrzucając swoją teczkę na tylne siedzenie mercedesa — Jedźmy, dobrze?
Całą drogę do Warszawy przebyli w milczeniu. Zamyślona Anka patrzyła ponuro przez okno, Stefan od czasu do czasu zerkał na nią bez słowa w lusterku. 
Gdy zatrzymali się na światłach na rogu Agrykoli i Ujazdowskich, Anka dojrzała rozwieszony na fasadzie kina przy placu Wolności plakat reklamujący „Niewinność w Berlinie”, najnowszy film Leni Riefenstahl i na ten widok serce podjechało jej do gardła. Berlin, znowu ten upiorny Berlin, wiszący nad jej głową niczym topór kata. Anka odwróciła pospiesznie wzrok, nie dostrzegając nawet szczegółów plakatu, ale i tam czekało na nią ponure memento — biały, neoklasycystyczny budynek ambasady Rzeszy, ze zwieszającą się z balkonu flagą ze swastyką. To będzie już niedługo twój nowy dom, mówiła Ance Warszawa, pora się żegnać.
Samochód ruszył, skręcił w Agrykolę. Anka odetchnęła.
— Wszystko w porządku, panno Aniu? — zapytał czujnie Stefan.
— Tak. — szepnęła Anka, zaciskając powieki, aby odpędzić zbierające się w oczach łzy.
Było jeszcze wcześnie. Anka zaczekała, aż Stefan odjedzie i wróciła się z podwórza szkoły pod bramę. Z dłońmi w kieszeniach, przestępując z nogi na nogę, czekała w porannym mrozie na Gośkę. Była już solidnie zmarznięta, trzęsąc się i szczękając zębami, kiedy do szkoły zaczęły schodzić się pierwsze uczennice. 
— Serwus, Anka — pozdrowiła ją nadchodząca od strony Rozbratu Jadźka Marek, przyglądając się jej ze zdziwieniem — Nie idziesz do szkoły?
— Serwus — odpowiedziała Anka — Idę, ale na razie na kogoś czekam.
Jadźka pokiwała głową, uśmiechnęła się do niej nieśmiało i weszła w bramę. Jakiś czas później pojawiły się bliźniaczki Nawrockie, potem Dorcia, następnie Zosia Krępicka, która nawet Anki nie zauważyła, zaczytana w trzymanym w dłoni tomiku. Kilka minut po Zosi podjechała pod bramę granatowa limuzyna, z której wysiadły Lufa i Karola. Lufa, najwyraźniej niewyspana, ziewnęła rozdzierająco, zasłaniając usta dłonią. Karola, wyglądająca na równie wyczerpaną, jak wczoraj, posłała Ance niepewny uśmiech.
— Serwus — odezwała się Lufa, marszcząc brwi — Co ty robisz?
— Czekam na Gośkę. — wyjaśniła Anka, wybijając zębami ciche staccato.
— Chodź, wariatko. — westchnęła Lufa, łapiąc ją za rękaw — Zamarzniesz tu przecież. Czy wy wszystkie ostatnio podurniałyście?


Gośka nie przyszła, za to zjawił się wypuszczony w końcu ze szpitala profesor Przeniczny. Profesor był najwyraźniej tak szczęśliwy z powrotu do szkoły, że wspaniałomyślnie zgodził się postawić wszystkim na półrocze czwórki, jeśli zaś którakolwiek z dziewcząt pożądała piątki, to gotów był zweryfikować te ambicje w praktyce, tu i teraz. Ta niebywała szczodrobliwość została przyjęta entuzjazmem przez całą klasę poza Anką, dla której fizyka figurowała obecnie na samym dole listy zmartwień. Puste miejsce Gośki napawało ją niepokojem, sprawiało niemalże fizyczny ból. 
Zaraz po lekcji pobiegła do pokoju nauczycielskiego, zapukała do drzwi i weszła do środka. Tam niemalże zderzyła się z profesorem Misiorkiem, który, w białej koszuli i krawacie, wynurzył się z chmury gęstego papierosowego dymu niczym żaglowiec z mgły.
— O, Anka. — zdziwił się profesor — Dzień dobry. Kogo szukasz?
— Dzień dobry. — powiedziała szybko Anka, rozglądając się po pokoju — Pana profesora Polakowskiego.
— Panie Romanie! — zawołał profesor Misiorek — Interesantka do pana.
Profesor Polakowski, który stał przy oknie z filiżanką kawy w dłoni, pogrążony w dyskusji z profesorem Schneiderem, zerknął na Ankę badawczo.
— Coś się stało? — zapytał niespokojnie.
— Czy wie pan może, co się dzieje z Gośką Lorenc, panie profesorze? — zapytała Anka.
Profesor zmarszczył brwi.
— Dzisiaj też nie przyszła do szkoły?
Anka skinęła głową.
— Byłam u niej wczoraj, ale nikt nie otwierał drzwi.
— Nie mam pojęcia, szczerze mówiąc. — oznajmił w zamyśleniu profesor, pocierając skroń czubkami palców — Być może musiała nagle gdzieś wyjechać z rodziną.
Anka westchnęła, rozczarowana i spuściła wzrok. Profesor, dostrzegając jej minę, położył dłoń na jej ramieniu.
— Nie martw się, Anka. — powiedział miękko — Wiem, że to twoja przyjaciółka, ale nie ma jej dopiero dwa dni. Zobaczysz, jutro, najpóźniej pojutrze Lorenc zjawi się z powrotem i wszyscy zatęsknimy do tych cichych, pięknych dni, kiedy jej tu nie było.
Anka zacisnęła zęby.
— Nie martw się. — powtórzył profesor, jakby zawstydzony swoim żartem — Za bardzo się przejmujesz.
— Wiem. — szepnęła Anka.


Profesorowi Jarockiemu wystarczyło zaledwie jedno spojrzenie na Ankę, aby z miejsca odesłać ją na ławkę. Tam spotkała się z Karolą, która wyglądała, jakby od nawet najlżejszego wysiłku fizycznego mogła rozpaść się na kawałki. Siedziały razem w milczeniu, obserwując dziewczyny wykonujące po kolei przewroty na rozłożonym na podłodze materacu i przysłuchując się zjadliwej krytyce profesora Jarockiego.
— Karol — zapytała w końcu Anka — Czy twoi rodzice… znaczy się, rodzice Lufy, wspominali coś o tym sobotnim wyjściu?
— Nie. — odpowiedziała cicho Karola — A twoi?
— Moi też nie. — skłamała Anka, nie chcąc martwić jej jeszcze bardziej — Zastanawiałam się tylko, bo…
Urwała, nie wiedząc, jakich użyć słów. Nie mogła przecież oświadczyć Karoli, że pytanie sprowokowane było jej fatalnym wyglądem i samopoczuciem.
— Wiesz co? — zmieniła szybko temat — Byłam wczoraj u Gośki, ale nikt nie otwierał. Profesor Polakowski też nie wie, co się z nią dzieje, ale mówi, żeby się nie martwić, bo pewnie po prostu wyjechała nagle z rodziną na parę dni.
Karola skinęła głową z oczami wbitymi w podłogę, a Ance zrobiło się jej tak szkoda, że była prawie gotowa przytulić ją tu i teraz, na tej ławce.
— Karolku — powiedziała miękko Anka, delikatnie głaszcząc jej dłoń opuszkami palców — Jeśli mogę ci jakoś pomóc, jeśli mogę coś zrobić, żeby było ci łatwiej, cokolwiek, to po prostu mi powiedz, dobrze?
— Ania — szepnęła Karola, spoglądając na nią ciemnymi, wilgotnymi oczami.
— Słucham?
Karola otworzyła usta, jakby miała zamiar coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili zrezygnowała, pokręciła głową i spuściła wzrok.
Resztę wuefu przesiedziały w milczeniu, a zaraz po tym, jak profesor Jarocki ogłosił koniec lekcji, Karola zniknęła.
— Anka, co wy wykręciłyście w sobotę? — zapytała z wyrzutem Lufa, przytrzymując ją w drzwiach szatni.
— Nic takiego. — skłamała Anka — Dlaczego?
Lufa westchnęła.
— Dlatego — powiedziała — Że Karol od niedzieli prawie się nie odzywa, nie je, a całymi nocami płacze. Co się dzieje?
— Lufa — jęknęła Anka — Myślałam, że ty wiesz, co jest z Karolą. Ona nic mi nie chce powiedzieć.
— No właśnie. — zmarszczyła brwi Lufa — Bardzo się o nią martwię. Boję się… — zawahała się przez chwilę — Że ona może sobie coś zrobić, a ja nawet nie mam pojęcia dlaczego.
— Lufa — powiedziała zaalarmowana Anka, łapiąc ją za rękę — Ja też się o nią martwię. Karola to kochana dziewczyna, bardzo mi na niej zależy i serce mi pęka, kiedy widzę ją taką załamaną i nieszczęśliwą. Spróbuj z nią porozmawiać. Jeżeli ktokolwiek jest w stanie coś z niej wydobyć, to ty. Proszę cię. Musimy ją jakoś z tego wyciągnąć.
— Spróbuję. — obiecała z westchnieniem Lufa.


