Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Alicja i smok, rozdział 13


Rekomendowane odpowiedzi

Rozdział 13


Szarą, rozziewaną nijakość środowego poranka zakłóciła informacja, którą podzielił się z klasą na godzinie wychowawczej profesor Polakowski, wywołując żywiołowy entuzjazm Maleńkiej i umiarkowany całej reszty dziewcząt.
— Od drugiego semestru — oznajmił profesor — Prowadzone będą fakultatywne zajęcia z przysposobienia wojskowego, które...
— Co to znaczy, panie profesorze? — podniosła rękę Heńka Konopacka.
Profesor spojrzał na Heńkę znad okularów.
— Co znaczy co? Przysposobienie wojskowe?
— Nie, fa...kultatywne?
Gośka zachichotała w kułak, Lufa z Karolą wymieniły się spojrzeniami. Heńka nie była może najbystrzejsza, ale za to jej ojciec był wiceministrem rolnictwa.
— Fakultatywne, Konopacka, oznacza nieobowiązkowe. — wyjaśnił cierpliwie profesor Polakowski, po czym przeniósł wzrok na resztę klasy — Jeśli któraś z was jest zainteresowana nauką pierwszej pomocy, sygnałów, obsługi radia...
— A będzie strzelanie? — wyrwała się Gośka.
— Do kogo ty chciałabyś strzelać, Lorenc? — zapytał lekko już poirytowany profesor.
— Oczywiście do wrogów narodu, panie profesorze. — odparła wyszczerzona od ucha do ucha Gośka.
Profesor Polakowski westchnął, potarł podstawę nosa czubkami palców.
— Jeśli będzie zainteresowanie również ze strony innych klas, to być może uda się zorganizować jakieś wyjście na strzelnicę. Tak jak mówiłem...
— A będą mundury, panie profesorze? — zapytała ochoczo Maleńka.
— Jakie znowu mundury, Kalinowska? — jęknął profesor.
— No, czy będziemy nosić na tych lekcjach wojskowe mundury?
Profesor popatrzył na Maleńką przeciągle.
— Zajęcia będą odbywać się raz w tygodniu, popołudniami, po normalnych lekcjach. — podjął po chwili — Te z was, które są zainteresowane, niech do końca tego semestru przyniosą pozwolenie od rodziców.
Anka podniosła rękę.
— Tak, Koś?
— Kto będzie prowadził te zajęcia, panie profesorze? — zapytała Anka.
— Częściowo profesor Jarocki... no, no, proszę mi się tu nie krzywić. — powiedział profesor Polakowski, widząc grymasy na twarzach dziewcząt — Profesor Jarocki jest byłym podoficerem Wojska Polskiego...
— To wszystko tłumaczy. — mruknęła Gośka. Karola pokiwała dyskretnie głową.
— ...i świetnym fachowcem w kwestiach przysposobienia wojskowego. Ale dodatkowo planujemy zapraszać również instruktorów wojskowych, którzy poprowadzą zajęcia razem z profesorem.
Oczy Maleńkiej błysnęły łakomie.
— A może będziemy mogły odwiedzić prawdziwą jednostkę wojskową, panie profesorze? — zapytała niewinnym głosem — Żeby zobaczyć, jak wygląda na co dzień służba... i w ogóle?
— Może. — zgodził się ostrożnie profesor Polakowski, zaniepokojony nieco jej zapałem.
— Panie profesorze — uniosła rękę Jadźka Marek — Czy jeśli skończymy te zajęcia, to wezmą nas później do wojska?
— Z tego, co wiem — uśmiechnął się lekko profesor Polakowski — To obowiązkiem obrony ojczyzny objęta jest wyłącznie młodzież płci męskiej. Jeśli bardzo chcesz, Marek, to kiedy ukończysz osiemnaście lat, możesz stawić się przed komisją kwalifikacyjną, a ukończony kurs przysposobienia wojskowego z pewnością wpłynie pozytywnie na twoje szanse przyjęcia do służb pomocniczych. Niemniej jednak na siłę nikt raczej do wojska brać cię nie będzie. Jeszcze jakieś pytania?
Profesor rozejrzał się po klasie.
— Brak? Jeśli jakiekolwiek pojawią się później, to zapraszam do mnie. A na razie proponuję, żebyście skupiły się na nauce, bo zbliża się koniec semestru, a ja nie życzę sobie widzieć żadnych dwój ani trój.
Po klasie przeszedł ponury pomruk. Przypomnienie o podsumowujących semestr klasówkach, którymi najeżone były ostatnie trzy tygodnie stycznia, stanowiło niezawodny sposób na schłodzenie nastrojów.
— Zapisujecie się na to przysposobienie wojskowe? — zapytała przy obiedzie Karola.
— Jasne! — odparła ochoczo Maleńka — Tylko szkoda, że nie będzie mundurów. — dodała po chwili z żalem — Za to instruktorzy wojskowi, no, no.
— Co ty masz z tym wojskiem i mundurami? — zmarszczyła brwi Gośka.
— Lubię. — oznajmiła krótko Maleńka.
— Słyszałam, że Gośka też lubi mundury. — rzuciła od niechcenia Karola — Zwłaszcza te czarne.
— Opowiadaj! — zaciekawiła się Maleńka.
Myśli Anki jak na komendę pomknęły z powrotem do Sylwestra, do ciemnych, ciepłych oczu patrzących na nią z otworów maski. Poczuła delikatne ciepło rozlewające się w okolicach serca, które natychmiast przygasło, gdy zdała sobie nagle sprawę, jak ogromnym problemem będzie wyprawa na następną imprezę w Avalonie. Po pierwsze, będzie musiała wymyśleć jakiś wiarygodny powód, dla którego rodzice pozwoliliby spędzić jej noc poza domem. Po drugie, nie mogła przecież pójść tam w szkolnym mundurku. Najchętniej przebrałaby się znowu w czerwoną gośkową sukienkę, do tego makijaż i naturalnie odrobina Numeru Pięć...
— Halo, księżniczko. — zamruczała Gośka, trącając ją łokciem — Nie rozmarzaj się tak, bo tu się mówi do ciebie.
Anka zamrugała oczami.
— Nie rozmarzam się. — powiedziała szybko, zarumieniona i zawstydzona — O co chodzi?
— Już o nic. — westchnęła Gośka, odsuwając swój talerz — Nastrój prysł. Zjadłaś zupę, Maleńka? Masz, zeżryj i moją.
— Jak można nie lubić pomidorowej? — zdziwiła się Maleńka.
— Normalnie. — odparła Gośka — Tak samo, jak można nie lubić, kiedy śmierdzą ci nogi.
— Coś się stało? — czujnie zapytała Ankę Karola, która przez cały czas nie spuszczała z niej wzroku.
— Nic się nie stało. — odparła nieśmiało Anka.
Gośka zmarszczyła brwi.
— Czym ty się znowu frasujesz, o nieszczęsna?
— Niczym. — odparła szybko Anka, wyławiając z pomidorowej ryż — Zastanawiałam się, za co chciała się przebrać Atena.
— Faktycznie — skinęła głową Maleńka — Atena miała iść z wami na tego tajemniczego Sylwestra.
— Za baletnicę. — oznajmiła Gośka.
Anka zamrugała oczami, odłożyła łyżkę.
— Skąd wiesz? — zapytała.
Gośka wzruszyła ramionami.
— Spotkałyśmy się wczoraj w kiblu i pogadałyśmy trochę. Atena chciała się przebrać za baletnicę. Miała już wszystko naszykowane. Właśnie dlatego się przeziębiła.
— Jak to? — zmarszczyła brwi Lufa.
— Tak to — wyjaśniła Gośka — Że przebrała się w swój kostium i próbowała tańczyć „Jezioro łabędzie”. A że cała się przy tym zgrzała, to otworzyła okno. — Gośka pokiwała wymownie głową.
Anka, Karola, Lufa i Maleńka popatrzyły po sobie.
— Atena ma coś wspólnego z baletem? — zdziwiła się Karola.
— A wygląda, jakby miała? — uniosła brwi Gośka.
— Zupełnie nie wygląda. — stwierdziła Maleńka.
— Zauważyłyście, ile u nas w klasie jest oryginałów? — powiedziała Anka, wyliczając na palcach — Gośka, Atena, Maleńka, Zośka...
— A co niby robię tam ja? — oburzyła się Maleńka.
— Grunt, że przynajmniej my dwie jesteśmy normalne. — oświadczyła Karola, poklepując Ankę po nadgarstku.
Gośka parsknęła, zasłaniając usta dłonią.
— Ja cię proszę, Karol — powiedziała — Nie przy jedzeniu.


