Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Alicja i smok, rozdział 11


Rekomendowane odpowiedzi

Rozdział 11


Anka nie spała dobrze. Dręczył ją koszmar, w którym uciekała przez zatopiony w ciemności labirynt przed jakimś milczącym, niewidocznym prześladowcą, i z którego obudziła się wystraszona, spocona i rozdygotana. Drżącą ręką zapaliła nocną lampkę, rozpraszając gęsty, złowrogi mrok, odetchnęła głęboko. Była w swoim łóżku, otoczona miękką, kojącą ciszą uśpionego domu. Nic jej nie groziło, niczym nie musiała się martwić, a najgorsza część tych świąt była już za nią.
Uspokoiwszy się nieco, z ciężkim westchnieniem wstała z łóżka i boso, w samej koszuli nocnej, zeszła do kuchni, gdzie w bladym świetle otwartej lodówki nalała sobie szklankę mleka. Zbliżyła się do okna, spojrzała na nieruchomy, pogrążony w bieli ogród, czując, jak nieprzyjemna wilgoć na jej skórze ulatnia się w chłodnym powietrzu. Wreszcie zrobiło się jej zimno, zaszczękała zębami. Odstawiła pustą szklankę do zlewu, po czym wróciła do łóżka. Sen nie przychodził.
„Każdy z nas miał po tej Rosji coś na sumieniu”, powiedział wczoraj do wujka Jurka Tata. Anka skuliła się na wspomnienie tych słów, które w jakiś dziwnie przykry sposób utkwiły w jej pamięci niczym zadra. „Jakoś dałem sobie radę”. Co takiego wydarzyło się w Rosji, że Tata musiał później dawać sobie z tym radę? Anka obróciła się na drugi bok, wpatrzona w ciemność. Była na siebie zła za tę wczorajszą smarkatą ciekawość, która podkusiła ją do podsłuchiwania pod drzwiami gabinetu, przez co nie mogła teraz zasnąć. Prawdę mówiąc, nie rozumiała, dlaczego w ogóle zawracała sobie tym głowę. Tata ciągle przecież był jej kochanym, ciepłym Tatą. Owszem, mówił czasami twarde, okrutne rzeczy, od których robiło się Ance zimno, ale wtedy nie był już do końca jej Tatą, tylko generałem Kosiem, a do tej bolesnej bezwzględności zmuszała go polityka.
— Polityka to obrzydliwa sprawa. — oznajmił jej kilka lat temu Tata, kiedy zapytała go, dlaczego powiedział w jednym ze swoich wystąpień coś, czego Anka już nie pamiętała, ale co ją wtedy zmroziło — Jako polityk, musisz mówić nie to, co myślisz i czujesz, ale to, co chcą usłyszeć twoi słuchacze.
— Czyli kłamałeś. — stwierdziła Anka, przyglądając mu się z bliska ze zmarszczonymi brwiami. Nie była wtedy już zupełną smarkulą, ale ciągle jeszcze nie miała oporów przed siadaniem na jego kolanach.
Tata zastanowił się przez moment, pokiwał głową.
— I tak, i nie. — odparł z westchnieniem — Czasami nie ma żadnej różnicy między kłamstwem a prawdą.
— Jak to? — oburzyła się Anka — Zawsze jest różnica!
— A jeśli powiem ci, że na wszystkich dębach w Parku Żeromskiego jest teraz tysiąc żołędzi, to będzie prawda, czy fałsz?
Anka otworzyła usta, po czym zamknęła je z powrotem.
— Nie wiem. — przyznała po chwili.
— Jak to, nie wiesz? — uśmiechnął się kpiąco Tata — Przecież podobno jest ogromna różnica.
— Musiałabym pójść i policzyć. — wyjaśniła Anka.
— No to idź. — Tata klepnął ją lekko po ramieniu — Daj znać, jak wrócisz.
— Zwariowałeś? — obruszyła się Anka — Poza tym, skąd ty to wiesz?
— Nieważne skąd. — powiedział Tata — Czy kiedykolwiek cię okłamałem?
— Nie pamiętam. — odpowiedziała po chwili zastanowienia Anka.
— A czy ilość żołędzi w Parku Żeromskiego wpływa w jakikolwiek sposób na twoje szczęście i zdrowie?
— Chyba nie.
— W takim razie prawda czy fałsz? — nacisnął łagodnym tonem Tata.
— Może i prawda. — przyznała ostrożnie skonfundowana Anka.
— Widzisz? — uśmiechnął się Tata — I na tym właśnie polega polityka, tylko w trochę innej skali.
Anka westchnęła ze złością, obróciła się na drugi bok.
Co takiego wydarzyło się w Rosji? I dlaczego Tata miał po tym wyrzuty sumienia?
Musiały upłynąć całe wieki, zanim jej zmęczony umysł w końcu odpuścił i pozwolił jej odpłynąć w płytki, rachityczny sen, który co prawda nie przyniósł ze sobą odpoczynku, ale za to tym razem był wolny od koszmarów.


Sobotni wieczór Anka spędzała w fotelu, siedząc po turecku z „Alicją” w rękach. Mama czytała na kanapie „Przegląd Kulturalny”, od czasu do czasu zerkając na rozkrzyczaną i rozmigotaną świąteczną galę boksu, którą z wypiekami na twarzy oglądał w telewizji Tata. Anka od dobrych piętnastu minut tkwiła na tej samej stronie, z Alicją żegnającą Białego Skoczka, nie będąc w stanie skoncentrować się na książce. Jej oczy skupione były na Tacie, obserwując go uważnie, szukając czegokolwiek dziwnego, nietypowego, co pozwoliłoby jej odkryć naturę jego rosyjskiego sekretu. Tata natomiast, ku narastającej powoli irytacji Anki, wyglądał i zachowywał się zupełnie jak Tata.
Coś nagle zadrapało ją w gardle, Anka zakaszlała, zasłaniając usta dłonią. Zmarszczyła z niepokojem brwi. Poczuła się tak, jakby ktoś przeciągnął przez jej nos i gardło drucianą szczotkę.
— Co się stało? — zapytała czujnie Mama, zerkając na nią znad „Przeglądu” — Przeziębiłaś się?
— Nie wiem. — odparła bezradnie Anka.
Mama nachyliła się ku niej i położyła jej dłoń na czole.
— Masz ci los. — mruknęła po chwili — Jak nie jedno, to drugie.
Wstała z kanapy, odłożyła „Przegląd” na stolik. Tata odwrócił wzrok od telewizora, zerknął na Ankę niespokojnie.
— Zamień się ze mną i przykryj kocem. — zakomenderowała Mama — Zaraz zrobię ci herbatę z miodem i kanapkę z czosnkiem.
— Przecież nic mi nie jest. — burknęła Anka — Tylko zadrapało mnie w gardle.
— Chcesz, żeby cię rozłożyło na Sylwestra? — zapytała z naciskiem Mama.
— Nie chcę. — skrzywiła się Anka.
— Mnie też się tak wydaje. — skinęła głową Mama — Zaraz wracam. Zenek, chcesz coś z kuchni?
— Skoro już idziesz, to poproszę o makowca i herbatę. — powiedział Tata, nie odrywając wzroku od ekranu.
Anka nakryła się kocem pod samą brodę, pociągnęła pobolewającym nosem.
Tata podskoczył w fotelu, zaklaskał.
— Brawo! — zawołał, odwracając się do Anki — Widziałaś? Widziałaś, jak go Kulej przeciągnął? Pierwsza klasa!
— Oj, Tato. — fuknęła zniecierpliwionym głosem Anka — Ty i to twoje mordobicie.
— To nie jest tylko mordobicie, skarbie. — zaprotestował stanowczo Tata, marszcząc brwi — Wbrew pozorom, boks to bardzo skomplikowana dyscyplina sportu. Wymaga szalenie dużo obserwacji i strategii, jak takie szybsze szachy.
— Też wymyśliłeś. — burknęła pogardliwie Anka — Boks nie ma z szachami nic wspólnego. No i te gęby! Popatrz tylko na tego Kuleja.