— Stefku — powiedziała Anka, wsiadając do samochodu — Pojedźmy jeszcze raz na Chłodną.
Stefan popatrzył na nią przenikliwie w lusterku.
— Panno Aniu — odpowiedział spokojnie — Dostałem od rodziców panny Ani wyraźny rozkaz, aby zaraz po lekcjach odwozić ją bezpośrednio do domu.
— Ale Gośka od wczoraj nie przychodzi do szkoły. — jęknęła Anka — Nawet nasz wychowawca nie wie, co się z nią dzieje. Stefku, ja muszę wiedzieć, czy z nią jest wszystko w porządku!
— Za bardzo się panna Ania… — zaczął Stefan, ale Anka nie pozwoliła mu dokończyć.
— Wiem, że za bardzo się martwię. — powiedziała drżącym głosem, czując łzy wzbierające w oczach — Stefku, proszę. Błagam.
Stefan zawahał się, spuścił wzrok na kierownicę, przekręcił kluczyk w stacyjce.
— Tylko na chwilę. I zaraz wracamy do domu.
— Dziękuję. — szepnęła Anka, ocierając oczy rękawem palta.
Jej serce waliło jak oszalałe, kiedy wspinała się po schodach kamienicy. Niech będzie, powtarzała w myślach jak mantrę. Niech będzie, niech będzie, niech będzie.
Drzwi mieszkania były zamknięte. Nikt nie odpowiadał na dzwonienie i pukanie. Anka pokręciła się chwilę po piętrze, bardzo już zaniepokojona, po czym zadzwoniła do drzwi naprzeciwko. Otworzyła starsza pani, która przyjrzała się Ance podejrzliwie.
— Dzień dobry. — dygnęła Anka — Jestem koleżanką Gosi Lorenc z naprzeciwka, a ponieważ od wczoraj nie było jej w szkole, chciałam zapytać, czy może pani…
Starsza pani bez słowa zatrzasnęła jej drzwi przed nosem. Anka stała przez chwilę jak wmurowana, z szeroko otwartymi oczami wbitymi w gładkie sosnowe drewno, słuchając szczęku zasuwanych zamków. Nikt nigdy nie potraktował jej w ten sposób i Anka zupełnie nie miała pojęcia, jak się zachować. Przez chwilę poczuła nieokiełznaną chęć aby kopnąć w te drzwi, walić w nie pięściami i wrzeszczeć, dopóki ktoś jej nie otworzy i nie wytłumaczy, co się dzieje, ale natychmiast zdała sobie sprawę, że dozorca najprawdopodobniej wezwałby do niej policję, a ona miała już przecież wystarczająco dużo kłopotów. Co prawda nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, w jaki jeszcze sposób mogłaby ukarać ją Mama, ale za to na pewno oberwałoby się Stefanowi. Zaciskając bezsilnie pięści, Anka odwróciła się na pięcie i zeszła powoli po schodach.
Stefan bez słowa otworzył dla niej drzwiczki auta. Nie musiał o nic pytać, wszystkie odpowiedzi były wypisane na jej twarzy.
— Wszystko będzie dobrze, panno Aniu. — powiedział miękko, kiedy skręcali w Żelazną.
Anka nie odpowiedziała, położyła się na kanapie, przytuliła policzek do chłodnej skóry i zamknęła oczy.
Miała duszę na ramieniu, kiedy wspinała się po schodach prowadzących z podjazdu ku drzwiom domu, obawiając się kolejnej konfrontacji z Mamą. Ku jej uldze, w holu oczekiwała tylko Hela. Anka oddała jej swój beret, a kiedy zaczęła rozpinać palto, jej wzrok padł nagle na wiszący na haku kapelusz Taty.
— Helu, gdzie jest Tata? — zapytała.
— Wydaje mi się, że w ogrodzie. — odpowiedziała ostrożnie Hela, przyglądając się jej z niepokojem.
— Zaraz wracam. — oświadczyła Anka, otwierając z powrotem drzwi.
Zbiegła po schodach, szybkim krokiem przeszła wokół domu, kierując się ku rozstawionemu w ogrodzie namiotowi. Wejścia pilnował uzbrojony żołnierz i Anka już otwierała do niego usta, kiedy płachta uchyliła się, a z wnętrza namiotu wynurzył się Tata w rozpiętym płaszczu, w asyście młodego oficera z czterema gwiazdkami na pagonach i skórzaną teczką pod pachą.
— Niedziela, czwarta rano. — odezwał się półgłosem Tata — Gotowość operacyjna dwadzieścia cztery godziny wcześniej.
— Tak jest! — wyprężył się na baczność oficer, zerkając znacząco na Ankę.
Tata odwrócił głowę, popatrzył na nią, zaskoczony.
— Ania? Co ty tu robisz? Coś się stało?
Młody kapitan uśmiechnął się do niej kącikami ust, mijając ją szybkim krokiem.
— Tato, Gośka od dwóch dni nie pokazała się w szkole. — powiedziała Anka.
Tata zmarszczył brwi, otoczył ją ramieniem, delikatnie kierując w głąb ogrodu.
— Może ona po prostu...
— Jej mieszkanie jest od wczoraj zamknięte. — jęknęła Anka — A sąsiadka z naprzeciwka zatrzasnęła mi dzisiaj drzwi przed nosem. Tato, zrób coś. Proszę.
Tata zerknął na nią niespokojnie.
— Dobrze, poproszę wujka Jurka, żeby dowiedział się, czy nie było żadnych zgłoszeń. Ale to dopiero jutro. Nie martw się tak, na pewno nic się nie stało.
Anka zatrzymała się w miejscu. Pociągnęła nosem, popatrzyła nieszczęśliwie na Tatę wilgotnymi oczami.
— Tato — powiedziała drżącym głosem — Naprawdę chcecie mnie wysłać do Berlina?
Tata westchnął, odwrócił głowę, spojrzał na stłumione zasłonami światła w oknach domu.
— Aniu, przeproś Mamę. — odezwał się miękko — Miejmy to już w końcu za sobą. Musisz zrozumieć, że Mama powiedziała to, co powiedziała, tylko dlatego, że była bardzo zmartwiona i wzburzona. Ona wcale tak naprawdę nie myśli.
Anka przypomniała sobie lód w oczach Mamy, jej zaciśnięte usta, ten upokarzająco piekący policzek, a zwłaszcza wszystkie te zimne, złe rzeczy, które powiedziała o Gośce i Karoli. Zacisnęła zęby, czując bezradną złość krępującą jej serce twardym, pulsującym węzłem.
— Nie mogę, Tato. — wyszeptała.
Tata przyglądał jej się smutno przez chwilę, głaszcząc ją lekko po włosach.
— Nie do wiary, jakie wy jesteście do siebie podobne. — stwierdził cicho.
— Nieprawda. — zaprotestowała roztrzęsionym głosem Anka.
— Wracaj do domu, Aniu. — Tata poklepał ją uspokajająco po ramieniu — I nie przejmuj się tym za bardzo. Porozmawiam z Mamą.
Anka spędziła wieczór w łóżku, pod kołdrą, obracając w palcach bursztynowe serduszko i cichutko słuchając Simona i Garfunkela na zmianę z Beatlesami. W porze kolacji Hela przyniosła jej herbatę, miseczkę twarożku ze śmietaną i szczypiorkiem oraz bułkę z masłem. Ku swojemu zaskoczeniu, Anka zjadła wszystko, do ostatniej kruszynki.