Tydzień, ku równoczesnej frustracji i uldze Anki, minął, jak z bicza trzasł. Z jednej strony całe popołudnia i wieczory zajmowało jej powtarzanie materiałów do niekończących się sprawdzianów — tylko w tym tygodniu miała biologię i matematykę, a o następnym bała się w ogóle pomyśleć — ale z drugiej strony każdy mijający dzień zbliżał ją do ponownego spotkania z Lancelotem. Ta perspektywa dodawała jej skrzydeł, wypełniała ją dziwną, wibrującą energią, która, wydawałoby się, pozwalała jej przenosić góry.
Dwa tygodnie, pomyślała z uśmiechem Anka, patrząc w niedzielny wieczór na kalendarz, na którym oznaczyła sobie datę dwudziestego trzeciego stycznia maleńkim serduszkiem. Dwa dni wcześniej, dwudziestego pierwszego, był Dzień Babci i Anka wiedziała, że powinna wysłać Babci list, albo przynajmniej kartkę. Co prawda Babcia nie napisała ani nie zadzwoniła w jej urodziny, ale Anka zdawała sobie sprawę, że pamięć Babci nie była już taka, jak kiedyś. Nie dawało się już porozmawiać z nią przez telefon bez wrzeszczenia do słuchawki, a pisanie do Babci też nie szło Ance tak łatwo, jak kiedyś. Gdy była młodsza, potrafiła zapełniać całe strony opisami swoich codziennych przeżyć i obserwacji oraz bezsensownymi rysuneczkami. Teraz nie miała już za bardzo o czym pisać. Jej życie, od kiedy zaczęła liceum, stało się zbyt dorosłe, zbyt osobiste i intymne, aby dzielić się nim z Babcią, dla której Anka ciągle miała dziesięć lat i wiecznie zasmarkany nos.
Zmęczona, odłożyła podręczniki i zeszyty, przeciągnęła się i ziewnęła rozdzierająco. Potrzebowała gorącej, pachnącej migdałami kąpieli. A przy okazji musiała kiedyś wybrać się z Gośką do Braci Jabłkowskich po pomarańczowy płyn, który podobał się jej zdecydowanie bardziej od migdałowego. 
W łazience Hela puściła do niej konspiracyjnie oko, na co Anka odpowiedziała uśmiechem. Nie powiedziała jeszcze Heli o Lancelocie — ponieważ, szczerze mówiąc, nie za bardzo wiedziała, co mogłaby jej powiedzieć. Za to Hela błyskawicznie dostrzegła zmianę, która nastąpiła w Ance po Sylwestrze i teraz po prostu spokojnie, cierpliwie oczekiwała samoistnej i nieuchronnej eksplozji.
Po kąpieli, rozgrzana i przyjemnie rozleniwiona Anka wśliznęła się pod kołdrę i zgasiła światło. Jutro będzie poniedziałek, pomyślała z musującym w brzuchu podnieceniem, niecałe dwa tygodnie. Co prawda nie wpadła jeszcze na żadne rozwiązanie problemów logistycznych związanych z wyprawą do Avalonu, ale miała przecież jeszcze dużo czasu. Coś na pewno uda się do spółki z Gośką wymyślić. Uśmiechając się do siebie, zamknęła oczy.
— Dobranoc, Lancelocie. — szepnęła, co stawało się jej conocnym rytuałem — Gdziekolwiek i kimkolwiek jesteś.
Obudził ją przeraźliwy brzęk tłuczonego szkła. Anka poderwała się, mrugając oczami, nie do końca pewna, czy hałas po prostu jej się nie przyśnił. Przez chwilę siedziała w bezruchu z kołdrą podciągniętą pod brodę, nasłuchując w napięciu.
Na dole trzasnęły drzwi. Z sercem panicznie walącym w piersi, Anka wyskoczyła z łóżka, sekundę później stała już na korytarzu. Było ciemno i zimno, podłoga na dole poskrzypywała lekko pod czyimiś powolnymi krokami. Wyciągając przed siebie ręce, Anka dotarła po ciemku do szczytu schodów, sięgnęła do włącznika światła.
— Nie zapalaj. — usłyszała z dołu głos Taty.
Zeszła ostrożnie po schodach, obydwoma rękami trzymając się poręczy.
— Tutaj, Ania. — szepnęła w ciemności Mama. Anka podbiegła do niej, poczuła wokół siebie jej ramiona i przylgnęła do nich z całych sił, dygocząc.
— Co się stało? — wyszeptała.
Mama potrząsnęła głową.
Tata pchnął ostrożnie drzwi salonu, blade światło wpadające przez okna holu wykrzesało metaliczny błysk na czymś, co trzymał w dłoni. Powiało chłodem, Anka przytuliła się mocniej. Tata wsunął się do środka, zapalił latarkę. W drugiej dłoni trzymał pistolet. Snop światła omiótł podłogę, zalśnił na odłamkach szkła. Tata kucnął, przyjrzał się czemuś ciemnemu i okrągłemu. Mama i Anka wychyliły się zza framugi.
— Co to jest, Zenek? — zapytała szeptem Mama.
— Kamień. — mruknął spokojnie Tata.
Wstał, podszedł do okna, rozsunął zasłony. Powiało lodem, resztki wybitej szyby, niczym zęby jakiegoś zdeformowanego potwora, zalśniły ostrzegawczo w ostrym świetle latarki. Tata otworzył portfenetr, wyszedł powoli na patio.
— Zenek! — zawołała wystraszonym głosem Mama, tuląc do siebie Ankę.
Tata machnął uspokajająco ręką. Ze zgaszoną latarką podszedł do szczytu schodków, rozejrzał się po pustym, ciemnym ogrodzie, po czym powoli wycelował pistolet w niebo.
— Stój, bo strzelam! — zawołał w nieruchomą ciemność.
Huk wystrzału sprawił, że Anka podskoczyła, wcisnęła się mocniej w Mamę.
— Nie bój się, kochanie — szepnęła pobladłymi ustami Mama — Nie bój się.
Zagrzmiał sucho drugi wystrzał, wystraszona już na dobre Anka zamknęła oczy. Sekundę później wysokim, spanikowanym brzęczeniem rozdzwonił się telefon w holu.
— Zosiu, odbierz. — powiedział Tata, wracając do salonu i zamykając portfenetr — To strażnik spod bramy.
Mama, ciągnąc za sobą kurczowo uczepioną jej Ankę, podeszła do komody i podniosła słuchawkę.
— Tak — powiedziała po chwili ciszy — Tak, to strzelał mąż. Nie wiem. Chwileczkę. Zenku. — odezwała się do Taty.
Tata wszedł do przedpokoju, zapalił światło i przejął od Mamy telefon.
— Deszcz. — powiedział, odkładając pistolet i uspokajająco głaszcząc Ankę po głowie — Nie trzeba, sytuacja opanowana. Zostańcie przy bramie, za chwilę będzie tu żandarmeria.
Tata odłożył słuchawkę, uśmiechnął się miękko do Anki.
— Wracaj do łóżka, Aniu — odezwał się cicho — Już wszystko w porządku.
— Tato... — jęknęła ze łzami w oczach Anka.
Tata nachylił się ku niej, ujął jej policzek w dłoń i lekko pocałował ją w czoło.
— Zaufaj mi, skarbie. Wszyscy jesteśmy bezpieczni, nie ma się czego bać. — szepnął, po czym przeniósł wzrok na Mamę — Chyba zostawimy jutro Anię w domu, jak myślisz, Zosiu?
— Masz jutro w szkole coś ważnego? Jakiś sprawdzian? — zapytała Ankę Mama.
— Nie mam. — pokręciła głową Anka.
— W takim razie zostaniesz w domu. Zadzwonię rano do szkoły, powiem, że źle się poczułaś. A na razie wracaj do łóżka, tak, jak mówi Tata.
— I tak już nie zasnę. — burknęła Anka.
— Zaśniesz, zaśniesz. — pocieszył ją miękko Tata — Jeszcze nawet nie ma pierwszej. Idź, skarbie.
Anka niechętnie oderwała się od Mamy, popatrzyła na nią, przenosząc po chwili wzrok na Tatę, po czym odwróciła się opornie i ruszyła w stronę schodów.
— Ania! — zawołał Tata, kiedy wchodziła już na pierwsze stopnie, kładąc sobie wskazujący palec na ustach.
Anka skinęła głową na znak, że zrozumiała.
Ostrożnie zamknęła za sobą drzwi pokoju, usiadła na łóżku. Cała senność wyparowała, w jej wnętrzu ciągle dygotały resztki strachu. Było ciemno i chłodno, cisza oblepiała jej roztrzęsiony umysł zimnym, wilgotnym niepokojem. Anka zapaliła nocną lampkę i wstała z łóżka. Przejrzała stojące na półce z książkami płyty, które zostawiła jej Karola, wybrała „The Freewheelin' Bob Dylan” i nastawiła na swoim thorensie niesamowite „Blowin' in the Wind”, od którego zawsze przechodziły ją dreszcze. Zgasiła światło, wróciła na łóżko, siadając po turecku i okrywając się kołdrą. Głośniki odezwały się akustyczną miękkością gitary i Anka westchnęła, czując znajome mrowienie pełznące po kręgosłupie. Na okładce płyty Bob Dylan szedł zaśnieżoną ulicą z wtuloną w niego dziewczyną i Anka uśmiechnęła się, wyobrażając sobie siebie z Lancelotem.
Zza okna dobiegł pomruk silników. Anka odłożyła kopertę na łóżko, rozchyliła zasłony i oparła łokcie o parapet. Na podjazd wtaczał się właśnie terenowy ryś na szerokich oponach, z migoczącą na dachu czerwoną lampą. Za nim pełzły cielska dwóch kanciastych wojskowych ciężarówek, z kolejnym rysiem w ariergardzie. Pojazdy zatrzymały się długim rzędem przed schodami. Z pierwszego rysia wysiadło trzech żandarmów w białych pasach i z czarnymi opaskami na rękawach. Zasalutowali stojącemu na szczycie schodów Tacie, który odpowiedział skinieniem głowy. Uścisnęli sobie dłonie. Z paki ciężarówki wyskoczyli żołnierze w łaciatych, zielono-brązowych mundurach i zielonych beretach zadziornie ściągniętych na jedno ucho, z karabinami w rękach. Sprawnie ustawili się w dwuszeregu pod komendą krępego podoficera, stanęli na baczność. Wzdłuż równego, najeżonego lufami szyku przeszło żwawym krokiem dwóch oficerów w zimowych płaszczach i rogatywkach. Obydwaj zasalutowali Tacie, który uścisnął dłoń młodszemu i przyjacielsko klepnął po ramieniu starszego. Bob Dylan śpiewał gorzko o władcach wojny, ich działach, bombach i samolotach, co wydało się Ance niepokojąco adekwatne, a jej żołądek ścisnął się przeczuciem zimnego, nieuchwytnego zagrożenia. Odsunęła się od okna, zatrzymała płytę i schowała ją z powrotem do koperty. Nastawiła The Geoffreys, stojąc w bezruchu przy biurku, dopóki z głośników nie zaszeptał do niej duet miękkiego, męskiego barytonu i kobiecego altu w asyście gitary i fortepianu. Anka westchnęła, cofnęła się o krok i usiadła na łóżku. Pozwoliła muzyce spowić się ochronnym kokonem, wypychającym lęk, zmartwienia i troski daleko na skraj świadomości. Przewróciła się na bok, zwinęła w kłębek i przykryła kołdrą. Była już pogrążona w półśnie, kiedy pierwsza strona płyty dobiegła końca. Anka przez chwilę półprzytomnie rozważała przełożenie jej na drugą stronę, ale zanim zdołała znaleźć w sobie niezbędną siłę i motywację, zasnęła.