— Nie podoba ci się Kulej? — zdziwił się Tata — Moim zdaniem jest bardzo męski i przystojny.
— Tato — prychnęła Anka — Gdyby taki Kulej zaczepił mnie na ulicy po zmroku, to zaczęłabym wrzeszczeć.
— Czy ty słyszysz, co wygaduje twoja córka, Zosiu? — Tata zwrócił się do Mamy, która właśnie wróciła do pokoju z tacą w dłoniach — Kulej jej się nie podoba. Twierdzi, że ma bandycką gębę. Zmierz jej lepiej temperaturę, bo bredzi, jakby faktycznie miała solidną gorączkę.
Anka rzuciła w niego jaśkiem i chybiła.
— Kwestia gustu. — stwierdziła spokojnie Mama, rozstawiając filiżanki z herbatą oraz talerze z makowcem i kanapkami Anki na stoliku — Anka widocznie preferuje typ bardziej intelektualny. Ten Krzysiek, na przykład...
— Ani słowa o Krzyśku. — uprzedziła stanowczo Anka, dziwiąc się nieco, że jego imię nie wywołało w niej praktycznie żadnych emocji, chociaż od całej afery minęły zaledwie dwa tygodnie.
Mama uniosła ręce, po czym z niewinną miną usiadła w fotelu. Anka sięgnęła po kanapkę, skrzywiła się, czując zapach świeżo pokrojonego czosnku.
— Kulej wygrał? — zapytała Mama.
— Pewnie, że wygrał! — zawołał radośnie Tata z ustami pełnymi makowca — Przez nokaut! Teraz będzie Kasprzyk z Nápolesem. Ania, a co myślisz o Kasprzyku?
Anka spojrzała w telewizor, mrużąc oczy.
— Na pewno wolę go od Nápolesa. — oceniła — Ale mógłby zgolić tego wąsa.
— Wąsów też nie lubisz? — zdziwił się Tata.
Anka przełknęła kęs kanapki, popiła herbatą.
— Porządny mężczyzna zawsze powinien być gładko ogolony. — oświadczyła, zadzierając nosa — Wąsy noszą tylko fleje i prostaki.
Tata pogroził jej żartobliwie palcem.
— Lepiej uważaj. W Rzeszy za coś takiego dają dwa lata.
— Piłsudski też miał wąsy. — zauważyła Mama.
— Ale wąs Piłsudskiego nie ma jeszcze statusu symbolu państwowego. — powiedział Tata — Dlatego nasza wyrobiona córka jest na razie bezpieczna.
— Całe szczęście. — zgodziła się Mama.
— Co innego, gdyby Anka nazwała Kasztankę parchatą kobyłą — ciągnął z przekąsem Tata — Wtedy musiałbym już dzwonić po smutnych chłopców Kwapiszewskiego.
— Zenek. — skarciła go Mama.
— A w Rosji ile dawali za polityczne żarty, Tato? — zapytała niewinnie Anka, przyglądając się Tacie uważnie — Stalin przecież też miał wąsy.
— W Rosji, córeczko — powiedział Tata, nie mrugnąwszy nawet okiem — Za dowcipy o Stalinie stawiali pod murem. Razem z całą rodziną i najbliższymi sąsiadami do kompletu.
— Wystarczy już tego. — ucięła Mama i zwróciła się do Anki — Jak brzuch?
— Może być. — mruknęła rozczarowana Anka. Czuła się już lepiej i wzięła tylko po jednej tabletce rano i tuż przed wieczorem.
— No nie! — zawołał Tata z niesmakiem — Przecież to był łokieć! Czy ten sędzia jest ślepy, czy co?
Anka przewróciła oczami.
— Połóż się może. — doradziła miękko Mama — Prawie w ogóle nie spałaś w nocy.
— Bo za dużo spałam w dzień. Dlatego dzisiaj już się pilnowałam.
Popatrzyła na zegar — była prawie ósma i Anka zdała sobie sprawę, że czuje się nieco przytępiała i zmęczona.
— Chociaż może i się położę, masz rację. — westchnęła, gramoląc się spod koca.


W niedzielę koło południa zjawiła się Marcysia, dźwigając brytfannę z potężnym kawałem pieczonego indyka.
— Marcysiu, przecież my nie daliśmy rady jeszcze skończyć pieczeni! — załamała ręce Mama.
— No, to tym lepiej, że przyniosłam. — stwierdziła beztrosko Marcysia — Ileż w końcu można jeść to samo.
Po obiedzie zadzwonił telefon. Anka, która jak raz wychodziła z salonu, aby posłuchać u siebie muzyki na swoim nowiutkim thorensie, podniosła słuchawkę.
— Alo? — powiedziała przez zupełnie zatkany nos.
Przez moment panowała cisza.
— Anka? — odezwał się w końcu ostrożny głos Gośki.
— Dag. — potwierdziła Anka, wyciągając z kieszeni chusteczkę — Ezdem beziembona, dadego dag móbie. Dżegaj, bydmuam noz.
— Już lepiej? — zapytała po chwili.
— To raczej ja powinnam zapytać, czy lepiej. — zauważyła trzeźwo Gośka — Jak tam święta?
— Tak jak słychać. — westchnęła ciężko Anka — A u ciebie?
— Święta jak święta, jak co roku. Chociaż udało nam się z Olką pokłócić tylko raz, i to nawet nie przy Wigilii. Mama prawie popłakała się ze szczęścia. Co dostałaś na Gwiazdkę?
— Adapter. I to jaki!
— Oż ty księżniczko! — zawołała Gośka głosem pełnym podziwu zmieszanego z zazdrością — Poważnie?
— Poważnie. — przytaknęła Anka, uśmiechając się do słuchawki — A ty?
— Wieczne pióro i buty.
— Buty?
— No. Zimowe kozaczki. Takie, jakie chciałam.
— To powinnaś się cieszyć.
— Przecież się cieszę. A tak właściwie to dzwonię, żeby zaproponować na jutro sanki, ale coś słyszę, że nic z tego nie będzie.
— Raczej chyba nie. — przyznała z żalem Anka.
— Dojdziesz do siebie do czwartku?
— No pewnie. Najwyżej pójdę zasmarkana, ale pójdę. W końcu mam już przyszykowane przebranie.
— Determinację rozumiem i szanuję. Mogę nawet wycierać ci nosek, jak będzie trzeba. Ja odbieram mój strój we wtorek.
— Odbierasz? — Anka zmarszczyła brwi — Za co ty się zamierzasz przebrać?
— Zobaczysz w czwartek. — zachichotała Gośka — Anuś, słuchaj, muszę kończyć. Zostały mi tylko dwie dwudziestki, a chcę zadzwonić jeszcze do Maleńkiej i umówić się na sanki z nią, skoro ty nie chcesz.
— Ani się waż! — zawołała do słuchawki Anka, pokasłując — Słyszysz? Ani się waż iść na sanki beze mnie!
— Żartuję przecież. Nie egzaltuj się tak, bo płuca wyplujesz. — poradziła troskliwie Gośka — Widzimy się w czwartek. Masz być o szóstej wieczorem u Ateny, Leszno 76, pamiętaj.
— Pamiętam. Trzecie piętro.
— Właśnie tak. No, to serwus.
— Cześć, Gosia. Do czwartku!


Przeziębienie ustąpiło w ten sam sposób, w jaki się pojawiło. W środę rano Anka czuła się znowu stosunkowo normalnie, co stanowiło dla niej po tych kilku ostatnich dniach bardzo przyjemną odmianę. Poranna kąpiel była czystą rozkoszą, Anka przeleżała w wannie blisko półtorej godziny, co jakiś czas dolewając sobie tylko gorącej wody. Resztę dnia spędziła na nieudolnych próbach zabicia czasu książką, telewizją i płytami Fogga na zmianę z Beethovenem i Vivaldim, ale głównie na niecierpliwym spoglądaniu na wskazówki zegara, które ewidentnie próbowały robić jej na złość. Nie mogła doczekać się czwartku i szczerze żałowała, że jednak nie umówiła się z Gośką i Maleńką na sanki.