Tej nocy śniło się jej, że prowadziła stefanowego mercedesa, chociaż tak właściwie to mercedes prowadził ją. Stopy Anki nie sięgały pedałów i bez względu na to, jak zawzięcie kręciła kierownicą, samochód sunął prosto przed siebie szeroką, ciemną aleją wzdłuż szpaleru rozjarzonych pomarańczem latarni. Na siedzeniu pasażera leżał lśniący złowrogo w świetle lamp pistolet.
— Ania. — cicho odezwała się z tylnej kanapy Karola.
Anka spojrzała w lusterko, dostrzegła w nim wbite w siebie ciemne, smutne oczy.
— Ania, zatrzymaj się. — poprosiła Karola.
— Nie bój się, Karolku. — powiedziała uspokajająco Anka, rozpaczliwie usiłując dosięgnąć hamulca — Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
— Zatrzymaj się. — szepnęła Karola — Tam dalej nic już nie ma.
— Nie martw się. Zaraz będziemy na miejscu. — odpowiedziała Anka, czując wzbierającą w jej wnętrzu panikę.
Karola miała rację. Zbliżały się do końca szpaleru latarni, a tam, gdzie kończyła się pomarańczowa poświata, zaczynała się gęsta, bezkresna czerń.
— Zatrzymaj się, Ania. — powtórzyła Karola.
Anka zsunęła się w fotelu najdalej, jak tylko mogła, desperacko starając się znaleźć stopą hamulec, ale bez względu na to, jak bardzo się wyciągała, pedały w dalszym ciągu uparcie znajdowały się poza jej zasięgiem. Mercedes sunął dziarsko przed siebie z miękkim, spokojnym pomrukiem silnika. Zostały już tylko trzy pary latarni. Dwie. Jedna. Anka zacisnęła powieki.
— Słyszysz, co do ciebie mówię? — zapytała Gośka.
Anka otworzyła oczy. Od razu rozpoznała miejsce i czas, w którym się znajdowała, zupełnie jakby jej świadomość wędrowała równolegle do wizji, którymi epatował ją śpiący umysł. To było jedno ze wspomnień, które Anka utożsamiała z czystym, beztroskim szczęściem, i do których lubiła wracać, kiedy było jej smutno i źle. Gośka nazywała te wspomnienia „puchatymi chwilami”. Był czerwiec, koniec pierwszej klasy gimnazjum. Siedziały na huśtawkach w Ogrodzie Krasińskich, a Kajtek, jazgotliwy, pudlowaty kundel Gośki, który niecały rok później zginął pod kołami samochodu, uganiał im się koło nóg. Miały na sobie cienkie, kolorowe sukienki i sandały, było gorąco, pachniało nadchodzącym latem. Długie, jasne włosy Gośki, jeszcze sprzed czasów pazia, były związane czerwoną kokardą. Anka miała na głowie słomiany kapelusz.
— Słyszę. — odpowiedziała.
Kajtek podbiegł do niej, merdając namiastką ogona, polizał gorącym językiem po kostce.
— To, co dostałyśmy, będzie nam zabrane. — powiedziała spokojnie Gośka — A to, co oddałyśmy, zostanie nam zwrócone. Dlatego czasami warto po prostu odpuścić. Ale czasami nie warto. I wiesz, dokładnie o to właśnie w tym wszystkim chodzi.
— O czym ty mówisz? — zdziwiła się Anka, odwracając się w jej stronę, ale Gośki już tam nie było.
— Gosia? — zawołała wystraszona, podnosząc się z huśtawki — Gosia!
Otworzyła oczy, poderwała głowę z poduszki. Leżała w swoim łóżku, wokół niej panowała głucha ciemność. Jej serce trzepotało w przeczuciu czegoś strasznego, co albo właśnie wydarzyło się bez jej świadomości, albo wydarzy się niebawem. Anka zapaliła lampkę i zwinęła się w kłębek, oddychając głęboko. Ten sen przeraził ją swoim dziwacznym realizmem i zatrważającą sugestią, że Gośka może znajdować się już gdzieś daleko, poza jej zasięgiem. Wyciągnęła bursztynowe serduszko spod koszuli nocnej, zacisnęła na nim dłoń.
— Gosia — wyszeptała drżącym głosem — Gdziekolwiek jesteś, wracaj do mnie szybko.


W środowy poranek Anka, ominąwszy śniadanie, ponownie zjawiła się w szkole wcześniej, obejmując swoją desperacką wartę przed bramą. Było zimno, więc zamiast stać w miejscu, robiła małe kółka w tę i z powrotem, kopiąc zalegające na chodniku bryłki zlodowaciałego śniegu. Była już przemarznięta do kości, kiedy zaczęły schodzić się pierwsze uczennice, a wszystko znów odbyło się niemalże identycznie jak poprzedniego poranka, z jedną, lecz znaczącą różnicą: z granatowej limuzyny wysiadła wyłącznie Karola, wyglądająca o niebo lepiej niż wczoraj. Chorobliwa bladość znikła i choć jej oczy ciągle były otoczone lekkim cieniem zmęczenia, ich wnętrza lśniły na nowo życiem i energią.
— Serwus, Ania. — przywitała się z uśmiechem i był to prawdziwy, szczery uśmiech z dołeczkami w policzkach, za którymi Anka zdążyła już zatęsknić, a nie jego marna namiastka z ostatnich dni — Czekasz na Gośkę?
— Serwus, Charly. — powiedziała zaskoczona Anka, przyglądając się jej szeroko otwartymi oczami — Tak, czekam. Gdzie zgubiłaś Lufę?
— Lufa w łóżku z temperaturą. — odparła Karola, biorąc Ankę pod ramię — Chodź, poczekamy razem w szatni. Przecież jest tak zimno, że można się wściec.
Anka zarzuciła jej ręce na szyję, pocałowała w policzek, przytulając mocno.
— Ania? — spłoszyła się Karola, czerwieniejąc wściekle — Coś się stało?
— Nic się nie stało. — szepnęła Anka — Po prostu... bardzo się cieszę, że wróciłaś.
— Daj spokój — jęknęła drżącym nieco głosem Karola — Bo zaraz się tu poryczę. Chodź.
Pociągnęła Ankę w podwórze. Śnieg chrzęścił miękko pod ich stopami, gdy szły w stronę wejścia do szatni.
— Ania — odezwała się nieśmiało Karola, zerkając na nią kątem oka — Możemy porozmawiać?
— No pewnie. — zgodziła się Anka, zaskoczona po raz kolejny — Teraz?
— Nie, teraz nie. — pokręciła głową Karola — Po szkole?
— Dobrze, Karolku. — uśmiechnęła się Anka.
Weszły do szatni, witając się z siostrami Nawrockimi i Leośką Ryłko, które właśnie kończyły się przebierać. Pozbywszy się beretu i palta, Karola wyciągnęła z teczki małe lusterko, które oparła sobie na kolanach i doprowadziła swoją chłopięcą fryzurę do zwykłego starannego nieładu.
— Rety! — zawołała Maleńka, która właśnie zjawiła się w drzwiach szatni — Toż to dopiero styczeń, do Wielkanocy jeszcze dwa miesiące!
Anka z Karolą wymieniły się wymownymi spojrzeniami.
— Karol zmartwychwstał! — oświadczyła donośnie Maleńka, wznosząc ręce ku sufitowi — Alleluja!
— Przestań, wariatko. — zachichotała Karola, rzucając w nią kapciem.
— Nie ma Gośki? — zapytała Maleńka, ściągając buty.
— Nie. — odparła Anka, markotniejąc.
— Nie martw się. — pocieszyła ją Maleńka — Trzy dni to nic. Zwykła grypa potrafi trwać dłużej.
— Właśnie. — przytaknęła Karola — Maleńka ma rację. Nie martw się, Ania.
Idąc korytarzem na niemiecki, Anka poczuła znienacka falę dziwnego, lecz krzepiącego optymizmu. Karola stanęła na nogi, Tata upewni się, że Gośce nic się nie stało. Dzisiaj wieczorem, po powrocie do domu, Anka zaciśnie zęby i przeprosi Mamę, przytulą się i zapewne obydwie popłaczą, i wszystko będzie tak, jak dawniej. Uświadomiła sobie nagle, że nieobecność Gośki zupełnie wypchnęła Lancelota na dalszy plan, ale również w tej kwestii Anka nie zamierzała się poddawać. Lancelot był gdzieś w Warszawie, jak najbardziej fizyczny i prawdziwy, i ona go odnajdzie, choćby się waliło i paliło.
Gdy weszły do klasy, Karola bez pytania usiadła na miejscu Gośki, w ten cichy sposób przejmując jej rolę, a Anka uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością.