Budzik wrzasnął na nią jazgotliwym, niecierpliwym brzęczeniem. Anka wyciągnęła na ślepo rękę i zablokowała dzwonek, niewyspana, bardzo zmęczona i zupełnie nieprzytomna. Uparcie przewróciła się na drugi bok, ale jej umysł już działał, analizując i odtwarzając krok po kroku wydarzenia ostatniej nocy i Anka zdała sobie sprawę, że nie zaśnie. Zirytowana i rozziewana, wstała z łóżka, podeszła do okna i rozsunęła zasłony. Na podjeździe stał tylko jeden oliwkowy ryś bez kogutów w towarzystwie nieznajomej, szarej limuzyny i mercedesa Stefana. Drugi zniknął, wraz z obydwoma ciężarówkami. Anka zmrużyła oczy, dojrzała żołnierza w łaciatym mundurze i zielonym berecie, przechadzającego się z przewieszonym przez ramię karabinem w tę i z powrotem wzdłuż bramy.
Rozległo się pukanie do drzwi.
— Proszę. — powiedziała Anka.
Do pokoju wpadła Hela, blada i zdenerwowana. Chwyciła Ankę w ramiona i przytuliła ją mocno.
— Och, Aniu, moja ty Aneczko. — jęknęła, głaszcząc ją po włosach — Już wszystko od państwa słyszałam. Ależ musiałaś się wystraszyć, biedactwo. Dobrze się czujesz? Spałaś chociaż trochę?
— Spałam, Helu, spałam. — mruknęła uspokajająco Anka — Nic mi nie jest. Naprawdę nic.
Hela odetchnęła z ulgą, nie wypuszczając Anki z ramion.
— Co za bandyci. — wycedziła ze złością — Zwykłe dzikusy. Mam nadzieję, że twój Tata zrobi z nimi porządek.
— Helu, już naprawdę wszystko w porządku. — uspokoiła ją Anka — Nie martw się.
— Nie idziesz dzisiaj do szkoły, prawda? — zapytała Hela, ostrożnie wypuszczając Ankę z objęć.
— Nie idę.
— I bardzo dobrze, po takiej nocy! Co chcesz na śniadanie?
— Nie wiem. — powiedziała po chwili namysłu Anka — Zastanowię się.
Umyta i ubrana, zeszła na dół. Zza drzwi zamkniętego gabinetu Taty dochodziły przytłumione głosy. Anka zajrzała do salonu — po rozpryśniętym szkle i kamieniu nie zostało ani śladu, rozbite okno było szczelnie zaklejone folią.
— Dzisiaj przyjdzie szklarz — powitała ją w jadalni Mama — I koniecznie trzeba jeszcze w salonie odkurzyć, bo mogły zostać kawałki szkła, więc niech ci przypadkiem nie przyjdzie do głowy kręcić się tam na bosaka. A najlepiej w ogóle się tam nie kręć. Jak spałaś?
— Średnio. — mruknęła Anka, siadając przy stole i opierając głowę na dłoni — A wy?
— Jak niemowlęta. — odparła sarkastycznie Mama i uśmiechnęła się do niej, unosząc do ust filiżankę z gorącą kawą.
— Ja też chcę kawę. — stwierdziła Anka — Helu, mogę prosić kawę? Tylko dużo śmietanki i cukru, dobrze? I może tę owsiankę z kawałkami czekolady.
— Oczywiście, panienko Aniu. — skinęła głową Hela — Już się robi.
Siedziały w milczeniu, Anka, jedząc powoli swoją owsiankę, Mama zaczytana w „Dzienniku Stołecznym”. Popijając słodką, aromatyczną kawę, Anka patrzyła, jak widoczny za oknem ogród niespiesznie nabierał detali, w miarę jak noc oddawała pola blademu, zimowemu świtowi.
W holu trzasnęły drzwi, Anka usłyszała głos Taty.
— Dziękuję. — powiedziała, dopiła szybko kawę i wstała od stołu.
— Co zamierzasz teraz robić? — zapytała Mama, zerkając na nią znad gazety.
Anka wzruszyła ramionami.
— Może się pouczę. — mruknęła.
— Ania — Mama spojrzała na nią uważnie — Dopóki to wszystko się nie uspokoi, wracaj zaraz po szkole do domu. Żadnych spacerów ani kręcenia się po mieście. Dobrze?
Anka zagryzła wargę.
— To znaczy, nie mogę wychodzić? — zapytała, już martwiąc się o imprezę w Avalonie za dwa tygodnie.
Mama odłożyła gazetę na blat stołu.
— Tego nie powiedziałam. Nie możemy trzymać cię na siłę w domu. Jeśli chcesz gdzieś pójść, idź, ale niech Stefan zawiezie cię na miejsce i stamtąd odbierze. Nie chcę, żebyś chodziła teraz po ulicach, ani sama, ani z koleżankami.
— Dlaczego, Mamo? — zmarszczyła brwi Anka.
— Dlatego, że nie wiemy jeszcze, kogo spłoszył w nocy Tata, ani dlaczego ten ktoś próbował się do nas włamać. — wytłumaczyła Mama.
— Ale Mamo, przecież tam nikogo nie było! Tata strzelał w powietrze! — zaprotestowała Anka.
— Anna — powiedziała z naciskiem Mama, patrząc jej prosto w oczy — Było ciemno, a ty widziałaś tylko, że Tata najpierw kazał się komuś zatrzymać, a potem dwa razy wystrzelił. Rozumiesz?
— Rozumiem. — szepnęła po chwili Anka.
Mama westchnęła, brzęknęła odstawianą filiżanką.
— Nie musisz się niczego obawiać, kochanie. — powiedziała, splatając palce na blacie stołu — Po prostu twój Tata i ja będziemy czuć się pewniej, wiedząc, że jesteś cały czas pod opieką.
— Dobrze, Mamo. — zgodziła się potulnie Anka — A co z feriami?
— A co ma być z feriami? — zapytała Mama.
Anka zawahała się przez chwilę.
— Przecież ty chcesz być teraz przy Tacie, a nie puścisz mnie nigdzie samej, prawda? — zamruczała niechętnie, ciągle mając w pamięci jej słowa z tej pamiętnej wtorkowej kłótni. 
Mama przyjrzała się jej uważnie.
— Zobaczymy. — powiedziała krótko.
W holu było cicho. Płaszcz i kapelusz Taty ciągle wisiały na haku przy drzwiach wejściowych, co znaczyło, że jego nieobecność była tylko chwilowa — czyli, innymi słowy, Tata musiał być w ogrodzie. Wiedziona nagłym impulsem, Anka wciągnęła buty, narzuciła na siebie palto i wyszła na zewnątrz. Było szaro i ponuro, po śniegu pozostały jedynie błotniste kałuże i żałosne resztki brudnych zasp w zacienionych kątach. Anka zeszła po schodach, zerknęła nieufnie na obcą, szarą limuzynę. Oparty o nią żołnierz w rogatywce i zielonym mundurze spojrzał na nią ciekawie, wypuszczając nosem dym palonego papierosa. Z dłońmi schowanymi w kieszeniach palta, Anka obeszła dom ścieżką między rzędami czarnego, smętnego żywopłotu, weszła do ogrodu. Na trawniku, gdzie grali z Tatą w lecie w badmintona, wznosił się teraz duży, wojskowy namiot. Przy nim, pod brezentowym zadaszeniem, stała polowa kuchnia. Najwyraźniej żołnierze zamierzali zostać tu na dłużej, a Anka nie poczuła się tym spostrzeżeniem specjalnie zachwycona. To był w końcu jej dom i jej ogród, i chociaż rozumiała, że żołnierze mieli zapewnić jej bezpieczeństwo, byli obcy, a ich obecność napawała ją niepokojem. 
Za jabłoniami, prawie przy samym murze, dostrzegła szary garnitur Taty w towarzystwie starszego oficera w oliwkowym płaszczu oraz dwóch żołnierzy w łaciatych, brązowo-zielonych mundurach.
— Wszedł tędy, górą — mówił Tata. Razem z oficerem przyglądali się szczytowi muru — Widzisz? Przecięty drut. A tam, w krzakach — Tata wskazał dłonią krzewy malin — Znaleźli butelkę z benzyną i zapalniczkę. Chciał nas podpalić, rozumiesz? Tylko zapalniczka nie odpaliła, więc zamiast tego rzucił kamieniem.
— Szczęście, że nie przyniósł zapałek. — mruknął głębokim basem oficer.
— Strzeliłem do drania dwa razy — powiedział Tata — Ale nie trafiłem. Za ciemno. Uciekł po tej jabłoni, widzisz? A już jakiś czas temu miałem przyciąć te cholerne konary.
Sucha gałązka trzasnęła pod butem Anki. Wszyscy czterej mężczyźni odwrócili się jak na komendę. Tata uśmiechnął się lekko, wyciągnął do niej zachęcająco dłoń. Wąsaty oficer przyjrzał się jej uważnie spod daszka rogatywki. Anka dostrzegła generalski wężyk na otoku.
— Moja córka Anna. — przedstawił Ankę Tata, obejmując ją ramieniem — A to pan generał Biernacki.
Anka dygnęła grzecznie, generał Biernacki ukłonił się i musnął ustami jej dłoń, przy okazji drapiąc ją okazałym wąsem.
— Ci bandyci musieli panią zdrowo wystraszyć. — zamruczał tubalnie — Niezmiernie mi przykro. No, ale teraz nasi chłopcy zadbają, żeby nic takiego już się nie powtórzyło.
— Ludzie pana generała pobędą tu z nami, aż zostanie zakończone śledztwo, a sprawca stanie przed sądem. Dwa, trzy tygodnie góra. — wyjaśnił Tata, po czym zwrócił się z powrotem do generała — Bronek od żandarmów twierdzi, że to musiał być jakiś amator. Zostawił mnóstwo śladów: strzępy ubrania na drucie, ta nieszczęsna zapalniczka, odciski butów w ziemi. Partacz, na całe szczęście.
— Dorwiemy go, o nic nie musi się pani martwić. — obiecał Ance generał Biernacki.
— Dziękuję, panie generale. — uśmiechnęła się do niego Anka, po czym zerknęła na karabin w rękach najbliższego żołnierza i znienacka przypomniała sobie środowe ogłoszenie profesora Polakowskiego. Pomysł, który właśnie wpadł jej do głowy, był zupełnie szalony, ale przecież i tak nie miała do roboty nic poza nauką. 
— Tato, czy ja mogłabym nauczyć się strzelać?
Tata popatrzył na nią rozbawiony.
— Skąd w ogóle przyszło ci to do głowy? — zapytał.
— W następnym semestrze szkoła organizuje kurs przysposobienia wojskowego. — powiedziała Anka z lekkim rumieńcem.
— Ja myślę, że to świetny pomysł. — zabuczał generał Biernacki, uśmiechając się do Anki spod wąsa — Gdyby tylko więcej młodzieży wykazywało taki entuzjazm.
— Jak myślicie, sierżancie? — Tata zwrócił się do krępego blondyna z dwoma krokiewkami na pagonach — Dałoby się zrobić?
— Oczywiście, że się da, panie generale. — odparł ochoczo sierżant, stając na baczność — Tylko może być głośno.
— Niech będzie. — mruknął Tata i nachylił się nad Anką — Aniu, sierżant Majko pokaże ci co i jak, ale masz słuchać wszystkich jego poleceń. Słowo sierżanta jest święte, rozumiesz?
— Tak jest. — powiedziała Anka, salutując.
Generał zaśmiał się tubalnie.
— Technika dobra, ale do gołej głowy się nie salutuje. — upomniał ją z uśmiechem.
Anka, zaczerwieniona, opuściła rękę.
— Salutuje się do orzełka, Aniu. — dodał łagodnie Tata — Sierżancie, oddaję ją w takim razie w wasze ręce.
Sierżant Majko miał coś koło czterdziestu lat, dłonie jak bochny chleba i gładko ogoloną twarz o solidnej, bokserskiej szczęce i roześmianych niebieskich oczach zerkających kpiąco spod zawadiacko zsuniętego na ucho beretu. Zabrawszy Ankę na drugi koniec ogrodu, zmontował prowizoryczną strzelnicę z ustawionej na sztorc drewnianej skrzyni i trzech pustych puszek, następnie wyciągnął z kabury swojego służbowego visa.
— Pierwsza zasada posługiwania się bronią jest taka — oznajmił, wyjmując magazynek i pociągnięciem suwadła wyrzucając nabój z komory — Że broń zawsze traktujemy jak nabitą i gotową do strzału, nawet kiedy jesteśmy pewni, że jest pusta, tak jak teraz.
— Dlaczego? — zapytała Anka.
Sierżant posłał jej rozbawione spojrzenie niebieskich oczu.
— Dlatego, proszę panienki, że nawet nienabita broń raz do roku strzela sama z siebie, a dopiero styczeń. Toż to każdy wie.
Anka zmarszczyła brwi, patrząc w jego roześmiane oczy i zdając sobie sprawę, że sierżant ewidentnie nie traktował jej poważnie.
— I z tego właśnie powodu nigdy nie celujemy w innych — ciągnął sierżant — Chyba że do nich akurat zamierzamy strzelać, ale jako że panienka do nikogo strzelać nie będzie, to lufę kierujemy w dół. Bronią nie machamy ani nie rzucamy. I przede wszystkim nie trzymamy palca na spuście, dopóki nie jesteśmy gotowi oddać strzału. Rozumiemy?
— Tak jest. — skinęła głową Anka.
— Szybko się panienka uczy. — docenił z uśmiechem sierżant.
Teoria poszła Ance lepiej niż praktyka. Pistolet był ciężki, trząsł się w jej niewprawnych rękach, a każdy wystrzał zmuszał ją do panicznego zamknięcia oczu. Dopiero przy trzeciej próbie udało jej się trafić nawet nie w puszkę, ale w skrzynię.
— Niech się panienka nie zraża. — pocieszył ją sierżant — Mało kto trafia w cokolwiek przy pierwszym strzelaniu. Dwa tygodnie i zrobimy z panienki strzelca wyborowego, panienka zobaczy.
Zachęcona tymi słowami Anka zażyczyła sobie postrzelać również z broni długiej, co okazało się nie najlepszym pomysłem. Karabin sierżanta Majki był ciężki i nieporęczny, a Ance wydawało się, że jej ramiona są co najmniej o połowę za krótkie. Po pierwszym wystrzale kolba kopnęła ją w obojczyk z takim impetem, że Anka straciła dech i prawie upuściła broń na błotnistą ziemię. Wypadek odebrał jej cały entuzjazm i Anka zakończyła lekcję, zwracając karabin lekko zaniepokojonemu sierżantowi. Krzywiąc się z bólu i rozmasowując stłuczone miejsce, wróciła do domu, wspięła się po schodach do swojego pokoju i wyciągnęła podręczniki.
Wczesnym wieczorem zadzwoniła Gośka, zaniepokojona nieobecnością Anki w szkole. Anka, nie chcąc rozmawiać w zasięgu słuchu rodziców, zbyła ją obietnicą opowiedzenia jej wszystkiego jutro.
Po zmroku, kiedy Anka już kładła się do łóżka, pod dom znowu podjechały wojskowe ciężarówki. Wyglądając ciekawie zza uchylonych zasłon, Anka dojrzała żołnierzy w zielonych beretach wyładowujących na żwir podjazdu drewniane skrzynie.