Kiedy wieczorem leżała już w łóżku, podekscytowana jutrzejszym dniem, rozległo się ciche pukanie do drzwi. Do pokoju zajrzał Tata, który najwyraźniej dopiero co wrócił do domu.
— Bałem się, że możesz już spać. — odezwał się z ulgą w głosie.
— Jeszcze nie śpię. — odparła nieco zaskoczona Anka — Coś się stało?
Tata zamknął starannie drzwi, po czym usiadł przy niej na łóżku.
— Aniu — powiedział cicho — Powiedziałaś Pawełkowi o Maksie, prawda?
Anka spojrzała na niego niespokojnie.
— A nie powinnam była mu mówić? — zapytała nerwowo — To dlatego, że sprowokował mnie tą swoją durną szkołą SS. Nie wiedziałam, że to tajemnica, przepraszam.
Tata pokręcił głową, delikatnie położył dłoń na jej nadgarstku.
— Nie, skarbie. To moja wina, że cię nie uprzedziłem. — powiedział miękko — Ale nie wspominaj już o tym nikomu więcej, dobrze?
Anka skinęła głową, wahając się przez moment.
— Powiedziałam jeszcze Gośce. — przyznała wstydliwie.
— Gośka to solidna firma, z nią nie mam problemu. — uśmiechnął się Tata — Ale od teraz niech to będzie nasz sekret.
— Dobrze. — zgodziła się Anka.
Tata westchnął, lekko ścisnął jej dłoń.
— Pójdę się umyć i coś zjeść, bo padam z nóg. A ty lepiej się wyśpij, bo jutro możesz nie mieć okazji. — z uśmiechem puścił do Anki oko.
— Tato? — powiedziała szybko Anka, gdy podnosił się z łóżka.
— Słucham?
Anka zagryzła wargę, żałując teraz tego impulsu. Nie mogła przecież ot tak po prostu zapytać Taty o Rosję, zwłaszcza gdy dopiero co zawiodła go swoim paplaniem o Oberführerze Heidemannie. Gdyby teraz jeszcze przyznała się na dodatek do podsłuchania rozmowy Taty z wujkiem Jurkiem, straciłaby jego zaufanie na dobre.
— Nic. — pokręciła głową Anka — Kocham cię.
Tata cofnął się spod drzwi, nachylił nad Anką i pocałował ją w czoło, przynosząc ze sobą ten znajomy, bezpieczny zapach swojej wody kolońskiej przebijający się przez odór papierosowego dymu, którym było przesiąknięte jego ubranie.
— Ja też cię bardzo kocham, Aniu. Dobranoc.
— Dobranoc, Tato.
Tata cicho zamknął za sobą drzwi. Anka opadła z westchnieniem na poduszkę i wpatrzyła się w pusty, biały sufit.


W sylwestrowy czwartek, punktualnie za pięć szósta wieczorem, Anka wysiadła z samochodu przed czteropiętrową kamienicą przy Lesznie i wydychając w mroźnym powietrzu kłęby pary, przyjrzała się z uniesioną głową rozświetlonym oknom. Była już przebrana w ukryty tymczasowo pod paltem i szalikiem strój Alicji, miała na sobie subtelny, wykonany przez Mamę makijaż i delikatnie pachniała Numerem Pięć.
— Będę o siódmej rano. — powiedział Stefan, wychylając się do niej z fotela kierowcy — Niech się panna Ania dobrze bawi.
Brama kamienicy była już zamknięta, Anka nacisnęła przycisk dzwonka i zatupała z zimna. Usłyszała za plecami pomruk silnika, Stefan odjeżdżał. Bardzo dobrze.
W oknie stróżówki zapaliło się światło, po chwili skrzypnęły otwierane drzwi i ukazała się w nich okutana w kożuch dozorczyni.
— Panienka do kogo? — zapytała czujnie, przyglądając się Ance zmrużonymi, krótkowzrocznymi oczami.
— Do państwa Rzątków. — odpowiedziała Anka, szczękając z zimna zębami.
Dozorczyni uśmiechnęła się do niej pożółkłymi zębami, otwierając kluczem bramę.
— Tutaj mieszkają same panie Rzątek. — oznajmiła — Trzecie piętro, środkowe drzwi. Numer jedenaście.
— Dziękuję. — Anka wsunęła jej w dłoń dwuzłotową monetę.
— Panienka będzie niedługo wychodzić? — zawołała do niej dozorczyni, kiedy Anka otwierała już drzwi klatki schodowej.
— Tak. — powiedziała — Myślę, że za parę minut.
— W takim razie nie zamykam bramy.
Anka wspięła się po schodach na trzecie piętro, zapukała do drzwi, czując buzujące w żołądku bąbelki podniecenia. Wewnątrz mieszkania rozległy się kroki, drzwi uchyliły się odrobinę, przez szparę wyjrzało czujne oblicze starszej pani w grubych okularach na nosie.
— Dobry wieczór — dygnęła grzecznie Anka — Czy zastałam Atenę?
Twarz starszej pani złagodniała, drzwi otworzyły się szerzej.
— Dobry wieczór. Ty musisz być Ania, prawda?
— Tak, proszę pani. — przytaknęła Anka.
— Niestety, Aniu, Atenka nam się rozchorowała i leży w łóżku z temperaturą, więc nie będzie mogła dzisiaj z wami pójść. — powiedziała zasmuconym lekko tonem starsza pani.
— Naprawdę? — zmartwiła się Anka — Strasznie mi przykro. Proszę ją ode mnie pozdrowić.
— Pozdrowię, pozdrowię na pewno. — uśmiechnęła się starsza pani — A ty baw się dobrze. Dobranoc.
Zaskoczona nieco tym obrotem sprawy, Anka zeszła na dół, wyszła z powrotem na ulicę i zamknęła za sobą bramę. Latarnie zalewały spiętrzone przy krawężnikach śnieżne zaspy pomarańczową poświatą, na chodnikach nie było niemalże żywej duszy, za to jezdnią ciągnął w obydwu kierunkach sznur aut, w większości taksówek, niosących swych pasażerów na sylwestrowe zabawy. Anka, po raz pierwszy zupełnie sama na Woli, poczuła się odrobinę niepewnie. Odetchnęła głęboko, wsuwając dłonie do kieszeni, po czym ruszyła w stronę Żelaznej, ślizgając się na zaśnieżonym chodniku. Zatrzymała się przed przejściem, czekając na zmianę świateł. Pędzący w stronę Trasy Północ-Południe i placu Bankowego tramwaj pozdrowił ją dźwiękiem dzwonka, a Anka uśmiechnęła się do siebie, czując wzbierające w niej na nowo podniecenie. Sygnalizator łypnął na nią zielonym okiem, przebiegła przez szeroką jezdnię, po czym ruszyła rześko Żelazną w stronę rozświetlonej na biało stacji Metra. Tutaj robiło się już tłoczniej, Anka musiała lawirować pomiędzy rozbawionymi parami i grupkami spieszącymi do Metra lub właśnie z niego wychodzącymi. Czarno-biały radiowóz minął ją niespiesznie, gdy przechodziła na drugą stronę ulicy, siedzący na miejscu pasażera policjant zerknął na nią ciekawie. Chwilę później była już na Chłodnej, przed domem Gośki.
— Panienka do kogo? — zapytał ją dozorca, który najwyraźniej nie był w stanie zapamiętać jej twarzy.
— Do Lorenców. — odpowiedziała jak zwykle Anka.
— Drugie piętro, po lewej. — burknął jak zwykle dozorca.
— Wiem. — uśmiechnęła się Anka, a dozorca zmierzył ją uważnie wzrokiem, chociaż Anka była pewna, że nie zapamięta jej tak czy inaczej.
Drzwi otworzyła mama Gośki.
— Ania! — zawołała, uśmiechnięta — Wejdź, kochanie, wejdź. Zdejmij palto, to może jeszcze chwilę potrwać. Myślałam, że ktoś jeszcze miał z tobą być?
— Atena, koleżanka z klasy. — wyjaśniła Anka, ściągając buty — Ale jak raz się rozchorowała.