— Może... przejdziemy się do Łazienek? — zaproponowała nieśmiało Karola, gdy wyszły razem ze szkoły.
— Nie mogę, Karolku. — powiedziała z żalem Anka — Mam szlaban. Ale możemy porozmawiać przed bramą, tak, żeby widział mnie Stefan.
— Masz szlaban? — zdziwiła się Karola — Dlaczego?
— Nieważne. — mruknęła niechętnie Anka — Chodź.
Ku jej niezmiernemu zaskoczeniu, po Stefanie i jego czarnym mercedesie nie było śladu. W miejscu, w którym zazwyczaj parkował, stał szary chevrolet, przy którym dwóch okutanych w płaszcze mężczyzn paliło papierosy.
— Nie ma Stefana. — stwierdziła Anka, marszcząc brwi — Dziwne.
Karola przełknęła ślinę, popatrzyła na Ankę niepewnie, zaczerwieniona.
— Ania... — zaczęła, ale nagle urwała, krew odpłynęła jej z twarzy. Obydwaj mężczyźni spod chevroleta szli raźno w ich stronę z oczami utkwionymi w Ance. Wyglądali jak bliźniacy w swoich brązowych płaszczach z postawionymi kołnierzami i opuszczonymi na oczy kapeluszach. Tweedledee i Tweedledum, przeleciało znienacka Ance przez głowę.
— Anna Koś? — zapytał ten z lewej, zapewne Tweedledee, zatrzymując się przed nimi. Jego bliźniak Tweedledum stanął za plecami Anki i popatrzył znacząco na Karolę.
— Pogadamy jutro, Ania. — szepnęła zbielałymi ustami Karola, cofając się o kilka kroków.
Anka, z sercem walącym panicznie w piersiach, patrzyła, jak Karola odwraca się na pięcie i odchodzi w stronę Rozbratu, od czasu do czasu oglądając się przez ramię.
— Tak. — powiedziała trzęsącym się głosem, zerkajac z niepokojem na obydwu mężczyzn — To ja.
Tweedledee odchylił klapę płaszcza, pokazał jej policyjną odznakę.
— Panienka pójdzie z nami. — oznajmił powolnym głosem.
— Ale... o co chodzi? — jęknęła Anka.
— Tego już panienka dowie się na miejscu. Panienka pozwoli z nami do samochodu.
Anka zacisnęła zęby, czując, jak jej strach zaczyna ustępować miejsca złości.
— A jak nie pozwolę?
Tweedledee uniósł lekko brwi. Tweedledum nachylił się ku niej i wycedził, zionąc papierosowym smrodem:
— Jak nie pozwolisz, to cię skujemy i zaciągniemy do wozu, ty rozpuszczona gówniaro. Tutaj, przy wszystkich. Chcesz?
— Panienka pozwoli. — powtórzył flegmatycznie Tweedledee.
Gdy prowadzili ją do chevroleta, Anka dojrzała kątem oka bladą, przerażoną Karolę, obserwującą ją z bezpiecznego dystansu. Policjanci wsadzili Ankę do środka, lokując się po obydwu jej stronach.
— Jedziemy. — rzucił Tweedledum do kierowcy, sięgając po szkolną teczkę Anki. Otworzył klapę, wsadził łapę do środka i zaczął grzebać między książkami i zeszytami. Wyciągnął w końcu szkolną legitymację, podał ją swojemu kompanowi, który zerknął na nią ciekawie, po czym schował ją do kieszeni płaszcza.
— Gdzie panowie mnie zabierają? — zapytała wystraszonym głosem Anka.
Żaden z policjantów nie zniżył się do odpowiedzi. Anka widziała, że jechali na północ Rozbratem, potem skręcili w lewo, w Książęcą, a potem, przy placu Trzech Krzyży, w Nowy Świat. Kiedy przy skrzyżowaniu z Alejami samochód skręcił w prawo, w stronę alei Trzeciego Maja i mostu Poniatowskiego, serce Anki skuliło się w lodowaty supeł. Zabierali ją nad Wisłę.
Chevrolet przeskoczył most, skręcił w lewo, zapuszczając się w okolice, które były dla niej zupełnie obce. Jedynym pocieszeniem był fakt, że jechali teraz w głąb Pragi, oddalając się od rzeki. Po kilkunastu minutach kluczenia po ulicach, których Anka nie znała, skręcili w bramę i zatrzymali się na podwórzu przed posterunkiem policji. Tweedledee i Tweedledum wprowadzili Ankę po schodach do środka. Powietrze było gęste od papierosowego dymu, rozmywającego białe, nieprzyjemne światło zawieszonych pod sufitem lamp. Na ustawionej pod ścianą ławce siedziała jakaś dziewczyna w ostrym makijażu, który nie był w stanie ukryć podbitego oka i napuchniętej wargi, oraz para w średnim wieku, wąsaty pan i pani w rozpiętym palcie, tuląca do piersi śpiącego brzdąca.
— Zapisz ją. — powiedział Tweedledee do urzędującego za biurkiem policjanta w granatowym mundurze z dwoma krokiewkami na pagonach, rzucając mu legitymację Anki.
Policjant z ciężkim westchnieniem wyciągnął spod biurka grubą księgę, przerzucił jej strony, po czym podniósł legitymację. Zamarł, jego wzrok przeskoczył na Ankę. Przyjrzał się jej uważnie, zajrzał z powrotem w dokument.
— Jak mam ją zapisać? — zapytał, marszcząc brwi.
— Normalnie. — wzruszył ramionami Tweedledee — Tak, jak stoi w papierach.
— Zwariowałeś? — obruszył się policjant i dodał szeptem — Ty wiesz, czyja to córka?
— Wiem. — przyznał obojętnie Tweedledee — Co z tego? To jest normalne dwieście siedem, bracie.
Policjant rzucił mu zjadliwe spojrzenie, po czym podniósł słuchawkę stojącego na biurku telefonu, szybko wykręcił numer.
— Panie komisarzu, melduje się starszy przodownik Cieślak. — powiedział, zerkając jeszcze raz w legitymację Anki — Mógłby pan zejść na recepcję? Chłopcy z trójki przywieźli nam właśnie coś dziwnego... tak. Chwileczkę.
Popatrzył jeszcze raz w dokument, oblizał nerwowo usta.
— Tak jest. Tak jest. Rozumiem.
Nacisnął widełki, po czym wykręcił kolejny numer.
— Jasiek? Cieślak. Przyślij mi tu kogoś po klientkę.
Odłożył słuchawkę i zamknął z trzaskiem księgę, chowając ją z powrotem pod biurko.
— Nie zapisujemy. — oznajmił.
— To nie. — wzruszył ramionami Tweedledee, sięgając za pazuchę — Podpisz mi tylko...
— Ani niczego nie podpisujemy. — oświadczył stanowczo starszy przodownik Cieślak — Mikrus — zwrócił się do młodego policjanta, który właśnie ukazał się w prowadzących w głąb posterunku drzwiach — Panienkę do jedynki. A panom dziękujemy.
— Mamy ją przepyrać? — zapytał Mikrus, przyglądając się Ance łakomie.
— Żadnego pyrania. — zgasił go Cieślak — Jazda mi stąd.
Dygocząca i szczękająca zębami Anka została poprowadzona długim, jasnym, pociągniętym szarą lamperią korytarzem aż do zagradzającej dalszą drogę kraty. Była tak wystraszona, że jej umysł nie był stanie zarejestrować żadnych szczegółów, dojrzała tylko, że na ścianach wisiały jakieś plakaty, na drzwiach błyszczały metalowe tabliczki, a przy oknie stał stolik i dwa krzesła. Siedzący przed kratą starszy policjant odłożył gazetę, popatrzył na Ankę ciekawie, po czym otworzył kluczem zamek. Dalej znajdował się rząd zakratowanych cel, i do pierwszej z nich zaprowadził Ankę Mikrus.
Cela była długa może na pięć metrów i stosunkowo wąska. Wzdłuż dłuższej ściany ciągnęła się przyśrubowana do podłogi masywna, drewniana ława, przy krótszej ścianie stała całkowicie odsłonięta, brudna toaleta oraz tak samo zapuszczony zlew. W celi nie było okien, jedynym źródłem światła była zamontowana pod sufitem okratowana lampa. Anka skuliła się na ławie, podciągając kolana pod brodę i ściskając w dłoni swoje bursztynowe serduszko. Czuła się zupełnie nierealnie, jakby znajdowała się w środku jakiegoś koszmaru, z którego nie mogła się obudzić. Gdzieś tam na zewnątrz byli czekający na nią w domu Mama i Tata. Była przerażona Karola, której dopiero co udało się wynurzyć na powierzchnię. Była kochana Gośka i był jej Lancelot. Anka zadygotała w paroksyzmie strachu i tęsknoty, rozpłakała się bezgłośnie. W końcu zabrakło jej sił, wykończony strachem umysł popadł w obolałe otępienie, a podkurczone nogi zdrętwiały.
Nie potrafiła powiedzieć, ile czasu tkwiła skulona na ławie, wpatrując się tępo w kraty, kiedy szczęknął otwierany zamek i Mikrus wprowadził jakiegoś rechoczącego i chwiejącego się na nogach pijaka. Przechodząc obok, pijak wyszczerzył do Anki zęby i puścił oko.
— Nic się nie bojaj, lalka! — zawołał bełkotliwie — Ja za ciebie zapłacę wykupne!
— Cisza. — zawarczał na niego policjant, wpychając go do sąsiedniej celi i zamykając z głuchym zgrzytnięciem drzwi.
— Przepraszam — odezwała się niepewnie Anka.
— Co chcesz? — zapytał oschle Mikrus, przyglądając jej się nieżyczliwie przez kraty.
— Chciałabym zadzwonić do rodziców, proszę pana. — powiedziała błagalnie Anka.
Policjant parsknął i wyszedł bez słowa. Upokorzona Anka zacisnęła zęby.
— Nie martw się, mała. — wybełkotał z sąsiedniej celi pijak — Będzie dobrze. Jak się nazywasz? Ja Poletko jestem Zdzisiek, rodak warszawski z Targówka.
Anka milczała.
— Nie bój się. Co, Zdziśka się boisz? I po co? No, jak masz na imię, koteczku?
Anka zamknęła oczy i ukryła twarz w dłoniach.
— Nie chcesz gadać, to pies z tobą tańcował. — oświadczył w końcu urażonym głosem pijak.
Chwilę później rozległo się donośne chrapnięcie, napawając Ankę ostrożną nadzieją, że jej gadatliwy sąsiad zostawi ją w końcu w spokoju, ale ta nadzieja szybko okazała się płonna. Pijak niebawem obudził się znowu, najwyraźniej zapomniawszy już o urazie.
— Te, mała — zabełkotał — Za co cię przyglinili? Zresztą nie mów, ja wiem. Na zycher dajesz troszkie dupki, co? Nie wstydź się, nic w tym złego. Powiedz mi tylko, gdzie bywasz, ja jestem pieniężny człowiek, dobrze ci będzie. Co, nie chcesz gadać? To przynajmniej ze mną zaśpiewaj. Dla nas na pokrzepienie serc, a klawiszom skurwysynom na pohybel!
Pijak nabrał oddechu i zaryczał na całe gardło:


Wyklęty powstań, ludu ziemi,


Powstańcie, których dręczy głód!


Myśl nowa blaski promiennymi


Dziś wiedzie nas na bój, na trud!



— No, śpiewaj, mała! — zachęcił Ankę — Przecież wy wszystkie gówniarze to znacie!


Przeszłości ślad dłoń nasza zmiata,


Przed ciosem niechaj tyran drży!


Ruszymy z posad bryłę świata,


Dziś niczym – jutro wszystkim my!

Szczęknęła otwierana krata. Do środka weszło dwóch policjantów z pałkami w dłoniach. Anka skuliła się na swojej ławie, starając się stać jak najmniej widoczna.
— Te, oliwa — zagadał jeden z mundurowych, podczas kiedy drugi otwierał drzwi celi pijaka — Schlałeś się w drobne kaszkie, twoje szurane prawo, ale mordę w ciup i lulu, a nie „Międzynarodówkie” zaiwaniać, bo się może okazać, że to faktycznie będzie twój ostatni bój.
— Co ty, myślisz, że się ciebie boję, szczeniaku? — odparował wściekle, choć bełkotliwie pijak — To wy się, kurwy, powinniście bać.
Anka usłyszała głuchy odgłos uderzenia. Pijak stęknął, zabełkotał. Dostał jeszcze raz i zwalił się ciężko na podłogę.
— Nie boisz się? — sapnął któryś z policjantów — A teraz, gnoju? A teraz?
Ciosy padały jeden po drugim. Stękanie szybko przeszło w wycie.
— Zabijcie mnie! — wrzeszczał pijak — No zabijcie mnie, kurwie syny, bo co mi po takim życiu!
Coś chrupnęło sucho. Zdzisiek Poletko, warszawski rodak z Targówka, zaskowyczał po zwierzęcemu, a Anka zadygotała od tego skowytu. Usłyszała, jak pijak wymiotuje na podłogę. Żołądek podjechał jej do gardła.
— Ty moczymordo za krawat targana — odezwał się któryś z policjantów — Coś narobił? Zliż to teraz. Zlizuj, mówię!
Łupnęło głucho. Pijak zawył.
— Żeby nam tu tylko nie kojfnął.
— Nie kojfnie. Leżeć mi tu, żłobie i ani mru-mru. Jak usłyszę, że znowu zaczynasz podgrymaszać, to się do ciebie wrócimy i wtedy dopiero obsłużymy cię na cacy.
Zazgrzytał przekręcany klucz. Obydwaj policjanci wyszli, zupełnie ignorując skuloną w przerażony, rozdygotany kłębek Ankę. W sąsiedniej celi pijak cicho jęczał i szlochał, a Anka wcisnęła sobie palce w uszy, aby tego nie słyszeć. Kiedy w końcu wszystko ucichło, zwinęła się na ławie z szalikiem pod głową, przykrywszy się paltem. Jej umysł, rozpędzony w dzikiej gonitwie spanikowanych myśli, nie pozwolił jej zmrużyć oka. 