— Rety, dziewczyno, co ci się stało? — jęknęła Gośka, kiedy przebierały się po wuefie. Jej szeroko otwarte oczy wpatrywały się w imponującego, żółto-fioletowego siniaka na obojczyku Anki — Koń cię kopnął, czy co?
Anka rozejrzała się szybko po szatni, po czym nachyliła się Gośce do ucha.
— Strzelałam z karabinu. — szepnęła.
Gośka popatrzyła na nią ze zmarszczonymi brwiami.
— Z jakiego znowu karabinu? — zapytała zaskoczona.
Anka zastanowiła się przez chwilę, starając się przypomnieć sobie instrukcję sierżanta Majki.
— FN FAL. — wyjaśniła, mrużąc oczy i zadzierając nieco nosa.
— Co? — stęknęła Gośka.
— Opowiem ci później. — ucięła Anka, dostrzegając kątem oka zaciekawione spojrzenia Karoli i Maleńkiej.
Na samym początku długiej przerwy Anka została przemocą zaciągnięta do ubikacji, gdzie nie miała już innego wyjścia, jak tylko zdać Gośce relację ze wszystkich wydarzeń ostatniego tygodnia, poczynając od udaremnionej próby wysłania jej do Berlina, kończąc na wczorajszej nauce strzelania z sierżantem Majką. Ominęła kwestię Taty strzelającego w powietrze, a później kłamiącego o przebiegu całego zdarzenia, bo była to rzecz, która ciągle napawała ją niepokojem, i którą nie chciała się dzielić aż do jej wyjaśnienia. Gośka słuchała z szeroko otwartymi oczami, siedząc na parapecie z łydkami przyciśniętymi do ciepłego kaloryfera. Kiedy Anka skończyła, Gośka zeskoczyła z parapetu i położyła jej dłonie na ramionach.
— Chodź tutaj. — szepnęła, przytulając Ankę mocno — Mój ty biedny Kosiu.
Anka westchnęła, zamknęła oczy. Czuła lekkie wyrzuty sumienia, łamiąc złożoną Tacie obietnicę, ale to w końcu była Gośka, a Anka potrzebowała wyrzucić z siebie całe to nagromadzone przez ostatnie kilka dni napięcie. Poza tym sama przyłapała przecież Tatę na kłamstwie, co, zdaniem Anki, automatycznie usprawiedliwiało jej niedyskrecję.
— I co będzie z tym Berlinem? — zapytała niespokojnie Gośka.
— Nic. — wzruszyła niechętnie ramionami Anka — Nie pozwolę odesłać się do Berlina, nie teraz, kiedy...
Urwała, wtuliła się w Gośkę, czując mrowienie w żołądku.
— Twój Lancelot. — domyśliła się Gośka.
Do ubikacji weszły dwie nieznajome, roześmiane dziewczyny, które rzuciły im zaciekawione spojrzenia. Zaczerwieniona Anka oderwała się od Gośki, wygładziła w zakłopotaniu marynarski kołnierz mundurka.
— Chodź. — powiedziała Gośka, ciągnąc ją lekko za rękaw — Zjemy obiad.
Mój Lancelot, pomyślała Anka, wychodząc za Gośką na szkolny korytarz. Coś przyjemnie i ciepło zadrżało w jej sercu na tę myśl, a razem z tym drżeniem powrócił do Anki niepokój.
— Gosia — odezwała się napiętym głosem — Jak my załatwimy to wyjście do Avalonu?
— Bardzo prosto. — uśmiechnęła się do niej Gośka.
— Masz jakiś plan? — zapytała Anka, kiedy schodziły po schodach.
— Ja zawsze mam jakiś plan. — zapewniła ją Gośka — Nie martw się.
Na stołówce dosiadły się do Karoli, Lufy i Maleńkiej, które ochoczo zrobiły im miejsce.
— Karol, jak tam stoisz z łaciną? — zapytała od niechcenia Gośka, starannie wyławiając kawałki kalafiora ze swojej zupy jarzynowej i przerzucając je do talerza Anki.
Karola skrzywiła się niechętnie.
— Tak samo, jak ty, przecież wiesz. — stwierdziła ponuro — Dlaczego pytasz?
— Co powiesz na sesję u mnie w domu? Powiedzmy, w sobotę za tydzień? Anka jest całkiem niezła z łaciny, mogłaby nas podszkolić. — zaproponowała gładko Gośka.
Cztery pary oczu spojrzały na nią badawczo.
— Klasówka z łaciny jest przecież w ten poniedziałek. — zauważyła Lufa, marszcząc brwi.
Karola zerknęła na Ankę, uśmiechnęła się kącikami ust.
— Świetny pomysł. — oznajmiła radośnie — Mogłybyśmy zostać u ciebie na noc. Co, Ania?
— No pewnie, tylko...
— Ale wiesz co, Karol? — przerwała Ance Gośka — Musiałabyś najpierw zadzwonić do Anki i pogadać z jej starymi. Podobno zrobiłaś na nich niesamowite wrażenie.
Anka zerknęła na Gośkę badawczo.
— Poważnie? — zachichotała zarumieniona Karola — Żaden problem. Zadzwonię w przyszłym tygodniu.
— Karol naprawdę zrobił aż takie wrażenie na twoich rodzicach? — zdziwiła się Lufa.
— Tata prawie się w niej zakochał. — powiedziała Anka, uśmiechając się ciepło do Karoli — Okazało się, że nasi ojcowie to starzy znajomi.
— Nie wiedziałam, że twój stary gustuje w chłopczycach. — oświadczyła Gośka.
— Przestańcie. — poprosiła czerwona jak burak Karola.
— W dalszym ciągu nie rozumiem, dlaczego organizujecie tę swoją sesję po klasówce, a nie przed. — stwierdziła Lufa, przyglądając się Gośce podejrzliwie.
— Anka nie ma czasu w tę sobotę. — wyjaśniła Gośka.
— W takim razie ja mogę was poduczyć zamiast Anki. — zaoferowała Lufa.
— Ja też nie mam czasu. — rzuciła szybko Karola.
— A ty niby co masz do roboty? — zdziwiła się Lufa.
— Lufuś — mruknęła Maleńka, mrużąc oczy — Dajże spokój. Przecież od razu widać, że im wcale nie chodzi o łacinę.
Anka i Karola, obydwie wściekle rumiane, wymieniły się spojrzeniami.
— Co wy planujecie? — zwróciła się do Gośki Lufa.
Gośka odsunęła pusty talerz po zupie i zabrała się za knedle.
— Widzisz, Karol? — powiedziała z pełnymi ustami — Jak nie chcemy się uczyć, to źle, ale jak chcemy, to też źle. I weź takiej dogódź.


Tydzień zleciał błyskawicznie. Materiału do powtórki było o wiele więcej, niż w gimnazjum — tyle, że Anka musiała po raz kolejny odwołać środową lekcję fortepianu i zastrzec, że biorąc pod uwagę nawał pracy, w przyszłym tygodniu też raczej nic z niej nie będzie. Nauka nie przychodziła łatwo — jej umysł, pozostawiony sam sobie, plątał się pomiędzy paniką na myśl o potencjalnie zawalonych klasówkach, które mogłyby jednak popchnąć jej rodziców do wysłania jej do Berlina, a buzującym w podbrzuszu podnieceniem, rozpalanym przez perspektywę spędzenia sobotniej nocy z Lancelotem. Anka nie poddawała się i całe popołudnia i wieczory spędzała nad książkami, schodząc na dół praktycznie tylko w porze posiłków. Nocami w dalszym ciągu podjeżdżały pod dom wojskowe ciężarówki wyładowane drewnianymi skrzyniami, w których, jak domyślała się Anka, znajdowało się zaopatrzenie dla stacjonujących w ogrodzie żołnierzy. Przybysze w zielonych beretach przejęli wjazdową bramę, patrolowali w parach podjazd i ogród, ale nigdy nie wychodzili poza ich granice ani nie wchodzili do domu. Kilka razy udało się Ance napotkać po drodze sierżanta Majkę, który za każdym razem salutował jej żartobliwie, pytając, czy ramię już nie boli. Pomimo wszystkich tych dystrakcji brnęła zawzięcie do przodu, zdobywając piątki i czwórki. Była jedną z trzech osób w klasie, obok Lufy i Ateny, które Żelazny Antek uznał godne piątki z podsumowującej semestr klasówki, co sprawiło Ance ogromną satysfakcję. Gośce nie szło aż tak różowo, prześlizgiwała się na trójach i okazjonalnej czwórce, przyjmując swoje wyniki ze stoickim spokojem.
W środę wieczorem zadzwoniła Karola, biorąc Mamę zupełnie z zaskoczenia.
— Oczywiście, nie ma żadnego problemu. — mówiła Mama do słuchawki, zerkając uważnie przez otwarte drzwi na Ankę, która, uprzedzona w szkole, zasiadła na kanapie odpowiednio wcześniej pod pretekstem odpoczynku i bardzo starała się zachowywać powściągliwość.
— Nie wiedziałam, że z ciebie taki orzeł z łaciny. — stwierdziła Mama, wracając do salonu.
Adulescentia est tempus discendi, sed nulla aetas sera est ad discendum. — oświadczyła gładko Anka, zadzierając nosa.
— Już ty nie bądź taka mądra. — powiedziała z lekkim uśmiechem Mama — Stefan zawiezie cię na miejsce i rano odbierze.
Anka skinęła głową, czując, jak jej serce wyczynia fikołki ze szczęścia.
— Anka — dodała z naciskiem Mama, patrząc jej stanowczo w oczy — Żadnych wariactw. Ufam ci, rozumiesz?
— Rozumiem, Mamo. — odparła Anka, spuszczając wzrok.