— Atena chora? — dobiegł zza zamkniętych drzwi pokoju głos Gośki — Czy ja dobrze słyszałam? Toż to epidemia jakaś.
— Dobrze słyszałaś. — przytaknęła Anka — Idziemy same.
— Rozchorować się w samego Sylwestra, kto to widział. — pokręciła głową mama Gośki — Zresztą ciebie podobno też złapało? Małgosia wspominała.
— Złapało, ale już puściło. — uśmiechnęła się Anka.
— I całe szczęście! Chodź do kuchni, Aniu. Zrobię ci herbaty, woda się właśnie zagotowała. Na dworze przecież mróz.
— Dziękuję, bardzo chętnie.
— Przebrałaś się za Alę? — powiedziała mama Gośki, nalewając herbaty do szklanek — Ślicznie wyglądasz, jak laleczka! A czy ty wiesz, co za przebranie wymyśliła ta moja postrzelona córka? Mówiła ci?
— Nie. — odparła z zainteresowaniem Anka — Co takiego?
— Ani słowa, mamo! — dobiegł je przytłumiony głos Gośki — Zaraz sama zobaczy!
Mama Gośki rzuciła Ance zrezygnowane spojrzenie, kręcąc znacząco głową.
Usiadły przy stole, popijając słodką, gorącą herbatę i zabijając czas rozmową o świętach i pogodzie. Urwały i zerknęły po sobie, kiedy z przedpokoju dobiegło skrzypnięcie otwieranych drzwi. Chwilę później do kuchni wmaszerowała z dumną miną Gośka, a Anka oniemiała.
Gośka miała na sobie czarny mundur SS, nieco przyduży i lekko wyświechtany, który co prawda nie leżał na niej równie idealnie, jak mundur Oberführera Heidemanna, ale i tak robił piorunujące wrażenie. Anka wytrzeszczyła na nią oczy, jej mama pokręciła ze zrezygnowaniem głową. Zadowolona z wrażenia Gośka wyszczerzyła do Anki zęby spod założonej nieco na bakier i wyglądającej zadziwiająco dobrze na jej blond paziu czapki z trupią główką, strzeliła obcasami wysokich, lśniących butów.
— Skąd ty to wytrzasnęłaś? — jęknęła po chwili ciszy Anka.
— Jak to skąd? Z wypożyczalni. — oznajmiła Gośka, wskazując palcem cztery gwiazdki w rogach lewej patki na kołnierzu — Mieli tylko majora, ale i tak wygląda nieźle, co? Przydałby się jeszcze do kompletu Żelazny Krzyż. No i buty odrobinę cisną.
— Zwariowałaś. — stwierdziła osłupiała Anka.
Gośka puściła do niej oko.
— Zresztą to twoja wina. — oświadczyła z uśmiechem.
— Jak to, moja? — oburzyła się Anka.
— Twoja. Ty mi podsunęłaś ten pomysł.
— Nieprawda!
— Widzisz, Aniu, co ja z nią mam? — westchnęła ze zrezygnowaniem mama Gośki, wstając z taboretu — Chodź tutaj, Małgoś, poprawię ci ten krawat, bo ty go zasupłałaś, nie zawiązałaś.
— Nie umiem wiązać krawatów. — beztrosko wzruszyła ramionami Gośka i wyszczerzyła do Anki zęby — Na początku miałam zapytać, gdzie zgubiłaś aureolę, ale teraz już wiem, za kogo się przebrałaś, Alicjo z Krainy Czarów. Zdradziły cię te podkolanówki!
— Nie rób sobie żartów z takich rzeczy. — zbeształa ją mama.
— Z jakich? — zdziwiła się Gośka — Z podkolanówek?
— Już ty wiesz z jakich. No, teraz jest porządnie.
Gośka przesunęła palcami po świeżo zawiązanym węźle czarnego krawata i uśmiechnęła się z zadowoleniem.
— Dziękuję, mamusiu. Co ja bym bez ciebie zrobiła? — puściła oko do Anki — No, chodź, Alicjo. Czas na nas.
Anka dopiła szybko herbatę.
— Jak jedziemy? — zapytała, zakładając palto.
— Metrem. — odparła Gośka.
— Chcesz jechać Metrem w tym stroju? — jęknęła Anka — Czyś ty upadła na głowę?
— Och, nie dramatyzuj. — westchnęła niecierpliwie Gośka — Jak założę palto, nic nie będzie widać.
— A czapka?
— A czapka... — Gośka zastanowiła się przez chwilę — Mamo, daj jakąś torebkę na tę czapkę, bo mi się księżniczka płoszy.
— Bawcie się dobrze i bądźcie grzeczne. Małgosiu, zaraz po zabawie do domu. — przykazała surowo mama Gośki — Żadnego kręcenia się po mieście, rozumiesz?
— Rozumiem, rozumiem. — mruknęła niechętnie Gośka, wsuwając zapakowaną w papierową torbę czapkę pod pachę i lekko popychając Ankę do wyjścia.
— Ania, przypilnuj jej, dobrze?
— Przypilnuję. — obiecała Anka.
Gośka zamknęła za nimi drzwi. Zbiegły po schodach, po chwili znalazły się na ulicy.
— Strasznie łomocą te twoje buciory. — skrzywiła się Anka.
— Bo podkute gwoździami. — wyjaśniła dumnie Gośka, biorąc Ankę pod ramię — A tak właściwie to czym ty pachniesz?
— Poczułaś? — ucieszyła się Anka.
— Oczywiście, że poczułam. Co to jest? No, pochwal się!
— Chanel Numer Pięć. — mruknęła nieśmiało Anka.
Gośka wytrzeszczyła nią oczy.
— Chanel Numer Pięć. — powtórzyła marzycielsko — Oż ty księżniczko!
Zeszły do holu stacji Metra, kupiły w kasie bilety.
— Kup dwa — poradziła Gośka — Rano wszystko będzie zamknięte.
— Może wrócimy taksówką? — zaproponowała Anka.
— Jeśli ty stawiasz, to czemu nie. Ale i tak na wszelki wypadek kup dwa.
— Niech będzie, że stawiam. — wzruszyła ramionami Anka.
Peron był zatłoczony. Wnosząc po przebraniach oraz szampańskich nastrojach, większość oczekujących wybierała się właśnie na sylwestrowe zabawy. Środkiem peronu przechadzała się niespiesznie para policjantów, wyglądająca w swoich granatowych płaszczach poważnie i ponuro na tle wielokolorowego, rozbawionego tłumu. Anka przesunęła wzrokiem po pokrytych kremowymi płytkami ścianach tuneli, reklamach pralek Siemensa i radioodbiorników „Monika”, oraz afiszach nawołujących do wstąpienia do walczącego o lepsze jutro Frontu Narodowego.
— Która to linia? — zapytała.
— „B”. — odpowiedziała Gośka, wskazując palcem wiszącą nad ich głowami mapę Metra. Anka kojarzyła tylko kilka ze stacji linii „B”: oczywiście Chłodną, plac Piłsudskiego, Powiśle.
— Gdzie my jedziemy?
— Na sam koniec. — uśmiechnęła się Gośka.
— Czyli na Płocką?
— Nie, głupia. W drugą stronę.
— Sama jesteś głupia. — burknęła Anka i zmarszczyła brwi — Dworzec Wschodni?
— Aha.
— Gośka — jęknęła Anka — Ale przecież chyba...
— Nie bój się. — uspokoiła ją Gośka — Nie zamierzam wywozić cię z Warszawy. Klub jest niedaleko Dworca Wschodniego. O, jedzie.
W ciemnym do tej pory otworze tunelu błysnęło światło, powiało zimnym powietrzem. Po chwili rozległo się wysokie jęknięcie klaksonu, a na stację wtoczył się czerwony pociąg Metra. Weszły do środka, podały konduktorowi swoje bilety, po czym przepchnęły się na sam koniec wagonu i zajęły miejsca na wyściełanych bordową tkaniną ławkach.
Za placem Piłsudskiego ścisk w wagonie zelżał.