Mijały godziny, Anka tkwiła pogrążona w półprzytomnym, przesyconym strachem bezwładzie, podskakując nerwowo na każdy szmer, szczęk metalu czy odgłos butów na korytarzu. Przez jej głowę w koło przetaczały się te same obrazy, z którymi nie potrafiła sobie poradzić: dom — rodzice — Gośka — Karola — Lancelot — Berlin — pobita nad Wisłą dziewczyna — obóz za działalność antypaństwową — szubienica za akt terroru. I chociaż zdawała sobie sprawę, że przecież nie zrobiła nic złego, była gotowa przyznać się do każdej winy i obiecać poprawę, jeśli tylko puszczą ją z powrotem do domu, do rodziców.
Szczęknęła otwierana krata, Anka skuliła się na ławie, podciągnęła palto pod brodę. Wszedł umundurowany policjant w towarzystwie dwóch tajniaków — nie byli to wczorajsi Tweedledee i Tweedledum — ci dwaj byli młodsi, starannie uczesani i ogoleni, odziani w ładnie skrojone garnitury. Policjant wsunął klucz w drzwi jej celi. Serce podeszło Ance do gardła.
— Wychodź. — rzucił krótko.
Anka zwlokła się z ławy, obolała, na chwiejnych nogach wyszła na korytarz.
— Panienka zapomniała paltka, a na dworze zimno. — upomniał ją łagodnie jeden z tajniaków, wchodząc do celi. Wynurzył się z niej po chwili z rzeczami Anki w dłoniach i ostrożnie założył jej palto na ramiona — No, już lepiej. Chodźmy.
Wyprowadzili ją na zewnątrz. Niskie, napęczniałe grafitowymi chmurami brzuszysko nieba, rozświetlane niewidocznym słońcem, nabierało powoli koloru stali i popiołu. Musiało być już rano. Tajniacy zapakowali Ankę na tylne siedzenie samochodu, którego koloru ani marki jej umysł nie zdołał zarejestrować. Znowu była wciśnięta między dwóch mężczyzn, znowu jechali w milczeniu przez na wpół uśpioną Warszawę. Przemknęli przez Wisłę mostem Poniatowskiego i przez chwilę Anka miała nadzieję, że być może odstawią ją z powrotem pod szkołę, ale auto skręciło w prawo, w Nowy Świat. Kątem oka dojrzała cukiernię Bliklego, w której razem z dziewczynami śmiały się i planowały przed świętami, i łzy zakręciły jej się w oczach na to wspomnienie. Skręcili w lewo za skrzyżowaniem ze Świętokrzyską, wjechali w bramę, którą otworzył dla nich umundurowany policjant.
— No, to jesteśmy na miejscu. — powiedział wesoło uprzejmy tajniak, wysiadając i pomocnie wyciągając do Anki rękę.
Znaleźli się na tyłach niepokojąco masywnej, dwupiętrowej kamienicy. Okna na parterze osłonięte były solidnymi kratami, co sprawiło na Ance ponure wrażenie. Weszli do środka, tajniacy pokazali swoje odznaki siedzącemu w dyżurce wartownikowi, który odebrał Ance jej palto, szalik i beret. Wprowadzili ją po granitowych schodach na drugie piętro i powiedli jasno oświetlonym korytarzem do białych drzwi opatrzonych tabliczką z napisem „204A”. Uprzejmy tajniak pociągnął za klamkę i skłonił się lekko, gestem zapraszając Ankę do środka. Drzwi zatrzasnęły się za jej plecami.
Była w małym, niemalże całkowicie pustym, pozbawionym okien pokoju o ścianach pociągniętych szarą, olejną farbą. Za metalowym, podrapanym stołem siedział młody mężczyzna w popielatym garniturze i czarnym krawacie, z jasnymi włosami zaczesanymi w staranny ząbek.
— Siadaj. — powiedział do Anki, wskazując jej krzesło.
Anka usiadła. Ściana po lewej stronie była zasłonięta wielkim lustrem, w którym zobaczyła swoje podkrążone, opuchnięte oczy, zmatowiałe włosy i poszarzałą twarz, zupełnie jakby ta jedna noc w policyjnym areszcie postarzyła ją o dwadzieścia lat.
Ząbek otworzył leżącą przed sobą teczkę, uniósł legitymację szkolną Anki.
— Anna Koś — przeczytał — Piętnaście lat, córka Zofii i Zenona. Zgadza się?
Skinęła głową, trzęsąc się strachu. Ząbek odłożył legitymację z powrotem do teczki.
— Powiedz mi, Anka, co cię łączy z Małgorzatą Lorenc?
Anka otworzyła szeroko oczy.
— Co się dzieje z Gośką? — zapytała gorączkowo — Czy ona...
— Zadałem ci pytanie. — przerwał jej spokojnie, lecz stanowczo Ząbek.
— Jesteśmy przyjaciółkami. — wyszeptała roztrzęsionym głosem Anka.
— Tylko tyle? — uniósł brwi Ząbek.
— Najlepszymi przyjaciółkami. — jęknęła Anka, ocierając grzbietem dłoni zbierające się w oczach łzy — Proszę pana, czy z Gośką jest wszystko w porządku?
Ząbek wyciągnął z teczki zapisaną na maszynie kartkę, przejrzał ją bez pośpiechu, po czym podsunął Ance wraz z długopisem.
— Podpisz to. — polecił.
— Co to jest? — zapytała Anka.
— Podpisz. — powtórzył spokojnie Ząbek.
Anka nachyliła się nad kartką, zamrugała oczami.
— Ja, Anna Koś, córka Zofii i Zenona — przeczytała — Przyznaję się do dokonywania... czynów nierządnych w postaci... stosunków homoseksualnych z moją szkolną koleżanką Małgorzatą Lorenc?! — popatrzyła szeroko otwartymi oczami na Ząbka, czując, jak w jej żołądku formuje się twarda, lodowata kula.
Ząbek uniósł lekko brwi, przyglądając się jej uważnie.
— Ale... ale przecież to jest kłamstwo! — krzyknęła rozdygotanym głosem Anka — Gośka i ja nigdy... nigdy... jesteśmy tylko przyjaciółkami! — wyjęczała, chowając twarz w dłoniach.
— To zeznała Lorenc, i to dobrowolnie. — stwierdził spokojnie Ząbek — Więc kto tu kłamie, twoja najlepsza przyjaciółka, czy ty?
Za plecami Anki otworzyły się drzwi.
— Zostawcie nas. — rozległ się znajomy, tubalny, lekko zachrypnięty głos.
Anka podskoczyła na krześle. W progu stał wujek Jurek, przyglądając się jej zaniepokojonym wzrokiem.
— Tak jest. — szczeknął Ząbek i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Wujek przyciągnął sobie jego krzesło i usiadł tuż naprzeciwko Anki, biorąc jej ręce w swoje duże, mięsiste dłonie.
— Wujku — jęknęła roztrzęsiona Anka — Wujku, co się dzieje? To jest jakiś koszmar!
— Aneczko — powiedział wujek Jurek, ściskając lekko jej wilgotne palce — Wiem, że jesteś zmęczona i przestraszona, ale musisz mnie teraz bardzo uważnie wysłuchać. Dobrze?
— Dobrze, wujku. — skinęła głową Anka, pociągając nosem. Nie była w stanie się z tymi słowami nie zgodzić, czuła się absolutnie wykończona, a jej umysł wydawał się zanurzony w gęstym, ciężkim oleju.
Wujek wyciągnął z kieszeni marynarki chusteczkę, podał ją Ance.
— Masz, kochanie. Wytrzyj nosek. Jesteś bardzo mądrą dziewczyną, więc na pewno wiesz, czym jest zamach stanu.
— Jak przewrót majowy? — zapytała Anka.
— Właśnie. — zgodził się wujek — Jak przewrót majowy, tylko w wykonaniu złych ludzi, którzy chcą pogrążyć nasz kraj w chaosie. Ten zamach wisi nam nad głowami, Aneczko, a twój tata i ja ze wszystkich sił staramy się do niego nie dopuścić. Rozumiesz?
— Rozumiem. — szepnęła Anka — Ale wujku, co ma do tego Gośka? I co mam do tego ja?
Wujek Jurek pokręcił głową.
— Ani ty, ani twoja przyjaciółka Małgosia nie macie do tego zupełnie nic, kochanie. Przecież jesteście jeszcze dziećmi. Ale musisz pamiętać, że ludzie opętani żądzą władzy nie cofną się przed niczym, a niektórzy z nich mają bardzo silną pozycję, z dostępem do ogromnej ilości informacji. Właśnie tak odkryli, że siostra twojej przyjaciółki obraca się w dość... ryzykownych kręgach, i że są w stanie w ten sposób wywrzeć nacisk na Małgosię, a przez nią dotrzeć do ciebie.
— Czyli tamci policjanci wczoraj... — jęknęła Anka.
— Tamci policjanci aresztowali cię na podstawie sfałszowanych dowodów, Aneczko. — wyjaśnił wujek — Na rozkaz ludzi, którzy chcą użyć cię do szantażowania twojego Taty. A jak zapewne wiesz, twój Tata posiada bardzo duży wpływ na to, co się w tym kraju dzieje.
Anka pokiwała głową, wzięła głęboki, drżący oddech.
— I co teraz będzie, wujku?
— Teraz już wszystko będzie dobrze. — pocieszył ją wujek Jurek, delikatnie odgarniając zabłąkany kosmyk włosów z jej policzka — Jesteś ze mną i nic ci już nie grozi.
— A Gosia? — zapytała Anka — Co z Gosią?
— Gosia jest bezpieczna, kochanie. — uśmiechnął się miękko wujek — Nie musisz się już o nic martwić.
Anka poczuła, jak ogromny, twardy, zimny kamień zsuwa się z jej serca. Odetchnęła głęboko, łzy ulgi popłynęły jej po policzkach.
— Jest... jest tutaj, wujku? Mogę się z nią zobaczyć?
— Małgosię ukryliśmy gdzie indziej. — powiedział wujek — Oczywiście, że się z nią zobaczysz, obiecuję. Ale to może troszeczkę potrwać, bo musimy być teraz bardzo ostrożni.
Westchnął, ścisnął dłonie Anki.
— Aneczko, wiem, że nie jest ci teraz łatwo, ale muszę prosić cię o pomoc.
— Jaką pomoc, wujku? — zapytała zaniepokojona Anka.
— W dalszym ciągu nie znamy nazwisk wszystkich tych, którzy są w ten zamach stanu zamieszani. — powiedział wujek Jurek — Dlatego musimy grać w grę, którą oni rozpoczęli. Byłoby dla nas ogromną pomocą, gdybyś podpisała to zeznanie, Aneczko.
— Wujku, przecież to jest... — zaprotestowała Anka.
— Tak, to jest kłamstwo. Oczywiście. — przerwał jej wujek — Ale jeżeli je podpiszesz, machina pójdzie w ruch. Dowiemy się, kto siedzi za sterami w Ministerstwie Sprawiedliwości i komu jeszcze nie możemy ufać tutaj, w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Maski opadną, a twój Tata i ja będziemy wiedzieć dokładnie, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem.
— A co będzie ze mną? — jęknęła Anka.
— Staniesz przed sądem, kochanie. — powiedział po chwili wujek — O wyrok się nie martw, bo od razu przejmiemy cię my. Na jakiś czas schowamy cię dobrze razem z Małgosią. Mamy takie miejsce, to jest... jak taka szkoła na wsi. Pobędziecie tam przez miesiąc, może dwa, aż sprawy się rozwiążą, wtedy od razu przywieziemy was z powrotem do Warszawy. Obydwie zostaniecie oficjalnie oczyszczone z zarzutów i wrócicie do swojego liceum jako bohaterki, które pomogły zapobiec zamachowi stanu.
Anka zacisnęła zęby.
— Wiem, że to nie jest dla ciebie łatwa decyzja, kochanie. — pokiwał głową wujek Jurek — Ale wyobraź sobie, jak wygląda alternatywa. Co może się stać z tobą, z Małgosią, z twoimi rodzicami, jeśli ten przewrót dojdzie do skutku.
Anka przełknęła ślinę. Po chwili wahania podniosła długopis i drżącą dłonią złożyła pod zeznaniem swój podpis.
— Jesteś bardzo dzielna. — pochwalił ją wujek, przytulając mocno do wydatnego brzucha — Wszyscy jesteśmy z ciebie dumni.
— Wujku — szepnęła Anka — Czy mogę porozmawiać z rodzicami?
— Oczywiście, kochanie. — powiedział wujek — Ale musisz być cierpliwa. Twoi rodzice są teraz bacznie obserwowani, więc musimy być bardzo, ale to bardzo ostrożni. O nic się nie martw, dobrze? Odpocznij, prześpij się. Musisz być wykończona. Dali ci coś jeść na komendzie?
— Nie. — mruknęła niechętnie Anka.
— Bydlaki. — warknął ze złością wujek — Wszystkim się zajmiemy. Dostaniesz też grzebień i szczoteczkę do zębów. Kąpieli ani zmiany bielizny na razie obiecać ci nie mogę, niestety. Wytrzymasz, prawda?
— Wytrzymam. — szepnęła Anka.