W sobotę, tuż przed osiemnastą, Anka wrzuciła na tylne siedzenie mercedesa torbę, w której poza artykułami ściśle niezbędnymi, jak na przykład szczoteczka do zębów, znalazł się również gośkowy szkarłatny lakier do paznokci oraz ukryty troskliwie w zrolowanych skarpetkach flakonik Numeru Pięć. Dla zachowania pozorów Anka zabrała ze sobą również z góry skazany na spędzenie całej nocy w samotności podręcznik do łaciny. Niechętnie ulegając naciskom Gośki, według której strój wieczorowy byłby nie tylko zbędny, ale wręcz niepożądany, Anka pozostawiła czerwoną sukienkę z Andrzejek w szufladzie i po długich rozterkach zdecydowała się w końcu na dżinsy i golf, ale żeby nie wyglądać zupełnie zwyczajnie, zaplotła włosy w dwa krótkie, luźne warkoczyki.
— To co, na Chłodną, panno Aniu? — zapytał Stefan, poprawiając lusterko.
— Na Chłodną. — zgodziła się Anka, przyciskając swoją torbę do wibrującego niecierpliwie brzucha.
Żołnierze otworzyli dla nich bramę, mercedes wytoczył się w Źródlaną, pomrukując cicho silnikiem. Anka nie mogła usiedzieć w miejscu. Dzisiaj w końcu spotka się znowu z Lancelotem i być może... być może...
Zagryzła wargę, czerwona jak burak, wiercąc się niecierpliwie na kanapie.
A jeśli Lancelot nie przyjdzie? Anka zamarła, wpatrzona w rozświetlaną reflektorami ciemność za przednią szybą. A co, jeśli jest chory? Jeśli wydarzyło się coś złego?
Przyjdzie, powiedziała sobie z naciskiem. Przecież obiecał. Oczywiście, że przyjdzie.
Coś przeraźliwie huknęło. Samochód zapiszczał hamulcami, zatańczył na czarnym, wilgotnym asfalcie. Anka pisnęła, zaskoczona i przestraszona, przewróciła się na kanapę, ściskając w ramionach swoją torbę. Róg podręcznika do łaciny mściwie ukłuł ją pod żebrami.
Stefan odzyskał kontrolę nad autem, zjechał na pobocze i wyłączył silnik.
— Niech panna Ania się położy i nie wygląda przez okna. — polecił spokojnym głosem.
Zlękniona Anka skuliła się w kłębek, przyciskając policzek do chłodnej skóry. Stefan wyciągnął i odbezpieczył pistolet, rozejrzał się ostrożnie. Po chwili, najwyraźniej uznawszy, że nic im przynajmniej na razie nie zagraża, odłożył broń na siedzenie pasażera i wydobył ze schowka czarny, kanciasty radiotelefon, do którego wpiął wyciągnięty spod deski rozdzielczej kabel.
— Trzy Zero, Trzy Zero, Wróbel Daria Dziewięć, odbiór. — powiedział do mikrofonu, czujnie zerkając na Ankę przez ramię.
Radiotelefon zatrzeszczał głucho.
— Wróbel Daria Dziewięć, Trzy Zero, odbiór. — rozległ się suchy, męski głos.
— Pochmurno bez deszczu, odbiór.
— Zrozumiałem pochmurno bez deszczu. Alfred Niebieski, odbiór.
— Zrozumiałem Alfred Niebieski, bez odbioru.
Stefan wcisnął przycisk na obudowie aparatu, obrócił w palcach postukujące cicho pokrętło.
— Trzy Zero, Trzy Zero, Wróbel Daria Dziewięć, odbiór. — odezwał się, ponownie przykładając radiotelefon do ucha.
— Wróbel Daria Dziewięć, Trzy Zero. Co się dzieje? Odbiór.
— Złapałem gumę na mniej więcej dziewiątym kilometrze za Konstancinem w stronę Wilanowa, potrzebuję pilnie osłony, odbiór.
— Zrozumiałem. Sekunda. Bez odbioru.
Radio ucichło. Stefan obrócił się w fotelu, przyjrzał się Ance uważnie.
— Wszystko w porządku, panno Aniu?
Anka pokiwała głową. Siedzieli przez chwilę w milczeniu, aż w końcu aparat ożył ponownie z suchym trzaskiem.
— Wróbel Daria Dziewięć, Wróbel Daria Dziewięć, Trzy Zero. Żbiki w drodze, Alfred Różowy, odbiór.
Stefan uniósł nadajnik do ust.
— Zrozumiałem Alfred Różowy. Dziękuję, bez odbioru.
— Już jadą. — pocieszył Ankę Stefan, przekręcając pokrętło aparatu.
— Żbik Jeden, Żbik Jeden, Wróbel Daria Dziewięć, odbiór.
Radio trzasnęło głucho, zawarczało, rozległ się niewyraźny głos usiłujący przekrzyczeć ryk silnika.
— Wróbel Daria Dziewięć, Żbik Jeden. Właśnie przejeżdżamy przez bramę, powinniśmy być u ciebie za jakieś dziesięć minut, odbiór.
— Uważajcie, stoję bez świateł na poboczu przy torach kolejki grójeckiej. Dajcie znać, jak będziecie w Powsinie, włączę awaryjne. Odbiór.
— Zrozumiałem, odezwiemy się, jak będziemy w Powsinie. Bez odbioru.
— Stefku, co się stało? — zapytała cicho Anka.
Stefan uśmiechnął się do niej uspokajająco.
— Nic strasznego, panno Aniu. Złapaliśmy gumę. Musimy zaczekać na chłopców, bo nie mogę zmienić koła sam.
— Dlaczego? — zdziwiła się Anka.
— Procedury bezpieczeństwa. — wytłumaczył spokojnie Stefan.
Jakieś auto minęło ich z szumem silnika, lśniąc czerwienią świateł.
— Stefku, ale my dojedziemy na Chłodną, prawda? — zaniepokoiła się Anka — Nie musimy wracać?
— Dojedziemy. — obiecał Stefan — Tylko trochę się spóźnimy. Ale pannie Ani chyba się aż tak nie spieszy?
— Nie spieszy mi się. — powiedziała z lekkim grymasem Anka — Która godzina?
Stefan zerknął na nadgarstek. Wskazówki jego zegarka świeciły bladą zielenią.
— Wpół do siódmej. — odpowiedział.
 Anka skrzywiła się dyskretnie. Miała być u Gośki o szóstej, ale za dużo czasu zajęło jej szykowanie się do wyjścia, a zwłaszcza wybieranie stroju. Impreza zaczynała się o siódmej, jeśli za bardzo się spóźnią, nie będzie już nikogo, kto pilnowałby bramy, więc będą musiały obejść fabrykę dookoła i przejść przez płot.
Omiotły ich światła nadjeżdżającej z przeciwka ciężarówki. Potężne cielsko, ciągnące za sobą naczepę, mijając ich, parsknęło silnikiem. Zatrzeszczało radio.
— Wróbel Daria Dziewięć, Wróbel Daria Dziewięć, Żbik Jeden. Jesteśmy w Powsinie, odbiór.
— Zrozumiałem, włączam awaryjne, bez odbioru. — powiedział do mikrofonu Stefan.
Przełączył przycisk na desce rozdzielczej, mercedes zamrugał na pomarańczowo z cichym, miękkim tik-tak.
— Zaraz będą. — obiecał Stefan.
Anka zamruczała ponuro.
Światła nadjeżdżającego samochodu zalśniły w lusterkach żółtawą jaskrawością. Wojskowy ryś minął ich powoli, mrugnął prawym kierunkowskazem i zatrzymał się przed mercedesem. Z wnętrza wysiadło trzech żołnierzy, dwóch z nich z karabinami w rękach rozeszło się poboczem w obydwie strony, trzeci machnął do Stefana.
— Niech panna Ania zostanie w wozie. — polecił Stefan.
Schował zabezpieczony pistolet z powrotem do kabury za pazuchą, po czym wysiadł z mercedesa i zamknął za sobą drzwi. Uścisnęli sobie z żołnierzem dłonie. Wymienili kilka słów, żołnierz wyciągnął latarkę, skierował ją w dół. Anka uchyliła okno, aby słyszeć, o czym rozmawiają.
— Patrz, poszły obydwa na raz — stwierdził żołnierz — Przód i tył. Dziwne, nie?
— Tak myślałem. — mruknął Stefan — Szlag by to trafił, mam tylko jeden zapas.
Żołnierz podrapał się po brodzie.
— Można by zmienić tył, a przód podnieść i pociągnąć.
— Rysiem nie dasz rady. Trzeba by brać lawetę.
Przez moment milczeli obydwaj, wpatrując się w samochód.
— Słuchaj, tracimy czas. — odezwał się w końcu Stefan, a Anka zgodziła się z nim całym sercem — Nie ma na co czekać. Zróbmy tak: zostaw mi jednego chłopaka i zaczekamy na lawetę. Ty z drugim odstawicie dziewczynę na Wolę, a potem wrócicie do nas.
— Niech będzie. — zgodził się po chwili namysłu żołnierz — Zgarniaj małą.
Stefan nachylił się do tylnych drzwi, zapukał w szybę. Anka wysiadła, ciągnąc za sobą swoją torbę.
— Panno Aniu — powiedział Stefan — To jest plutonowy Zaniecki. Odwiezie pannę Anię na Chłodną.
Plutonowy zasalutował, Anka dygnęła grzecznie. Był młody, miał może koło dwudziestu lat i księżycowo okrągłą, dobroduszną twarz.
— Zapraszamy do powozu, proszę panienki. — uśmiechnął się do Anki, gestem wskazując jej rysia. Szarpnięciem otworzył dla niej masywne tylne drzwi, Anka wdrapała się do środka.
— Brejdak — zawołał plutonowy — Chodź, jedziemy na Wolę. Szymek, ty zostajesz.
— Tak jest. — dobiegło gdzieś z tyłu.
Wsiedli do środka, plutonowy na miejsce pasażera, żołnierz, którego nazwał Brejdakiem za kierownicę. Brejdak przekręcił kluczyk, ryś parsknął, po czym ryknął wściekle. Plutonowy sięgnął po radio.
— Trzy Zero, Trzy Zero, Żbik Jeden, odbiór. — powiedział, przekrzykując piekielne klekotanie silnika.
Brejdak włączył kierunkowskaz, zerknął w lusterko, po czym wyjechał na jezdnię, zostawiając za nimi Stefana ze zranionym mercedesem.
— Żbik Jeden, Trzy Zero, odbiór.
— Lekkie zachmurzenie. Wróbel stoi i prędko nie pofrunie. — krzyknął do mikrofonu plutonowy — Będzie w kontakcie. Przejmujemy zadanie. Nowy kod: Żbik Daria Dziewięć, odbiór.
— Zrozumiałem, Żbik Daria Dziewięć. Bez odbioru.
Ryś nie był w połowie tak komfortowy, jak mercedes Stefana. Tylne siedzenie, twarde i kanciaste, nie zasługiwało nawet na miano kanapy. Plutonowy, jakby wyczuwając myśli Anki, odwrócił się do niej z uśmiechem.
— Nasz powóz może i nie aż tak wygodny, jak ten panienki, ale za to jakie towarzystwo! Nie, Brejdak?
— Tak jest. — zaśmiał się kierowca.
— Brejdak to pseudonim? — zapytała Anka.
— Co? — plutonowy uniósł dłoń do ucha.
— Czy Brejdak to pseudonim! — wrzasnęła Anka.
Kierowca zarechotał.
— Mam tutaj w jednostce brata bliźniaka. — wyjaśnił, zerkając na Ankę w lusterku — A tam, skąd pochodzimy, na braci mówi się „brejdaki”. Stąd Brejdak. Ja jestem Brejdak Numer Jeden, a mój brejdak — Brejdak Numer Dwa.
— A skąd pan jest? — zainteresowała się Anka.
— Tajemnica wojskowa, proszę panienki! — zaśmiał się rechotliwie Brejdak.
Anka, odrobinę urażona, zsunęła się na siedzeniu. Obydwaj żołnierze, zupełnie niezrażeni, rozpoczęli niewyraźną, zagłuszaną wyciem silnika rozmowę. Przemknęli Wilanowską, Brejdak skręcił w prawo, w Puławską.
— Pojedziemy Polną i Towarową. — krzyknął w stronę Anki — Ryk-cyk będziemy na miejscu. Gdzie konkretnie panienka sobie życzy?
— Chłodna, za stacją Metra! — odkrzyknęła Anka.
— W stronę Elektoralnej czy Towarowej?
— Towarowej!
— To w sam raz! — ucieszył się Brejdak.
Minęli szary, metalowy płot otaczający budowę stacji Metra przy placu Unii Lubelskiej, Brejdak, zgodnie z planem, minął zjazd w Marszałkowską, odbił w Polną.
— Szkoda, że nie mamy koguta. — powiedział z żalem, zatrzymując się w sznurze pojazdów czekających na zielone przed placem Zawiszy — Rozgonilibyśmy towarzystwo ryk-cyk.
— Ty nie bądź już taki kozak, Brejdak. — zgasił go plutonowy.
Chwilę później pędzili już jasno oświetloną Towarową, skręcając przy Rogatkach Wolskich w Chłodną.
— Gdzieś tutaj, proszę panienki? — zapytał Brejdak.
— Tutaj! — zgodziła się Anka.
Plutonowy unosił już do ust mikrofon.
— Trzy Zero, Trzy Zero, Żbik Daria Dziewięć. Jesteśmy na miejscu. Słońce. Nowy kod: Żbik Jeden, odbiór.
— Zrozumiałem, Żbik Jeden. Trzy Jeden dziękuje za pomoc. Wracajcie do Wróbla, odbiór.
— Zrozumiałem, bez odbioru.
— Dziękuję. — uśmiechnęła się Anka, wysiadając z rysia i zarzucając swoją torbę na ramię.
— Nie ma za co, proszę panienki. — odpowiedział plutonowy, puszczając do niej oko — Polecamy się na przyszłość.