— Będziemy jechać cały czas pod ziemią? — zapytała ciekawie Anka.
— Nie. — pokręciła głową Gośka — Nie cały czas. — zerknęła na Ankę badawczo — Czekaj, czekaj. Ty chyba jeszcze nigdy nie byłaś na Pradze, co?
— Nie byłam. — przyznała Anka.
— To twój pierwszy raz. — zachichotała Gośka — Gratulacje.
Pociąg wynurzył się z tunelu, z łomotem kół wśliznął się między kratownice mostu. Anka spojrzała w okno — przejeżdżali właśnie nad skutym lodem brzegiem Wisły. Rozmyte światła lewobrzeżnej Warszawy odbijały się w czarnej, nieruchomej wodzie wraz z lampami pobliskiego mostu średnicowego.
— Zobacz jak ładnie. — szepnęła zauroczona Anka.
— Ładnie. — przyznała z uśmiechem Gośka.
Były już na prawym brzegu, gdzie połknął je następny tunel. Anka przekręciła się z powrotem na ławce, przytuliła się do Gośki i oparła głowę na jej ramieniu.
— Gosia — powiedziała nieśmiało — Boję się trochę, wiesz?
— Nie masz czego. — pocieszyła ją Gośka, delikatnie poklepując po udzie — Spodoba ci się, zobaczysz. Wymyśliłaś sobie już pseudonim?
— Pseudonim? — zawahała się Anka — Nie wiem, może... Alicja?
— Idealnie. — pochwaliła ją Gośka — I nawet podróżujesz właśnie tunelem do Krainy Czarów.
— Powinnaś była się przebrać za Białego Królika. — zachichotała Anka.
— Ha! — klasnęła z zachwytem w dłonie Gośka — I to jest doskonały pomysł, mój Kosiu. Następnym razem.
Gdy pociąg dojeżdżał do końcowej stacji, były już w wagonie same. Wyszły na dwupoziomowy peron o wysokim, pogrążonym w ciemności suficie. Zwisające spod niego kuliste, nowoczesne lampy wydawały się lewitować w powietrzu. Gośka chwyciła Ankę za rękę, pewnie poprowadziła ją do ruchomych schodów. Schody, podobnie jak i peron, były zupełnie puste.
— Co tutaj jest? — zapytała ciekawie Anka, przyglądając się zaciemnionej antresoli.
— Sklepy. — wyjaśniła Gośka — Ale teraz wszystko zamknięte.
Skręciły w wyłożony marmurem korytarz, potem w następny, który, zgodnie z umieszczoną na ścianie strzałką wiódł do Dworca Wschodniego. Kolejne ruchome schody wyniosły je do okrągłej hali przykrytej przeszkloną kopułą. Po obydwu stronach dwoma półokręgami rozciągały się kasy biletowe, środek zastawiony był zgrabnymi ławeczkami. W poczekalni nie oczekiwał nikt, z może dwudziestu kas otwarta była raptem jedna.
— Co to jest? — zapytała Anka, wskazując wznoszącą się pośrodku hali kamienną konstrukcję — Fontanna?
— Tak. — kiwnęła głową Gośka — Ale w zimie wyłączają.
Wysokie, przeszklone drzwi rozsunęły się przed nimi automatycznie. Wyszły na zewnątrz, Anka zaszczękała zębami i przylgnęła do Gośki. Ogromny neon na fasadzie Dworca zalewał śnieżną biel powodzią różu i zieleni.


DO SIEGO ROKU 1965!



— Ale mróz. — jęknęła Anka, rozglądając się ciekawie. Na placu pod Dworcem kilka taksówek oczekiwało na spóźnionych pasażerów, ich kierowcy, zbici w grupę, rozmawiali ściszonymi głosami, popijając kawę z dworcowego bufetu. Za placem Anka dostrzegła w pomarańczowym świetle lamp ciemne, postrzępione kontury małego parku. Po lewej, przed skrzyżowaniem z Targową, jaśniał klasycystyczny budynek starego Dworca Terespolskiego przekształconego obecnie w Hotel Dworcowy.
— Zaraz się rozgrzejesz. — pocieszyła ją Gośka — Musimy kawałek przejść.
— Daleko?
— Niedaleko. Chodź.
Ruszyły przez śnieg wzdłuż ceglanego parkanu, po prawej mając nasyp z torami kolejowymi.
— Rety, Gośka, gdzie my jesteśmy? — stęknęła Anka — Przecież tu nawet nie ma drogi!
— Jest, jest. — mruknęła wśród kłębów pary Gośka — Szutrowa. Tylko pod śniegiem, bo nikt tędy nie jeździ.
Kilka minut później skończyły się latarnie i szły w niemal już kompletnej ciemności. Z prawej, postukując miarowo kołami, minął je pociąg osobowy, rozświetlając śnieg nasypu żółtawym, migoczącym blaskiem okien.
— Gdzie ty mnie ciągniesz, wariatko? — jęknęła rozpaczliwie Anka, czując zimną wilgoć wdzierającą się do jej butów.
— Zaraz będziemy. — uspokoiła ją Gośka — Uważaj tylko, bo śli...
Anka złapała ją w ostatniej chwili.
— Lepiej sama uważaj. — poradziła, szczękając zębami — Jak sobie złamiesz nogę, będę cię tu musiała zostawić, bo nie ma mowy, żebym ciągnęła cię z powrotem przez te zaspy.
— Nic sobie nie złamię. — obiecała Gośka. 
Dobrnęły w końcu do końca parkanu. Po lewej otwierała się mała, wąska, zasypana śniegiem uliczka.
Gośka rozejrzała się ostrożnie, po czym chwyciła Ankę za rękę i wciągnęła ją za róg.
— To jakaś sekretna kryjówka, czy co? — burknęła zirytowana i już mocno zziębnięta Anka.
— Żebyś wiedziała. — uśmiechnęła się Gośka.
Obydwie strony uliczki zasłonięte były wysokimi, ceglanymi parkanami, nadającymi jej dość ponurego nastroju, potęgowanego przez blado-pomarańczową poświatę nielicznych latarni.
— Co to jest? — zapytała Anka, wskazując masywny, czarny kształt przyczajony za płotem po przeciwnej stronie.
— Młyn. — odparła Gośka — Od dawna opuszczony. A tutaj — dodała, zatrzymując się przed zardzewiałą stalową bramą osadzoną między dwoma ceglanymi filarami — Jest stara fabryka drutu.
Anka popatrzyła na nią, zaskoczona.
Gośka wyjęła z kieszeni latarkę, po czym mrugnęła nią trzy razy przez pręty bramy.
— Miałaś latarkę? — zmarszczyła brwi Anka — Trzeba było zapalić wcześniej!
— Przecież dałyśmy radę po ciemku. — stwierdziła beztrosko Gośka — Poza tym wolałam nie zwracać uwagi.
— Gośka — zamruczała ponuro Anka — W co ty mnie znowu pakujesz?
— W nic. — uśmiechnęła się niewinnie Gośka — O, zobacz.
Na podwórzu zapaliło się światełko, które kołysząc się na boki, ruszyło w ich kierunku, a po chwili okazało się lampą naftową trzymaną przez wysokiego, opatulonego w futrzaną kurtkę chłopaka. Chłopak zatrzymał się przy bramie, uniósł lampę i przyjrzał im się uważnie.
— Serwus, Pucek. — przywitała go Gośka.
— Violetta — powiedział po chwili cichym, płaskim głosem Pucek — Serwus. A to kto? — spojrzał na Ankę.
— To moja najlepsza przyjaciółka. — oznajmiła Gośka i lekko trąciła Ankę łokciem.
— Alicja. — przedstawiła się szybko Anka.
— Violetta i Alicja. — podsumował obojętnie Pucek, odstawiając lampę na ziemię. 
Szczęknął metal. Pucek zdjął kłódkę, odciągnął skrzydło bramy na tyle, aby Gośka z Anką mogły przecisnąć się do środka, po czym zamknął je z powrotem.
— Chodźcie. — powiedział, podnosząc lampę i ruszając w głąb podwórza.