Zaprowadzono ją na pierwsze piętro, do celi, która usilnie, lecz daremnie próbowała sprawiać wrażenie hotelowego pokoju. Podłoga pokryta była granatową wykładziną, na metalowym łóżku leżała śnieżnobiała pościel, a pod ścianą stało zgrabne, drewniane biureczko z krzesłem. Ubikacja wraz z umywalką były dyskretnie ukryte za postawionym w rogu przepierzeniem i zasłonięte błękitną kurtyną.
Anka nie zdążyła się nawet dobrze rozejrzeć, kiedy umundurowana młoda kobieta o ostrej, poważnej twarzy i jasnych włosach przyniosła jej posiłek: dwie bułki z szynką, serem i sałatą, dwa jajka na twardo, kubek słabej, za to gorącej herbaty i jabłko. Anka zjadła przy biurku, po czym rozebrała się do bielizny, skorzystała z toalety i umyła tak starannie, jak było to możliwe. Położyła się do łóżka, nakryła kołdrą. Czuła się absolutnie wyczerpana.
Lancelot, pomyślała sennie. Jeśli wujek zabierze mnie gdzieś na miesiąc albo dwa, nie odnajdę Lancelota.
Odnajdę go później, postanowiła. Jak już to wszystko się skończy. Najważniejsze, że Gośka była cała i zdrowa, i że niedługo się z nią zobaczy. Już w półśnie, Anka znalazła swoje bursztynowe serduszko i zacisnęła je w dłoni.
Obudziła się dopiero, kiedy przyniesiono jej obiad: zupę jarzynową, klopsy w sosie pomidorowym z ziemniakami, kapustę, kompot. Za zakratowanym oknem wychodzącym na dziedziniec było już ciemno.
— Która godzina? — zapytała Anka, siadając przy biurku.
— Wpół do szóstej. — odpowiedziała kobieta o poważnej twarzy.
— Czy mogę porozmawiać z wujkiem?
— Z kim? — zdziwiła się kobieta.
— Z panem Jerzym Kwapiszewskim. — wyjaśniła Anka.
— Zapytam.
Kobieta wyszła, zgrzytnął przekręcany w zamku klucz. Anka zjadła obiad i odchyliła się na krześle, w zamyśleniu popijając kompot. Bardzo tęskniła za obiadami z rodzicami w jadalni ich domu w Konstancinie. Przypomniała sobie roześmianą Karolę opowiadającą o swoim pobycie w Edynburgu i zacisnęła zęby. Nic się nie skończyło, nic nie przepadło. Po prostu będzie musiała uzbroić się w cierpliwość, dużo cierpliwości. Na całe szczęście będzie przy niej Gośka, we dwie dadzą sobie radę.
Przeszła się kilka razy w tę i z powrotem po granatowej wykładzinie, zatrzymała się przy oknie i popatrzyła na światła neorenesansowego pałacyku stojącego po drugiej stronie małego skwerku. Odetchnęła głęboko. Wszystko będzie dobrze. Kiwnąwszy do tej myśli głową, zgasiła światło i wróciła do łóżka.