Anka pomachała im ręką, kiedy odjeżdżali w stronę Elektoralnej, po czym przebiegła przez tramwajowe tory na drugą stronę ulicy i zadzwoniła do zamkniętej bramy.
— Panienka do Lorenców, zgadza się? — zagadał do niej dozorca, wpuszczając ją na podwórze.
Anka była tak zaskoczona, że bez słowa wcisnęła mu w rękę pięć złotych.
Drzwi otworzyła jej Gośka.
— No nareszcie! — zawołała z ulgą — Już myślałam, że nie przyjdziesz.
— Miałam wypadek. — oznajmiła Anka, wchodząc do środka i rozpinając palto.
— Jaki wypadek? — zaniepokoiła się Gośka.
— Stefan złapał gumę. — wyjaśniła Anka — Podrzucili mnie żołnierze.
— Też mi wypadek. — prychnęła z grymasem Gośka — Nie strasz mnie tak.
— Dobry wieczór, Aniu. — przywitała się z Anką jej mama, wyglądając z kuchni. Obok niej pojawiła się radośnie uśmiechnięta i lekko zarumieniona Karola, ubrana w dżinsy i za dużą, białą, męską koszulę z krawatem.
— Dobry wieczór. — przywitała się Anka — I serwus, Charly.
Karola zachichotała nieśmiało.
— Serwus, Ania. Zobacz!
Wsunęła jej w dłonie plik zdjęć. Anka rozpoznała je natychmiast — ich przedświąteczny wypad na plac Zamkowy. Zaczerwieniła się, widząc swoją minę w ramionach Gośki, Karoli i Maleńkiej pod pomnikiem Kopernika.
— Chcę odbitki, Charly! — oświadczyła.
— Są i dla ciebie, spokojnie. — odparła z uśmiechem Karola.
— Charly? — zdziwiła się Gośka — Co za Charly?
— Tajemnica. — zadarła nosa Anka, puszczając do Karoli oko.
— Nie rozbieraj się, abrakadabro. — uprzedziła ją Gośka — Musimy lecieć.
— Myślałam, że pomalujesz mi paznokcie. — bąknęła rozczarowana Anka.
— Ania, nie mamy czasu. — mruknęła niecierpliwie Gośka — Jesteś śliczna jak z obrazka nawet bez pomalowanych paznokci. Karol, ubieraj się.
— W takim razie przynajmniej to. — powiedziała z westchnieniem Anka, sięgając do torby.
— Co? — uniosła brew Gośka — Będziesz teraz zmieniać skarpetki?
— O! — szepnęła z uznaniem, dostrzegając, co było w skarpetkach ukryte.
— Chodź tutaj. — nakazała Anka, otwierając flakonik — Karol, ty też.
Po aplikacji obwąchały się wzajemnie, kiwając z zadowoleniem głowami.
— Nieźle. — przyznała z uśmiechem Karola.
— Księżniczki mają dobrze. — westchnęła zazdrośnie Gośka — Dobra, koniec tego. Ubierać się.
— Odmrozisz sobie tyłek. — oceniła krytycznie Anka, przyglądając się o wiele za krótkiej, popielatoszarej spódniczce Gośki. Spódniczce towarzyszył obcisły turkusowy sweterek i wnosząc ze sposobu, w jaki sweterek eksponował gośkowe krągłości, Anka miała wrażenie, że pod spodem nie było już nic.
— Ty się moim tyłkiem nie frasuj. — odparła Gośka, zawiązując szalik.
Karola zachichotała, zapinając swoją lotniczą kurtkę, posłała Ance rozbawione spojrzenie.
— Małgoś — odezwała się z kuchni jej mama — Ja za godzinę wychodzę do pracy. W lodówce są jajka i szynka, jak będziecie głodne, zróbcie sobie kanapki.
— Dobrze, mamo. — zgodziła się niecierpliwie Gośka — Zjeżdżamy, ferajna. No, już.
Zatrzymały na Żelaznej taksówkę, jako że Anka kategorycznie sprzeciwiła się marnowaniu czasu oczekiwaniem na Metro. Wciśnięta w tylną kanapę między Gośką a Karolą, uświadomiła sobie, że od spotkania z Lancelotem dzieliły ją minuty i na tę myśl wszystko w niej zadygotało w paroksyzmie dzikiego, niekontrolowanego podniecenia wymieszanego z panicznym strachem. Karola, która najwyraźniej zauważyła ten konglomerat emocji na jej twarzy, wzięła ją za rękę i ścisnęła lekko. Anka odwróciła głowę, zobaczyła wpatrzone w siebie ciemne oczy i uśmiechnęła się do nich niepewnie.
Wysiadły przy Dworcu Wschodnim. Anka zapłaciła kierowcy i popatrzyła niechętnie na ciągnącą się wzdłuż torów błotnistą ścieżkę.
— Mogłyśmy podjechać pod sam Avalon. — stwierdziła.
— Nie mogłyśmy. — mruknęła Gośka — Chodźcie, tym razem przynajmniej nie ma śniegu.
Ruszyły żwawym krokiem wzdłuż parkanu. Serce Anki waliło jak oszalałe, zacisnęła zęby, aby powstrzymać je od niekontrolowanego szczękania. Jej plecy i pachy zaczynały lepić się od nieprzyjemnej wilgoci i przeszło jej przez głowę, że powinna była wziąć jakieś rzeczy na zmianę, nie mogła przecież pokazać się Lancelotowi cała spocona i śmierdząca.
Lada moment będą znów razem. Czy on... pocałuje ją na powitanie? Zadygotała cała na tę myśl, zagryzając aż do bólu wargę.
Idąca z tyłu Karola zakasłała, wyrywając Ankę ze stanu spanikowanego rozmarzenia. Milcząca, z postawionym futrzanym kołnierzem kurtki, dłońmi w kieszeniach i oczami wbitymi w ziemię wydawała się jakoś dziwnie wystraszona i nieswoja. 
— Wszystko w porządku? — zapytała ją troskliwie Anka.
Karola mruknęła wymijająco.
— Ruszcie się. — burknęła Gośka — Nie mam ochoty włazić na ten cholerny płot.
— Nie trzeba na nic włazić. — powiedziała cicho Karola — W płocie jest dziura, tylko trudno ją znaleźć, bo ukryta.
— A skąd ty wiesz? — zdziwiła się Gośka.
Karola, milcząc, wzruszyła jedynie ramionami.
Po kilku minutach forsownego marszu wyszły poza granice latarnianego blasku i wkroczyły w ciemność. Gdzieś z oddali dobiegł je gwizd oddalającego się pociągu. Gośka szła teraz nieco wolniej, starając się omijać błocko i co większe kałuże, na których dnie wciąż mogły czaić się zdradliwe resztki lodu. Anka, która szybko nauczyła się iść po jej śladach, nawet pomimo mniej intensywnego tempa była już mocno zdyszana, kiedy skręciły w końcu w wąską uliczkę, przy której mieściła się stara fabryka.
— Już jesteśmy. — pocieszyła je Gośka.
Karola nie odpowiedziała, Anka, z umysłem na granicy wrzenia, mruknęła tylko niezrozumiale.
Odrapana, stalowa brama fabryki stała szerokim otworem. Na podwórzu majaczyło czarne cielsko policyjnej furgonetki w asyście dwóch radiowozów. Koguty na dachach samochodów były wyłączone, ale Anka dojrzała w świetle reflektorów kilkoro osób stojących z rękami w górze i twarzami zwróconymi ku ceglanej ścianie. Zaskoczona i przestraszona, zamarła na moment. Gośka szarpnęła ją desperacko za rękaw.
— Idziemy. — syknęła.
Ostry, boleśnie jaskrawy blask latarki zaświecił im prosto w oczy. Oślepione, cofnęły się o krok, zasłaniając twarze ramionami.
— A panienki z kawalerem dokąd? — odezwał się wysoki, męski głos.
Snop światła ześliznął się w dół, Anka zamrugała oczami, starając pozbyć się tańczących przed nimi mroczków. Drogę zagradzał im wysoki mężczyzna w płaszczu. Było tak ciemno, że Anka zdołała dojrzeć jedynie bladą, podłużną plamę twarzy pod rondem kapelusza. Mężczyzna uchylił klapy płaszcza, poświecił latarką na policyjną gwiazdę z orzełkiem, przy okazji demonstrując spiczasty, niestarannie ogolony podbródek. Serce podjechało Ance do gardła.
— Przechodziłyśmy tędy tylko, proszę pana — odezwała się niepewnym głosem Gośka — Idziemy na Kawęczyńską, do koleżanki.
Niedogolony zaświecił jej w twarz. Gośka skrzywiła się, spuściła wzrok.
— Dokumenty. — warknął.
— Ale my tylko… — spróbowała desperacko Gośka, ale policjant przerwał jej w pół słowa.
— Mam cię oduczyć pyskowania?
Gośka umilkła, zacisnęła usta.
— Dokumenty, powiedziałem. — powtórzył Niedogolony.
Trzęsącymi się rękami podały mu swoje legitymacje szkolne. Z głębi podwórza dobiegł je odgłos głuchego uderzenia, ktoś jęknął boleśnie.
Lancelot, pomyślała w panice Anka, oby to nie był Lancelot. Zerknęła w otwartą bramę. Nie mogła dostrzec twarzy. Nie chciała ich dostrzec.
Policjant powoli spojrzał w legitymacje, zaświecił Karoli w twarz.
— Czyli kawaler to też panienka. — mruknął szyderczo — No, ciekawe.
Światło latarki uderzyło Ankę po oczach. Skrzywiła się, opuściła wzrok, starając się uciec przed jadowitym blaskiem. Niedogolony przyglądał się jej w milczeniu przez dłuższą chwilę.
— Panie inspektorze! — zawołał, zwracając się w stronę podwórza.
Ktoś zakasłał.
— Co jest? — odezwał się spokojny, lekko zachrypnięty baryton.
— Właśnie przyfrunęło tu coś ciekawego. — poinformował Niedogolony.
Zza furgonetki wyłonił się kolejny mężczyzna w płaszczu i kapeluszu, niczym nieco niższa i bardziej korpulentna, a przy tym zachrypnięta i zakatarzona kopia Niedogolonego. Podszedł do nich z chusteczką przy nosie, chrzęszcząc butami na mokrym żwirze. Niedogolony podał mu legitymacje, usłużnie przyświecił latarką. Inspektor zerknął w dokumenty, bacznie przyjrzał się Ance, po czym jeszcze raz spojrzał w legitymację.
— Zaraz wracam. — oznajmił zachrypniętym głosem, chowając papiery dziewczyn do kieszeni.
— Pakować ich. — zawołał, otwierając drzwiczki radiowozu.
Któryś z policjantów szarpnął tylne drzwi furgonetki. Pozostali krzykami zagonili oczekujących pod ścianą ludzi do jej wnętrza. Anka przyglądała się bezradnie, jak jeden po drugim znikali w rozwartej, czarnej paszczy, cztery, pięć, sześć osób. Nie była w stanie dojrzeć ich twarzy, ale modliła się teraz do wszystkich możliwych świętości, aby nie było wśród nich Lancelota. Zadygotała ze strachu, przypominając sobie nagle opowieść Karminy o wywiezionej nad Wisłę i pobitej dziewczynie. Palce Karoli wpełzły w jej dłoń, ścisnęły ją mocno, Anka usłyszała paniczne szczękanie jej zębów.
Stęknęły otwierane drzwiczki auta, zachrzęścił pod butami żwir. Wracał inspektor.
— Zwolnić. — rzucił krótko, oddając im legitymacje, po czym odszedł z powrotem w głąb podwórza.
Niedogolony przyglądał im się przez chwilę.
— Jazda stąd. — warknął w końcu.
Anka odwróciła się na pięcie. Gośka chwyciła ją za rękaw. Pociągnęła w drugą stronę. Ciemne, rozwarte strachem oczy Karoli. Złoty paź Gośki. Nogi jak z waty. Mokra ciemność pod stopami. Na plecach, cieknąca po kręgosłupie. Dygoczące dzikim strachem serce.
— Rety — wyszeptała Gośka — Muszę zmienić majtki. Chyba się posikałam.
Lancelot, pomyślała rozpaczliwie Anka. Tam był Lancelot. Musiała po niego wrócić. Nie mogła go tak zostawić. 
Krzywy chodnik uciekł jej spod nóg. Jęknęła w panice. Gośka z Karolą chwyciły ją pod ramiona.
— Już widziałam nas w areszcie. — ciągnęła rozdygotanym głosem Gośka — A potem na ławie w sali gimnastycznej, z majtkami w kolanach. I Czarną Stefę z trzcinkami.
Czarno-biały radiowóz. Żołądek w gardle. Szkarłat świateł. Pomarańczowe mrugnięcie. Skręcił, odjechał. Anka nabrała oddechu. Zęby dzwoniły. Paniczne staccato.
— Ja też. — szepnęła Karola — Gdybyśmy się nie spóźniły... Ania? Ania, co z tobą?
Co ze mną. Co ze mną? Dygot, ten okropny, niekontrolowany dygot. Zęby. Przestań ryczeć. Nie było Lancelota. Przestań w końcu ryczeć.
— M-muszę usiąść — wyjęczała z trudem — Bo zaraz się przewrócę.
Gośka z Karolą chwyciły ją mocniej.
— Wytrzymaj, Aniątko. — poprosiła rozpaczliwie Gośka — Zaraz będziemy na Kawęczyńskiej, tam sobie usiądziesz. Wytrzymaj jeszcze tylko troszeczkę.