— Jesteśmy ostatnie? — zapytała Gośka.
— Prawie. — mruknął Pucek — Uważajcie, śliskie schody.
Wspięły się ostrożnie po metalowych stopniach. Pucek otworzył szarpnięciem ciężkie, skrzypiące ponuro drzwi. Znalazły się w czymś w rodzaju sieni, mając przed sobą dwie zbite niechlujnie z desek ścianki rozdzielone grubą, ciemną kotarą. Ze szpar między deskami i spod kotary sączył się migotliwy, żółto-pomarańczowy blask.
— Zostawcie tu palta — powiedział Pucek, unosząc lampę i wskazując im stojące w rogu, obładowane odzieżą wieszaki — I błagam, wytrzyjcie porządnie buty. Nawet nie macie pojęcia, jaki tu się robi...
Gośka założyła swoją esesmańską czapkę i wyszczerzyła do niego zęby, pobłyskując srebrem trupiej główki w świetle lampy.
— ...syf. — dokończył zaskoczony Pucek, wytrzeszczając na nią oczy.
Kotara uchyliła się, do sieni weszła ciemnowłosa dziewczyna ubrana w żółto-pomarańczowe hinduskie sari, z wymalowaną na czole kropką.
— Violetta — powiedziała radośnie — Niezłe przebranie.
— Dzięki. — odparła Gośka — Twoje też niczego sobie. To jest Alicja. — wskazała Ankę — A to Karmina.
Dziewczyna złożyła dłonie jak do modlitwy, ukłoniła się lekko.
Namaste. — powiedziała z uśmiechem — Witaj w Avalonie, Alicjo.
— Cześć. — przywitała się Anka. Uścisnęły sobie dłonie.
— Janek się spóźnia. — stwierdził Pucek — Wyjdę jeszcze zaczekać.
Otworzył ze zgrzytem drzwi, wpuszczając do środka podmuch lodowatego wiatru. Karmina zadygotała.
— Chodźcie do środka — powiedziała, krzywiąc się z zimna — Bo idzie tu zamarznąć.
Uchyliła i przytrzymała dla nich kotarę.
Źródłem tego złotawego blasku, który widziały z sieni, okazały się świece rozstawione malowniczymi, wielopoziomowymi skupiskami w rogach sporego, kwadratowego pomieszczenia. Zza rozwieszonych na ścianach kolorowych tkanin gdzieniegdzie prześwitywała surowa czerwień cegieł. Od grubej, brązowej kotary ciągnęło się wąskie przejście, prowadzące wzdłuż ściany w głąb pokoju, pozostała część podłogi wyłożona była warstwami pstrokatych dywanów. Pachniało jakimś orientalnym, korzennym zapachem, którego Anka nie była w stanie zidentyfikować. Na dywanach siedziało już kilkanaście osób obojga płci, wszyscy w przebraniach, a niektórzy w maskach. Anka dostrzegła pruskiego huzara z ogromną czaszką na futrzanej czapie, prawosławnego batiuszkę w złotym sticharionie z potężną, ewidentnie fałszywą brodą, który na dziewięćdziesiąt procent był przebraną dziewczyną oraz co najmniej dwójkę wymalowanych w wojenne barwy Indian w malowniczych pióropuszach. Więcej zobaczyć nie zdążyła, bo Gośka pociągnęła ją przejściem za idącą przodem Karminą.
— Chodź — powiedziała, uśmiechając się radośnie — Przedstawię cię.
Anka przekonała się wkrótce, że pomieszczenie musiało być niegdyś jedną długą, fabryczną halą, podzieloną teraz na mniejsze pomieszczenia prowizorycznymi ściankami z desek lub po prostu z ustawionych jedna na drugiej drewnianych skrzyń. Za salą z dywanem znajdowało się coś na kształt kuchni z dużym, metalowym stołem, kilkoma miednicami, które najwyraźniej służyły za zlew oraz zastawionymi żywnością półkami. Pod ścianą stały trzy turystyczne butle gazowe z palnikami, na których bulgotały garnki wypełnione jakąś tajemniczą zawartością. Przy stole, krojąc chleb, ser i jarzyny uwijali się brodaty arabski książę z zatkniętą za pas krzywą szablą, fioletowy biskup w tiarze, z pastorałem opartym o ścianę, oraz czerwonoarmista w wymiętej budionnówce z gwiazdą, z przewieszonym przez plecy na sznurku karabinem. Arabski książę zauważył je pierwszy.
Heil Violetta! — wrzasnął radośnie na widok Gośki, wyprężając się na baczność i wyrzucając przed siebie prawe ramię.
Heil Violetta! — poszli jego śladem biskup i czerwonoarmista, co wydało się Ance mocno komiczne.
Heil, heil. — odpowiedziała łaskawie Gośka, oddając salut zgiętym ramieniem, jakby była przebrana nie za majora SS, ale za samego Hitlera — To jest Alicja — oznajmiła, wskazując dłonią Ankę — Moja najlepsza przyjaciółka. To — wskazała Araba i czerwonoarmistę — Majowy i Tuchaczewski. Karminę już znasz. A to...
— A to — uprzedziła ją Karmina, patrząc zimno na biskupa — To jest bydlę.
— Nie słuchaj jej. — bąknął zmieszany biskup — Jestem Śledzik.
— Niby śledź, a jednak bydlę. — stwierdziła zimno Karmina, po czym odwróciła się na pięcie i zniknęła za ścianą ze skrzyń.
— Coś ty jej znowu zrobił? — szeptem zapytał biskupa Tuchaczewski.
— Nic jej nie zrobiłem, jak Boga kocham! — uniósł ręce Śledzik — Nie wiem, co ona do mnie ma.
Anka parsknęła, zakrywając usta dłonią. Cztery pary oczu spojrzały na nią badawczo.
— Przepraszam. — wytłumaczyła się nieśmiało — Pomyślałam tylko, że biskup mówiący „jak Boga kocham”...
Urwała, spuściła wzrok, zawstydzona. Gośka zachichotała, Majowy wyszczerzył zęby. Śledzik uśmiechnął się niezręcznie, a Tuchaczewski przyjacielsko palnął Ankę w ramię.
— W porządku jesteś, Alicjo. — stwierdził z uśmiechem.
Gośka podeszła do Majowego, który objął ją ramieniem.
— Zajmij nam miejsce, dobrze? — poprosiła Ankę, wspinając się na palce, aby od niechcenia pocałować chłopaka w zarośnięty policzek — Zaraz do ciebie przyjdę.
Anka zamarła, zaskoczona, zbita z tropu i może odrobinę zazdrosna. Gośka nie wspomniała jej do tej pory ani słowem, że kogoś tu miała, zwłaszcza, że ten ktoś wyglądał na na sporo od niej starszego. Marszcząc brwi, zerknęła jeszcze raz na Gośkę, która już szeptała coś uśmiechniętemu Majowemu na ucho, po czym potulnie wycofała się za ścianę ze skrzyń, chociaż miała ogromną ochotę chwycić teraz Gośkę za rękaw, wyciągnąć ją na dwór i zażądać wyjaśnień. Zdjęła buty, zostawiła je w przejściu i usiadła w odosobnieniu pod ścianą, zniechęcona i rozczarowana. Od razu rzuciło jej się w oczy, że na sali były głównie pary — i ona, sama jedna. Nie chciała być piątym kołem u wozu, ale z drugiej strony nie miała również najmniejszej ochoty spędzić całego Sylwestra samotnie.
Zobaczymy, pomyślała niechętnie, jeśli nie będzie się kleiło, to po prostu wrócę do domu. Wezmę taksówkę, Mama i Tata są na tym swoim balu, więc obejdzie się bez pytań.
Postanowiła dać sobie godzinę i wtedy podjąć ostateczną decyzję — chociaż na myśl o ponownym i tym razem samotnym przedzieraniu się przez śnieg w ciemności zrobiło jej się trochę słabo.