Obudził ją zgrzyt otwieranych drzwi i pstryknięcie włącznika światła. Anka podniosła się na łóżku, zasłaniając zmrużone oczy dłonią. To była jasnowłosa kobieta w asyście dwóch mundurowych policjantów, starszego i młodszego.
— Ubieraj się. — rozkazała kobieta.
— Co się dzieje? — zapytała czujnie Anka, czując wzbierający w niej nagle niepokój.
— Nic się nie dzieje. Ubieraj się.
Zawstydzona, na oczach całej trójki wciągnęła rajstopy i nieświeży szkolny mundurek, włożyła buty.
— Daj ręce. — powiedział starszy policjant. 
Anka wyciągnęła do niego ramiona, a on, ku jej zaskoczonemu przerażeniu, zatrzasnął jej na nadgarstkach kajdanki.
Sprowadzili ją po schodach, wyszli na zewnątrz. Było jeszcze ciemno, Anka, pozbawiona płaszcza, zadygotała z zimna w swoim mundurku. Na dziedzińcu, pomrukując cicho silnikiem, oczekiwała nieoznakowana szara furgonetka. Mundurowi otworzyli tylne drzwi, pomogli Ance wejść do środka i usiąść na ciągnącej się wzdłuż ściany ławce. Naprzeciwko niej siedziało już dwóch innych policjantów, jeden ze strzelbą na kolanach, na widok której zrobiło się jej słabo. Drzwi zostały zamknięte, furgonetka ruszyła z lekkim szarpnięciem. Nie było okien, jedyne źródło światła stanowiła wątła, zamontowana w suficie lampka.
— Dokąd jedziemy? — zapytała drżącym głosem solidnie już wystraszona Anka.
Policjanci nie zaszczycili jej nawet spojrzeniem.
Nie była w stanie powiedzieć, jak długo trwała podróż. Kiedy furgonetka zatrzymała się w końcu na dobre, a silnik zgasł, Anka była już rozdygotanym, przerażonym kłębkiem nerwów. Mundurowi otworzyli drzwi, pomogli jej wydostać się na zewnątrz. Znajdowała się na dziedzińcu jakiegoś ponurego, masywnego budynku. Wysoko nad granitową studnią noc powoli zaczynała ustępować miejsca świtowi. Policjanci niemalże siłą wciągnęli ją do środka, poprowadzili w górę wąską klatką schodową. Wynurzyli się na pogrążonym w półmroku korytarzu. Światło lamp nadawało ścianom kolor bladej desperacji. W głębi korytarza szarpali się z kimś dwaj mundurowi. Podniesione głosy. Obcasy butów dudniące jak wystrzały na wypolerowanym parkiecie. Żałobna czerń zaglądająca w okna.
Umrę, pomyślała panicznie Anka, prowadzą mnie na śmierć.
— Przepuśćcie mnie! — krzyczał kobiecy głos — To moja córka!
Ton i znaczenie tych słów dotarły do Anki dopiero przy podwójnych dębowych drzwiach. Jeden z policjantów miał już rękę na klamce.
— Mamo! — wrzasnęła Anka, wyrywając się ku niej.
— Ania! — zawołała powstrzymywana przez mundurowych Mama — Ania, Anusiu!
Ciężkie ręce ścisnęły jej ramiona. Szarpnęły. Zabolały kajdanki.
— Mamo! — krzyknęła rozpaczliwie.
Wyrwała się, daremnie. Sufit, blask lampy w oczach. Złapali, przytrzymali.
— Nie! Przepuśćcie mnie! Przepuśćcie!
 Powlekli ją z powrotem do drzwi. Ugryzienie stali na nadgarstkach. Mama, trzymana przez tamtych dwóch. Włosy w nieładzie. Szara, wyczerpana twarz. Ogromne, szeroko otwarte oczy. Pokręciła głową. Pokręciła do Anki głową. Te oczy, te ogromne oczy.
— Mamo! — zaszlochała Anka — Nie zostawiaj mnie! Nie zostawiaj mnie tutaj!
Mama szarpnęła się do niej. Przytrzymali ją znowu.
— Proszę już iść. — zaburczał któryś — Proszę już stąd iść!
Wepchnęli płaczącą i dygoczącą Ankę za drzwi. Zaciągnęli pod ścianę, posadzili między za sobą na ławie.
— Uspokój się. Nic ci się nie stanie.
Uspokój się, powtórzyła sobie Anka. Zacisnęła powieki. Uspokój się. Spokój.
Nie było w niej spokoju. Był paniczny strach. Wspomnienie tej szarej, wyczerpanej twarzy Mamy. Jej oczy.
Przełknęła ślinę. Potrzebowała obydwu rąk, aby otrzeć łzy. I tak nie przestawały płynąć. Zacisnęła roztrzęsione dłonie na barierce.
— Jestem Dzielicki, adwokat. — powiedział cicho siedzący przed nią łysy mężczyzna w okularach. Druciane oprawki. Czerń togi. Zielony żabot pod szyją. Blade, obojętne oczy. 
Adwokat. Była w sądzie. Nie zabiją jej. 
Ulga napłynęła do niej ciepłą, mdłą falą, zapiekła kwaśno w gardle. 
— Nic się nie bój, będzie dobrze. Ja będę mówił, ty się nie odzywaj.
Dojrzała wiszącego na ścianie orła, podwyższony stół, rzędy pustych ław.
Skoro to sąd, dlaczego nikogo więcej tu nie ma?
— Proszę wstać, sąd idzie.
Za bardzo trzęsły się jej nogi. Policjanci chwycili ją pod ramiona, unieśli w górę. Stukanie obcasów na parkiecie. Kobieta w czarnej todze z fioletowym żabotem. Ciężki łańcuch z orłem na szyi. Włosy ściągnięte w ciasny kok.
To nie może być jej naturalny kolor, przeszło Ance przez głowę.
Kobieta zasiadła za stołem. Znienacka miała na nosie okulary. Otworzyła teczkę z aktami.
Łysy adwokat... jak on się tak właściwie nazywał? Usiadł. Policjanci pociągnęli Ankę w dół.
— Otwieram rozprawę przed sądem specjalnym dla miasta stołecznego Warszawy. Oskarżona wstanie.
Chłodne, poważne oczy za szkłami. Surowe usta.
Wstała, wspierając się o barierkę. Serce waliło w piersi. Zaciśnięte na metalowej poręczy dłonie dygotały.
— Anna Koś, urodzona szóstego grudnia tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego roku, córka Zofii i Zenona, jest oskarżona o przestępstwo z paragrafu drugiego artykułu dwieście siódmego Kodeksu Karnego: kto z własnej i nieprzymuszonej woli dopuszcza się czynu nierządnego z osobą tej samej płci, podlega karze pozbawienia wolności do lat pięciu. Czy oskarżona Anna Koś przyznaje się do winy?
— Oskarżona przyznaje się do winy, wysoki sądzie — powiedział jej łysy adwokat — I prosi o łagodny wymiar kary.
Kara. Te ogromne, smutne oczy Mamy. Sposób, w jaki pokręciła głową. Nie, mówiła jej Mama. Nie. Nie.
— Nie. — odezwała się cicho.
Adwokat syknął coś, czego nie zrozumiała. Nie chciała patrzeć w te blade, wlepione w siebie oczy.
— Co oskarżona powiedziała?
— Nie przyznaję się.
Nabrała oddechu. Nie mogli jej nic zrobić. Była niewinna.
— Jestem niewinna.
Sędzia patrzyła na nią zza okularów. Bardzo wąskie, bardzo stanowcze usta.
— Oskarżona własnoręcznie podpisała się pod zeznaniem, w którym do winy się jednoznacznie przyznaje. Czy oskarżona twierdzi teraz, że podpis złożony na zeznaniu nie należy do niej?
Była niewinna. A oni ją oszukali. Wszyscy kłamali. Wszyscy.
— To kłamstwo. Zwykłe kłamstwo i oszustwo. 
Gosia. Och, Gosia. Mówiłaś, że przed wszystkim mnie obronisz.
— Wezwijcie Gośkę... Małgorzatę Lorenc. Wezwijcie Małgorzatę Lorenc. Ona wie. Ona poświadczy, że to wszystko kłamstwo.
Słowa ledwo przechodziły jej przez gardło. Gdzie był teraz jej Lancelot? Dlaczego jeszcze nie szturmował zamku Pendragona? Jestem tutaj, Lancelocie. Przyjdź i zabierz mnie stąd. Jestem tutaj.
Sędzia zdjęła okulary.
— Oskarżona najwyraźniej nie jest świadoma, że Małgorzata Lorenc dwa dni temu popełniła w celi samobójstwo.
Anka patrzyła tępo w jej chłodne oczy. Minutę, godzinę, wiek. Musiała się przesłyszeć. Przecież Gosia... nie. Nie. Musiała się przesłyszeć. Nie.
Nagle przyszedł ból. Przeraźliwy, porażający, nieznośny. Nawet nie wiedziała, że może tak boleć. Że powietrze może palić. Nie. Na pewno się przesłyszała. Nie. Nie Gosia. Że serce może zeschnąć się i rozpaść. Nie mogła już stać. Nie mogła oddychać. Upadła na ławkę. Chwycili ją pod ramiona. Dźwignęli w górę jak lalkę. Nie Gosia. Na pewno się przesłyszała.
To tylko sen, uświadomiła sobie nagle. Nie ma się czego bać. To tylko zwykły koszmar. Przecież inaczej kształty i kolory nie zlałyby się w jedną mdłą plamę. Głos tej sędzi nie dochodziłby jak przez mgłę, falujący, metaliczny i dziwnie spowolniony.
— Sąd specjalny uznaje... winną zarzucanych czynów... młody wiek... trzech lat... ośrodku wychowawczym.
To był sen. Musiała się po prostu obudzić.
Zapadła się w ciemność.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...