Serce walące w piersiach. Ciemność pod nogami. Ciemność nad głową. Dusząca, przerażająca ciemność. W tej ciemności Lancelot. Samotny, opuszczony, zdradzony. Powinna być teraz z nim. Choćby nawet w tej potwornej furgonetce. Choćby w celi. Nie powinna była go zostawiać.
Wreszcie koniec, koniec tej ciemności. Pomarańczowe kałuże. Pomarańczowy odblask na tramwajowych torach. Pomarańczowe okna odrapanych czynszówek. Wszystko dziwnie pomarańczowe. Tylko serce ciągle czarne i skurczone. Nogi jak z waty. Bezwładne, bezsilne, bezużyteczne. I ten potworny dygot. Zimno i gorąco na zmianę.
Lancelot. Mój biedny, kochany Lancelocie. Nie mogę przestać ryczeć.
— Już prawie jesteśmy. — szepnęła umordowanym głosem Gośka — Przy bazylice jest przystanek, tam usiądziemy, dobrze, Anuś?
Anka zajęczała cicho w odpowiedzi.
Dowlokły się w końcu do tramwajowego przystanku i posadziły Ankę na ławce. Gośka, spocona i zdyszana, usiadła tuż przy niej, objęła ją ramieniem, a od drugiej strony przytuliła się równie wyczerpana Karola. Anka oddychała głęboko, łakomie wciągając do płuc chłodne powietrze i z każdym haustem czując, jak ta gwałtowna, nieokiełznana panika stopniowo wycofuje się w tło, opornie zwracając jej kontrolę nad własnym ciałem.
— Już dobrze, Aniu. — szeptała Gośka, głaszcząc ją po włosach — Nic się nie stało. Już wszystko dobrze.
— Lancelot. — jęknęła Anka.
Gośka zerknęła na Karolę, która zacisnęła zęby, wpatrując się tępo w lśniącą w świetle latarni gładką stal tramwajowych torów.
— Nie było tam twojego Lancelota. — powiedziała cicho Gośka.
— Skąd możesz wiedzieć? — Anka pociągnęła nosem, drżącą dłonią otarła łzy z oczu — Przecież nie wiesz nawet, jak wygląda bez maski. Poza tym było ciemno.
— Ania — Gośka nachyliła się do niej i miękko pocałowała ją w skroń — Tam było tylko kilka osób. Reszta musiała uciec przez tę dziurę w płocie. Nie martw się. Jestem pewna, że twój Lancelot jest bezpieczny.
— Ale ja już go mogę nigdy nie zobaczyć! — jęknęła drżącym głosem Anka.
Gośka westchnęła, przytulając ją mocno.
— Nie martw się teraz o to. — powiedziała miękkim półgłosem — Zobaczysz, znajdziemy twojego Lancelota. Poza tym i on na pewno będzie szukał ciebie.
Anka rozpłakała się, zarzuciła ręce na szyję Gośki, przylgnęła do niej z całej siły.
— Wszystko będzie dobrze, zobaczysz, Anuś. — obiecała Gośka, trzymając ją w ramionach, dopóki szloch Anki nie przeszedł w końcu w ciche, smętne pociąganie nosem.
— Co teraz? — zapytała ponuro Karola.
— Wracamy do mnie. — zadecydowała Gośka — Mama w pracy, a Olka wróci pewnie dopiero jutro koło południa. Cały dom dla nas.
— Olka?
— Jej siostra. — szepnęła Anka z twarzą ukrytą w palcie Gośki.
— Niestety. — przytaknęła z lekkim grymasem Gośka — Zrobimy przez Kawęczyńską kółko do Metra…
— Taksówka. — jęknęła Anka.
— Niech będzie taksówka. — zgodziła się Gośka — Tylko ruszmy się stąd, zanim znowu zaczepi nas jakiś zabłąkany glina. Ania, dasz radę?
— Dam. — przytaknęła niechętnie Anka — Już mi trochę lepiej.
Podniosły się z ławki, ruszyły powoli wzdłuż muru bazyliki, ciągle podtrzymując między sobą Ankę. Obok nich ze szczękiem i rytmicznym postukiwaniem przemknął pędzący w stronę Pragi czerwony tramwaj, zalewając je przez moment blaskiem rozświetlonych okien.
— Puśćcie mnie. — poprosiła Anka.
— Na pewno? — Gośka zerknęła na nią badawczo.
— Na pewno. O, tam — patrzcie, taksówka. Gośka, łap!
— Karol, leć ty. — powiedziała szybko Gośka — Ja nie dam rady biec w tej spódnicy.
Karola puściła Ankę, dopadła w kilku susach krawężnika i zamachała rękami, podskakując dla lepszego efektu. Kierowca dojrzał ją, zawrócił i zatrzymał się tuż przy nich.
Jechały w ciszy, zamyślone i niespokojne, a wokół nich sobotnio-wieczorna Warszawa tętniła eksplozjami świateł i barw. Niecierpliwa ruchliwość ludzkiej masy wibrowała w barach i salach tańca, przetaczała się bezładnie ulicami Śródmieścia w beztroskim korowodzie. Anka czuła się już w miarę stabilnie, gdy wysiadały przy Chłodnej, za to Karola zupełnie zapadła się w sobie, milcząc ponuro ze wzrokiem wbitym w ziemię i od czasu do czasu ocierając z oczu łzy grzbietem dłoni.
— Zrobię herbaty. — zaproponowała Gośka, kiedy w końcu znalazły się w domu.
Anka kiwnęła potakująco głową, po czym chwyciła milczącą ponuro Karolę za rękę i wciągnęła ją do salonu. Posadziwszy nieszczęśliwą dziewczynę na kanapie, usiadła przy niej po turecku i patrząc w jej ściągniętą smutkiem twarz, delikatnie ścisnęła jej zimne palce w dłoniach.
— Karol. — szepnęła zmartwiona — Charly, uśmiechnij się do mnie. No, proszę.
Kąciki ust Karoli zadrżały opornie. Zagryzła wargę z żałosnym, rozedrganym westchnieniem, spuszczając wzrok. Anka milczała, gładząc powoli grzbiet jej dłoni opuszką kciuka.
— Nie martw się tak. — pocieszyła ją cicho — Wszystko będzie w porządku.
— W ogóle za bardzo się tym martwimy. — oświadczyła Gośka, wracając z zastawioną tacą.
Anka i Karola popatrzyły na nią bez słowa.
— Przecież nie zrobiłyśmy nic złego. — tłumaczyła spokojnie Gośka, nalewając herbatę — My po prostu tamtędy przechodziłyśmy. Mamy do tego prawo. Nie mają nawet podstaw, żeby poskarżyć się szkole.
Karola pokiwała powoli głową.
— A co z innymi? — zapytała niespokojnie Anka.
— Ania, mówię ci, że nie było tam twojego Lancelota. — oświadczyła z naciskiem Gośka, zaglądając jej w oczy.
— Nie chodzi mi teraz o Lancelota. — powiedziała z lekkim grymasem Anka — Tylko o całą resztę. Tych, których wsadzili do furgonetki.
— Nic im nie będzie. — odezwała się po krótkim namyśle Gośka — Może dostaną na posterunku parę razy po tyłku, może naganę ze szkoły, jeżeli policji będzie się chciało to ciągnąć. Przecież to tylko głupi studencki klub.
— Na pewno? — upewniła się Anka, wyciągając do niej rękę.
Gośka ścisnęła jej dłoń.
— Na pewno. Nie ma się o co martwić. Słyszysz, Karol?
— Słyszę. — szepnęła Karola.
— Gosia — powiedziała nagle Anka — Pomaluj mi paznokcie.
Gośka i Karola zerknęły na nią, zaskoczone.
— Teraz? — zdziwiła się Gośka.
— Tak, teraz.
Anka wyszła do przedpokoju, przyniosła swoją torbę i wyciągnęła z niej buteleczkę karminowego lakieru. Postawiła ją z cichym stuknięciem na stoliku, między szklankami.
Gośka wzruszyła ramionami i odkręciła zakrętkę.
— Jeśli chcesz...
— Chcę. — oznajmiła stanowczo Anka, podając jej dłonie.
— Służę uprzejmie. — westchnęła Gośka.
Karola, skulona w rogu kanapy z poduszką w ramionach, obserwowała operację szeroko otwartymi oczami.
— Nogi też? — zapytała Gośka.
— Też. — przytaknęła po chwili namysłu Anka i położyła Gośce swoje stopy na kolanach.
— Powinnam pobierać za to opłaty. — zaburczała Gośka, ściągając jej skarpetki.
Anka, z łokciami opartymi na kolanach, przyglądała się uważnie pędzelkowi w jej wprawnej dłoni, czując, jak niepokój stopniowo znika pod warstwami krwistej czerwieni.
— Pomaluj też Karolowi. — powiedziała — I sobie.
Gośka zerknęła na nią z subtelnym uśmiechem igrającym w kącikach ust.
— Ja nie chcę. — spłoszyła się Karola.
— Chcesz, chcesz. — pokiwała głową Anka — Zobaczysz, to ci dobrze zrobi.
— Słuchaj Ani, Karol. — uśmiechnęła się Gośka.
— Właśnie. — Anka przesunęła się na kanapie, klepnęła ręką w siedzisko przed sobą — Chodź tutaj.
Karola niechętnie odłożyła poduszkę, zajęła miejsce Anki i wyciągnęła ku Gośce swoje długie, szczupłe palce. Anka przytuliła się do jej pleców, oparła brodę na jej ramieniu.
— Nie martw się tak. — szepnęła jej do ucha — Gosia ma rację. Nie zrobiłyśmy nic złego.
— Wiem. — zgodziła się drżącym głosem Karola — Ja tylko... nie mam pojęcia co teraz zrobić.
— Z czym? — uniosła brwi Anka.
— Z sobą. — szepnęła Karola.
Gośka zerknęła na nią czujnie.
— Karol, przecież naprawdę nic takiego się nie stało. — powiedziała pocieszająco Anka — Za bardzo się przejmujesz.
— Ania, a ty? Co z tobą? — zapytała nagle Karola, odwracając głowę.
— Nie rzucaj się. — mruknęła Gośka.
— Co ze mną? — zdziwiła się Anka.
— No... z tobą. — wybąkała zaczerwieniona Karola — I z twoim Lancelotem.
Gośka przerwała na moment malowanie i przyjrzała się jej przenikliwie. Anka zacisnęła zęby, ze wszystkich sił usiłując się teraz nie rozryczeć.
— Słyszałaś, co mówiła Gośka. — powiedziała po chwili, bardzo starając się, aby nie zadrżał jej głos — Znajdziemy się na pewno. Warszawa wcale nie jest takim wielkim miastem.
Karola nie odpowiedziała, odwróciła głowę.
— Nogi? — zapytała po chwili Gośka.
— Nie. — zaprotestowała Karola.
— Tak. — oświadczyła z naciskiem Anka i poklepała Karolę po udzie — Zaufaj mi.
Wstała z kanapy, przeszła się po pokoju, przyglądając się świeżej, drapieżnej czerwieni na swoich paznokciach. Nachyliła się nad odbiornikiem radiowym, przekręciła gałkę. Głośnik ożył skoczną, akordeonową muzyką.
— Zostaw. — poprosiła nachylona nad stopami Karoli Gośka.
— Nie ma mowy! — prychnęła Anka — Nie będziemy słuchać żadnego bawarskiego festynu.
— Słyszysz? — mruknęła do Karoli Gośka — Obraża mnie w moim własnym domu.
Karola uśmiechnęła się kącikami ust.
Radio ryknęło znienacka gitarami i znajomo surowym, przesyconym energią głosem wokalisty.
— Rolling Stones! — ucieszyła się Anka — Karol, to Rolling Stones, prawda?
— Tak. — skinęła głową Karola.
Anka zakręciła biodrami, zatańczyła na grubym, czerwonym dywanie, wyrzucając ręce nad głowę. Było gorąco, jak to zazwyczaj u Gośki, więc po chwili, nie przerywając tańca, ściągnęła szary golf i rzuciła go na podłogę. Wybijając rytm gołymi piętami, rozsupłała swoje warkoczyki i zarzuciła głową, pozwalając włosom opaść swobodnie na ramiona. Dojrzała skupiony na sobie wzrok ciemnych oczu Karoli i wyszczerzyła do niej zęby w uśmiechu, wyginając się w tańcu. Po Stonesach poleciało coś spokojniejszego, z lirycznym saksofonowym tematem, Anka zawirowała w średnio udanym piruecie.
— Uważaj na lakier. — ostrzegła ją Gośka.
— Uważam przecież!
W połowie piosenki dołączyła do Anki uśmiechnięta nieśmiało Karola i zatańczyły obydwie, dotykając się czubkami palców.
— Przydałoby się teraz jakieś wińsko. — stwierdziła Gośka, przyłączając się do nich w połowie swingującej piosenki Boba Garetha. Wyciągnęła ku nim ręce, pokazały sobie nawzajem swoje szkarłatne paznokcie, chichocząc.
— Przydałoby się. — zgodziła się Anka.
Swing ucichł, z radia dobiegły dźwięki spokojnej, melancholijnej gitary. Anka położyła Gośce dłonie na ramionach, zatańczyły powoli, kręcąc lekko biodrami i pilnując, aby się wzajemnie nie nadepnąć. Gdy piosenka przeszła w organowe solo, Gośka przekazała Ankę Karoli, która przytuliła ją lekko i obróciła w piruecie. Głos wokalisty zszedł w niskie, ponure rejestry, unosząc Ance włoski na karku.