— Ależ to Alicja. — odezwał się niespodziewanie chłopiec ubrany w staroświecką, błękitną, mundurową kurtkę ze złotymi obszyciami, który pojawił się przy niej nie wiadomo skąd — Ewidentnie zagubiona w Krainie Czarów. Mogę tu usiąść, Alicjo?
Anka drgnęła, wyrwana z zamyślenia, popatrzyła na chłopca szeroko otwartymi oczami.
— No pewnie. — zgodziła się, zarumieniona i całkiem przyjemnie zaskoczona — Szłam za Białym Królikiem. — dodała, zerkając w kierunku „kuchni” — A raczej za Szalonym Kapelusznikiem.
Chłopiec roześmiał się, siadając przy niej po turecku. Na głowie miał zwieńczony bażancim piórem fantazyjny kapelusik w tym samym odcieniu błękitu, co mundur. Granatowa maska zasłaniała górną część jego twarzy, tak, że Anka mogła dojrzeć tylko czubek nosa, usta i ciemne oczy śmiejące się z wyciętych w masce otworów.
— Najważniejsze, że trafiłaś tam, gdzie powinnaś trafić. — stwierdził miękkim tenorem, przyglądając się Ance badawczo.
— Szczerze mówiąc, właśnie się nad tym zastanawiałam. — mruknęła Anka, spuszczając wstydliwie wzrok.
— W takim razie już nie musisz się zastanawiać. — oznajmił chłopiec — Pierwszy raz cię tu widzę, Alicjo.
— Ja ciebie też. — odparła Anka, zerkając na niego znacząco.
Chłopiec natychmiast zrozumiał aluzję. Ukłonił się jej, nie zdejmując kapelusika.
— Wybacz, proszę. Zachowałem się obrzydliwie. — powiedział zawstydzonym głosem — Jestem Lancelot du Lac.
Anka uśmiechnęła się do niego, mrużąc oczy.
— Nie wyglądasz na pustelnika, Lancelocie z Jeziora — stwierdziła, rozglądając się teatralnie po sali — Więc domyślam się, że gdzieś tu musi być również jakaś Ginewra.
Chłopiec roześmiał się, prezentując urocze dołeczki w policzkach.
— Alicja zna legendy arturiańskie. To rzadkie.
— Alicja od czasu do czasu lubi sobie poczytać na przykład Tennysona. — oświadczyła Anka, zadzierając nieco nosa.
— Naprawdę? — zdziwił się Lancelot — W oryginale czy w tłumaczeniu?
— Różnie. — mruknęła tajemniczo Anka, wzruszając ramionami.
Lancelot pokiwał głową, po czym nachylił się jej do ucha i zadeklamował z ładnym akcentem:



Your beauty is your beauty, and I sin


In speaking, yet O grant my worship of it


Words, as we grant grief tears…



Uśmiechnął się, dostrzegając rumieniec na policzkach Anki.
— Ach, Alicja faktycznie zna Tennysona.
— Wystarczająco, żeby wiedzieć, kiedy jest podrywana.
— Zatem kwestię Ginewry mamy chyba wyjaśnioną. — skwitował z uśmiechem Lancelot — Za to teraz ja zaczynam się martwić, że może kręcić się tu jakiś Pendragon. W końcu, jak sama przyznałaś, przyszłaś z towarzystwem.
Anka spuściła wzrok. W jej brzuchu ekstatyczną kaskadą pękały gorące bąbelki, miliony bąbelków i musiała się sobie przyznać, że podobał jej się ten Lancelot z Jeziora.
— Akurat tego Pendragona w ogóle nie musisz się obawiać. — zapewniła, zerkając w ciemne oczy chłopca — Często tu przychodzisz? — dodała szybko, nie chcąc pozwolić zalęgnąć się niewygodnej ciszy.
Lancelot zastanowił się przez chwilę.
— Od czasu do czasu. — odparł w końcu — Niezbyt często. O, popatrz, kto przyszedł. — wskazał jej wchodzącego właśnie do sali chłopaka o kręconych włosach i subtelnym dołku w brodzie. Przybysz wyglądał na zupełnie zwyczajnego studenta, był ubrany w starą, zieloną, wojskową kurtkę narzuconą na sweter, w ręku niósł gitarę w wytartym, skórzanym pokrowcu. Za nim wśliznął się do środka zmarznięty Pucek.
— Kto to jest? — zapytała cicho Anka, przyglądając się chłopakowi ciekawie.
— To Janek Pradera. — odpowiedział z zadowoleniem w głosie Lancelot — Będzie oprawa.
Chłopak usiadł po turecku pod ścianą, niedaleko od nich i ostrożnie wyciągnął gitarę z pokrowca.
— Bez przebrania? — zdziwiła się Anka.
— Janku — odezwał się do chłopaka Lancelot — Alicja pyta, gdzie twoje przebranie?
— Ja już jestem przebrany. — odparł spokojnie Janek Pradera, mocując na gryfie gitary kapodaster.
— Widzisz? — wzruszył ramionami Lancelot — On już jest przebrany. Napijemy się wina?
Anka zawahała się, skinęła nieśmiało głową.
Lancelot podniósł się zgrabnie, pogroził jej żartobliwie palcem.
— Za chwilę wracam. Nigdzie nie odchodź.
— Nie zamierzam. — zapewniła go Anka.
Od strony kuchni rozległo się brzęczenie dzwoneczków. Na salę weszła dostojnie procesja, na której czele podążała Karmina, rytmicznie uderzając w tamburyn. Za nią kroczył Śledzik z niskim, drewnianym stolikiem w dłoniach, a po nim Majowy, trzymający duże, podłużne, metalowe urządzenie, jakiego Anka nigdy wcześniej nie widziała. Na końcu, wyrwana z zupełnie innej bajki, maszerowała dumnie Gośka w swoim czarnym mundurze, dzierżąc w jednej dłoni metalowy kosz na długim uchwycie, w drugiej wiklinowe pudełko.
Tuż po nich zjawił się Lancelot z dwoma metalowymi kubkami i butelką. Zatrzymał się na moment, obserwując procesję z uśmiechem, po czym podał Ance kubek i ostrożnie usiadł obok, dotykając jej kolana swoim.
— Wino z kubków? — zdziwiła się Anka, czerwieniąc się nieco na tę pozornie przypadkową bliskość.
— Jaki Kamelot, takie Graale. — uśmiechnął się Lancelot, ostrożnie napełniając naczynia — I tak wybrałem te najmniej odrapane. Na zdrowie, Alicjo. Za Krainę Czarów.
— Za Krainę Czarów. — zgodziła się Anka.
Stuknęli się kubkami. Wino było słodkie i mocne, przyjemnie rozgrzewało, zostawiając na języku gęsty, owocowy posmak. Siedzieli przez chwilę w milczeniu, popijając niespiesznie i przyglądając się jak Karmina i Majowy rozstawiają metalowe urządzenie na stoliku.
— Co to jest? — zapytała ciekawie Anka.
— Fajka wodna. — wyjaśnił Lancelot — Nie paliłaś nigdy?
— Nie. — skrzywiła się z niesmakiem Anka — Ja w ogóle nie lubię palić...
— Nie przedstawisz mnie? — zapytała Gośka, dosiadając się do nich znienacka.
Drgnęli obydwoje, zaskoczeni. Gośka przyjrzała się im badawczo spod zadziornie przekrzywionego daszka swojej kretyńskiej czapki.
— To jest właśnie ten Szalony Kapelusznik, o którym ci mówiłam. — powiedziała Anka, wzdychając — A to Lancelot du Lac, najlepszy z rycerzy króla Artura i ojciec Galahada, zdobywcy Świętego Graala.
— A kto jest matką? — zainteresowała się Gośka.
Anka zaczerwieniła się gwałtownie.
— Nie wybiegajmy może aż tak daleko do przodu. — poprosił skromnie Lancelot.
Gośka łypnęła na niego ciekawie.
— Na wstępie, żeby nie było niedomówień, muszę zastrzec, że dziewięćdziesiąt do stu procent z tego, co o mnie od niej usłyszałeś, to przesada. — oświadczyła — Jestem Violetta.
Uścisnęli sobie z Lancelotem dłonie.