Oh, mother, tell your children


Not to do what I have done


Spend your lives in sin and misery


In the House of the Rising Sun

 


— Co to jest? — zapytała Anka.
— The Animals. — odpowiedziała Karola, oddając ją z powrotem Gośce.
— Masz płytę? — Anka odrzuciła głowę, wychylając się do tyłu w ramionach Gośki.
— Nie mam. Nie zdążyłam kupić, wyszła dopiero na jesieni.
— Szkoda. Ale strasznie smutna ta piosenka. — westchnęła Anka, osuwając się na podłogę, gdy z radia rozległa się trąbka Milesa Davisa. Wyciągnęła się na dywanie, rozrzucając ramiona, a Gośka i Karola po chwili poszły w jej ślady. Leżały tak, niemalże stykając się głowami, słuchając pulsującego z głośnika bebopu i przyglądając się zawieszonemu pod sufitem trójgłowemu żyrandolowi.
— Już lepiej? — zapytała cicho Gośka.
— Trochę lepiej. — szepnęła Karola.
This is BBC Radio London. — odezwał się dźwięcznym, brytyjskim akcentem spiker — It is now eight o'clock.
— Jestem wykończona. — westchnęła Anka.
— Nie dziwota. — mruknęła Gośka — Pościelę wam łóżko, możecie obydwie spać u mnie w pokoju.
— A ty? — zapytała Anka, odwracając ku niej twarz.
— Ja prześpię się tutaj, na kanapie. — odparła Gośka — Nie zmieścimy się na moim łóżku we trzy.
Anka usiadła i przeciągnęła się z westchnieniem.
— Gosia — powiedziała — Mogę się wykąpać?
— Jasne. — Gośka machnęła ręką — Trafisz do łazienki. Ręczniki są w szafce przy drzwiach, weź sobie jakiś.
Anka zabrała ze sobą koszulę nocną i szczoteczkę. Umyła zęby, czekając, aż napełni się wanna, po czym rozebrała się i zanurzyła ostrożnie w gorącej wodzie. Dopiero wtedy rozpłakała się bezgłośnie, skulona, z twarzą ukrytą w dłoniach. Płakała długo, żegnając się z Lancelotem i starając się oswoić z myślą, że nie zobaczy go już nigdy, i że nigdy nie pozna jego prawdziwego imienia ani wyglądu. Gdy poczuła, że zaczyna brakować jej łez, a cały tkwiący w niej żal stopniał do tępego ćmienia, wyciągnęła korek i wyszła z wanny, owijając się ręcznikiem. Łazienka była gorąca i duszna, Anka uchyliła drzwi, aby wpuścić do środka trochę chłodnego powietrza. Wycierając przed zaparowanym lustrem włosy, usłyszała głosy Gośki i Karoli dobiegające z sąsiedniej kuchni.
— Musisz jej w końcu powiedzieć. — mówiła Gośka — To nie jest w porządku, Karol.
— Nie mogę, Gosia. — jęknęła udręczonym głosem Karola — Przysięgam, że miałam powiedzieć jej dzisiaj, a potem niech się dzieje, co chce. Ale... nie mogę. Nie po tym, co się wydarzyło.
— Nic takiego się nie wydarzyło. Ty się po prostu boisz.
— Boję się. Jestem tchórzem, Gosia. Bardzo, ale to bardzo się boję, że ona powie mi, że nie chce mieć ze mną nic wspólnego.
— To po co w ogóle zaczynałaś tę głupią szopkę?
— Ja... chyba ją kocham. I nie chcę jej zranić. Rozumiesz?
Anka zamarła w bezruchu, marszcząc brwi. Czyżby Karola była zakochana, i to w dziewczynie z Avalonu? To poniekąd mogło tłumaczyć jej dzisiejsze dziwaczne zachowanie.
— Przecież ranisz ją właśnie teraz, do cholery. — parsknęła Gośka — Karol, to jest ostatni tydzień przed feriami. Jeżeli do soboty nie powiesz jej sama, to ja jej powiem. Nie mogę patrzeć, jak się obydwie zadręczacie.
Biedna Karola, pomyślała smutno Anka, czując do niej nagły przypływ siostrzanej sympatii. Dzieliły ten sam los: żadnej z nich nie było dane spotkać się dzisiaj z ich ukochaną osobą, więc obydwie zmagały się teraz z podobnym bólem i lękiem. Biedna, biedna, kochana Karola.
Rozwiesiła ręcznik na suszarce i w koszuli nocnej wyszła z łazienki.
— Gosia, czy ty myślisz... — zaczęła Karola, ale urwała, dostrzegając Ankę w drzwiach kuchni.
— Nie przeszkadzam? — zapytała nieśmiało Anka.
— Skąd. — mruknęła Gośka — Chodź, siadaj. Mamy czekoladę. — wskazała na stół.
Karola, czerwona jak burak, przysunęła Ance stołek. Gośka uniosła w palcach czekoladową kostkę i z zadowolonym westchnieniem wsunęła ją do ust.
— Myłam już zęby. — skrzywiła się Anka.
— Umyjesz jeszcze raz. — wzruszyła ramionami Gośka — Czekolada dobrze robi na morale. Chcesz herbaty?
Anka pokręciła głową. Popatrzyła serdecznie na zaczerwienioną Karolę, skuloną na stołku ze spuszczonym wzrokiem. Gośka żuła z zamyślonym wyrazem twarzy czekoladę, ze ściany tykał cicho zegar.
— Karolku — powiedziała miękko Anka, muskając palcami jej nadgarstek — Wiem, że nie mam doświadczenia w tych sprawach, ale jeśli mogę jakoś pomóc...
Karola zagryzła wargę. Gośka wstała, odsuwając swój stołek z suchym zgrzytnięciem.
— Oczy mi się kleją. — oświadczyła — Idę do łóżka i wam proponuję to samo. Nocą przychodzą do głowy różne durne pomysły, lepiej przespać. Dobranoc.
— Dobranoc. — odpowiedziała Anka, lekko gładząc dłoń Karoli — Chodź, Charly. Gośka ma rację. Zobaczysz, rano wszystko będzie wyglądało lepiej.
Karola skinęła niepewnie głową. Wstała ze stołka, pozwoliła Ance zaprowadzić się do pokoju Gośki. Jej ciemne, wilgotne oczy wzniosły się ku gośkowej ścianie poezji, gdy Anka włączyła nocną lampkę.
— Rzeczywiście. — szepnęła — Baczyński, tak jak mówiłaś.
— Słucham? — zdziwiła się Anka.
— Pamiętasz, rozmawiałyśmy o tym podczas tego spaceru przed świętami. — wyjaśniła nieśmiało Karola — Powiedziałaś wtedy, żebym wpadła do Gośki, jeśli chcę zobaczyć Żyda.
— Pamiętam. — uśmiechnęła się Anka.
Milczały przez chwilę.
— Umyję zęby. — powiedziała cicho Karola.
— Umyj. — zgodziła się Anka — A ja pogadam jeszcze z Gośką. Zaraz wracam.
Zapukała do drzwi salonu, zajrzała do środka. Wnętrze pokoju było pogrążone w półmroku, paliła się tylko stojąca przy kanapie lampa. Gośka, już przebrana w piżamę i odwrócona do Anki tyłem, kończyła ścielić sobie posłanie.
— Co tam? — zapytała, zerkając przez ramię.
Anka wśliznęła się do salonu, ostrożnie zamknęła za sobą drzwi.
— Gosia — powiedziała cicho — Wiem, że ty też się martwisz. O Majowego, prawda?
Ramiona Gośki zadrżały. Kołdra opadła na podłogę. Odwróciwszy się na pięcie, ze spuszczonym wzrokiem, Gośka podeszła szybko do Anki i przytuliła się do niej mocno, chowając twarz w jej szyi.
— Gosia. — szepnęła Anka, czując wilgoć przesiąkającą przez cienki materiał koszuli. Gośka szlochała bezgłośnie, drżąc w ramionach Anki, która delikatnie gładziła ją po plecach, zaniepokojona i wytrącona z już i tak mocno chybotliwej równowagi. Widok płaczącej Gośki był rzeczą niezmiernie rzadką, a płacz taki jak teraz, rozpaczliwy, przesycony bezsilnością i strachem, nie zdarzał się właściwie nigdy.
— Gosiaczku — powiedziała miękko Anka, całując ją w czubek głowy — Wszystko będzie dobrze. Ty jesteś niezniszczalna, pamiętaj.
Gośka wzięła głęboki, rozdygotany oddech. Przez chwilę stała jeszcze bez ruchu z twarzą ukrytą w szyi Anki, po czym wypuściła ją z ramion i odsunęła się delikatnie.
— Żebyś wiedziała, że jestem. — wyszeptała, ocierając oczy grzbietem dłoni — Już w porządku.
— Na pewno? — zapytała z troską w głosie Anka — Zostać tu z tobą?
— Nie. — pokręciła głową Gośka, pociągając nosem — Nie trzeba. Idź spać.
Anka skinęła głową, cofnęła się o krok.
— Dobranoc. Jakbyś mnie potrzebowała, jestem tuż obok.
— Wiem. — uśmiechnęła się do niej Gośka — Dobranoc.
Ciemne, nieco zaczerwienione oczy spojrzały na Ankę niepewnie, gdy wróciła do pokoju, zamykając za sobą drzwi. Karola leżała już w łóżku z kołdrą podciągniętą pod brodę i smukłą dłonią podłożoną pod policzek.
— Gaszę światło. — oznajmiła cicho Anka.
Karola skinęła głową.
Anka wsunęła się pod kołdrę, ostrożnie, aby nie odkryć swojej towarzyszki. Popatrzyła na zarys jej twarzy w ciemności, słuchając cichego, miarowego oddechu.
Ciekawe, jak to jest zakochać się w dziewczynie, pomyślała. Jakie to uczucie całować dziewczynę, dotykać ją i czuć jej dłonie na swoim ciele? Czy ja byłabym w stanie pokochać dziewczynę? zastanowiła się Anka. Czuła się zbyt otępiała i wyczerpana, aby móc odpowiedzieć sobie teraz na to pytanie. Wiedziała za to z całą pewnością, że za taki związek groził cały zestaw sporych nieprzyjemności, z których natychmiastowe relegowanie ze szkoły z wilczym biletem było rzeczą stosunkowo najmniej dotkliwą. Nieszczęsna Karola musiała być naprawdę zakochana po uszy, skoro godziła się na takie ryzyko. Biedna, biedna Charly.
Anka zamknęła powoli oczy.
Dobranoc, Lancelocie, pomyślała. Po raz ostatni, dobranoc.
— Śpisz? — szepnęła Karola.
— Nie.
Długie, szczupłe palce powędrowały po poduszce, desperacko szukając kontaktu. Odnalazły w ciemności dłoń Anki, splotły się z nią w ciasnym, kojącym uścisku.
— Ania — odezwała się cichutko Karola — Dziękuję.
— Za co? — zdziwiła się Anka.
— Za to, że jesteś.
— Nie wygłupiaj się, Charly. — wyszeptała Anka — W końcu jesteśmy przyjaciółkami, nie?
— Jesteśmy. — zgodziła się Karola.
Bliskość dodawała otuchy i odpędzała czarne myśli. Wyczerpane i obolałe, zasnęły, trzymając się za ręce.


 Było już jasno, gdy otworzyła oczy. Czuła się w jakiś dziwaczny sposób zawieszona między jawą a snem, jakby wszystko, co wydarzyło się wczorajszego wieczora, było jedynie niedorzecznym, lecz wciąż przerażającym koszmarem. Usiadła na łóżku, ziewnęła i skrzywiła się, czując, jak coś pulsuje tępym bólem w tyle jej głowy. Obok niej gramoliła się spod gośkowej kołdry Karola, której czerwone i podkrążone z niewyspania oczy jaskrawo dowodziły, że wczorajszy dzień wydarzył się jednak naprawdę.
— Która godzina? — zamruczała nieprzytomnie.
— Prawie ósma. — odpowiedziała Anka, zerkając na stojący na nocnym stoliku budzik — Źle spałaś?
— Wydaje mi się, że co chwila budziłam się i nie mogłam potem zasnąć. — mruknęła zaspanym głosem Karola — Chodź, Ania. Wstajemy.
W kuchni napotkały wyglądającą na wykończoną Gośkę oraz jej mamę, szykującą cały półmisek kanapek, jakby zamierzała wykarmić nimi pół kamienicy. Żadna z nich nie miała ochoty na śniadanie. Rozmowa zupełnie się nie kleiła, a na pytanie mamy Gośki o wrażenia z zabawy odpowiedziały wymijającymi pomrukami. Karola, której najwyraźniej spieszyło się do domu, wyszła wcześnie, przytuliwszy w przedpokoju Ankę i Gośkę z żałośnie nieśmiałym uśmiechem. 
Wróciły we dwie do kuchni i zasiadły przy stole nad herbatą i ledwie tkniętymi kanapkami. Mama Gośki, zauważając ich zgaszony nastrój, wycofała się do salonu.
— Wszystko w porządku? — zapytała Gośka, przyglądając się Ance opuchniętymi, zmęczonymi oczami.
— Chyba tak. — odparła po chwili namysłu Anka — A z tobą?
— Tak samo. — mruknęła Gośka.
— Zapomniałam wziąć moje zdjęcia od Karola. — przypomniała sobie nagle Anka.
— Jakie zdjęcia? — uniosła brwi Gośka.
— Te ze Starego Miasta, sprzed świąt. — wyjaśniła z ziewnięciem Anka.
Gośka pokiwała powoli głową.
— Jeszcze zdążysz.
Anka westchnęła, wyjrzała przez okno na szare, wilgotne podwórze kamienicy.
— Będzie dobrze, prawda? — upewniła się niespokojnie.
— Jasne. — uśmiechnęła się samymi kącikami ust Gośka — Nie martw się.
Anka spojrzała na zegar — był kwadrans do dziewiątej. Stefan miał zjawić się po nią za piętnaście minut.
— Muszę lecieć. — powiedziała niechętnie, czując się trochę niezręcznie w tej dziwnej, zmęczonej ciszy, z Gośką odpowiadającą półsłówkami na jej desperackie próby nawiązania rozmowy. Wolała już wyjść i zaczekać na Stefana na zewnątrz, zwłaszcza że jej pobolewająca głowa domagała się świeżego powietrza.
— Skoro musisz. — odparła Gośka.
Wyszły obydwie do przedpokoju. Anka założyła w milczeniu palto i buty, obwiązała szyję szalikiem. Zauważyła nagle szkarłatny lakier na swoich paznokciach, ale postanowiła nie zawracać sobie tym głowy. Nie miała teraz siły ani ochoty przejmować się ewentualnymi kąśliwymi komentarzami Mamy.
Przytuliły się mocno.
— Pogadamy jutro. — obiecała Gośka — Zobaczysz, wszystko się ułoży.
— Trzymaj się, Gosia.
— Ty też.


W poniedziałek Gośka nie pojawiła się w szkole.

Edytowane przez Helvetica Standard (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×
×
  • Dodaj nową pozycję...