— Wybacz, że nie salutuję. — uśmiechnął się chłopiec.
— Wybaczam. Widziałam już dzisiaj salutującego biskupa i bolszewickiego sołdata, chyba na razie mi wystarczy.
Lancelot rozejrzał się po sali.
— Chyba widziałem gdzieś tutaj i popa. Miałabyś do kolekcji.
— Ja też! — pokiwała głową Anka — I w dodatku wydaje mi się, że to dziewczyna.
Gośka już otwierała usta do odpowiedzi, kiedy Karmina klasnęła w dłonie.
— Kochani, szisza gotowa! — zawołała — Chętni proszeni do stolika.
— Idziecie? — zapytała Gośka.
Ta niespodziewana liczba mnoga z jakiegoś powodu wywołała mały pożar w brzuchu Anki.
— Idziemy? — zapytał ją Lancelot.
Brązowe oczy Gośki prześliznęły się uważnie między nimi.
— No, nie wiem... — zawahała się Anka.
— Chodź, chodź. — zachęciła Gośka, podnosząc się z dywanu — To naprawdę lepsze niż faja.
Lancelot poderwał się zręcznie, nachylił ku Ance, która, zarumieniona, przyjęła jego dłoń. Była miękka i ciepła, i najwyraźniej zupełnie nie miała ochoty rozstać się z jej dłonią, gdy już usiedli w kręgu wokół stojącej na stoliku fajki wodnej, Gośka przy Majowym, obok niej Anka z Lancelotem. Obok nich przycupnął Janek Pradera, zostawiwszy gitarę pod ścianą. Naprzeciwko, po drugiej stronie stolika, usiadł Pucek w otoczeniu dwóch przebranych za Indianki dziewcząt, przy nich Tuchaczewski. Po chwili dołączył do nich jeszcze jakiś franciszkanin oraz legionista Dąbrowskiego w czarno-czerwonym mundurze.
— Ja chcę pierwsza! — uniosła rękę Gośka — W celach edukacyjnych, oczywiście. Bo mamy tutaj debiutantkę — wskazała dłonią Ankę, która uśmiechnęła się nieśmiało, czerwona jak burak — Oto Alicja, po raz pierwszy tutaj.
Anka spuściła wzrok, kiedy wszystkie oczy zwróciły się na nią. Tuchaczewski, uśmiechnięty szeroko, zaklaskał entuzjastycznie.
— Chyba mu się podobasz. — szepnął Ance do ucha Lancelot, ściskając delikatnie jej dłoń.
Anka zerknęła na niego wstydliwie. Ciemne oczy patrzyły na nią z otworów maski miękko, ciepło, serdecznie. „A tobie?”, chciała zapytać, ale słowa nie były w stanie przejść jej przez gardło.
— Co to za szepty? — ofuknęła ich Gośka z ustnikiem w dłoni — Nie ma szeptania w towarzystwie! Poza tym patrz tutaj, Alicjo i uważaj, bo będę demonstrować. Otóż fajkę wodną pali się tak.
Wsunęła ustnik między wargi i pociągnęła zdrowo, napełniając płuca dymem. Jej brązowe oczy zmrużyły się szelmowsko, gdy rzuciła Ance znaczące spojrzenie, po czym uniosła twarz ku Majowemu i pocałowała go rozchylonymi ustami, długo, niespiesznie, przechylając głowę i strącając swoją esesmańską czapkę na podłogę. Krąg oczekujących na swoją kolej zareagował aplauzem.
— Brawo Violetta! — zawołał entuzjastycznie Tuchaczewski — Właśnie tak powinno palić się fajkę wodną!
 Nie klaskali jedynie Anka z Lancelotem, ze względu na to, że ciągle trzymali się za ręce, oraz Janek Pradera, który zadowalał się obserwowaniem widowiska z subtelnym, odrobinę nieobecnym uśmiechem.
Gośka oderwała się w końcu od Majowego z usatysfakcjonowanym pomrukiem i zarumienionymi policzkami.
— I jak było? — mruknęła, mrużąc oczy.
— Prawidłowo. — wyszczerzył zęby Majowy, z przyjemnością wypuszczając dym nosem.
— No, ja myślę. — kiwnęła głową Gośka, po czym odwróciła się do czerwonej jak burak Anki, przekazując jej uroczyście wąż z ustnikiem.
 — Twoja kolej, księżniczko. — oświadczyła z łobuzerkim uśmiechem — Na zdrowie.
Anka popatrzyła nieufnie na czarną, lśniącą w świetle świec końcówkę, zawahała się, czując na sobie niecierpliwe oczy zebranych.
— Może jednak na początek spróbuj bez udziwnień. — doradził Lancelot.
Anka zerknęła na niego kątem oka, z ulgą odkrywając, że nie tylko jej płoną policzki. Majowy, przypatrując się jej z rozbawionym zainteresowaniem, opiekuńczo otoczył ramieniem Gośkę, która wsparła się o niego, zadowolona. Założyła z powrotem swoją czapkę i przekrzywiła ją starannie, obserwując zmrużonymi, brązowymi oczami Ankę, która przełknęła w końcu ślinę i wsunęła końcówkę węża do ust. Pociągnęła ostrożnie, potem mocniej. Dym okazał się wilgotny, gęsty i słodki. Smakował owocami i karmelem, nie drapał w gardło i nie było w nim ani odrobiny tej nieprzyjemnej goryczy, którą Anka doskonale pamiętała z gośkowych faj. Zamknęła oczy, z przyjemnością przytrzymując tę owocową słodkość w płucach, po czym rozchyliła lekko usta, pozwalając jej ulecieć.
Otworzyła powieki, zobaczyła oczy wciąż wspartej o ramię Majowego Gośki, obserwujące ją z czujną uciechą. Zawstydzona, odwróciła od niej twarz, przekazała ustnik Lancelotowi. Starając się nie robić tego zbyt nachalnie, przyglądała mu się ciekawie, kiedy zaciągał się dymem.
— I co? — zapytał ją miękko Lancelot, oddając wąż Jankowi Praderze.
— Całkiem dobre. — skinęła głową Anka — Na pewno lepsze od papierosów. To tytoń?
— Tytoń — przytaknęła Karmina — Ale nasączony melasą, syropem i olejkami. Tuchaczewski przywiózł z Egiptu.
Tuchaczewski ukłonił się, uchylając budionnówki.
— Smacznego. — uśmiechnął się radośnie — Mam tego więcej.
— Byłeś w Egipcie? — zdziwiła się Gośka.
— Bywam w północnej Afryce regularnie. — oświadczył Tuchaczewski, wzruszając ramionami — Egipt, Libia, Maroko, Algieria... chociaż tam się teraz kotłuje. 
— Widziałeś piramidy? — zapytała ciekawie Anka.
— Jasne. I to z bliska. — skinął głową Tuchaczewski — I Sfinksa też. Następnym razem pokażę ci zdjęcia.
— Chętnie! — zgodziła się ochoczo Anka. 
Lancelot przyglądał się jej z lekkim uśmiechem.
— Zostajemy na drugą kolejkę? — zapytał cicho.
— No pewnie! 
Zdziwiła się trochę, jak szybko i gładko Lancelot wśliznął się w rolę jej opiekuna i jak łatwo ona go w niej zaakceptowała. Przez chwilę miała ochotę pójść śladem Gośki i przytulić się do jego ramienia.
— Lancelocie. — odezwała się cicho, spoglądając w ciemne oczy chłopca.
— Słucham? — zapytał Lancelot, rumieniąc się nieco pod jej spojrzeniem.
Anka przysunęła się bliżej, muskając jego palce swoimi.
— Dlaczego ja? — szepnęła mu do ucha — Przecież nie jestem tutaj jedyną dziewczyną bez pary. Na przykład ta, która siedzi koło Pucka, po jego lewej, widzisz? — wskazała mu dyskretnym ruchem głowy jedną z Indianek — Nie spuszcza z ciebie oczu. Dlaczego więc akurat ja?
Lancelot zawahał się, spuścił w zakłopotaniu wzrok. Z opresji uratowała go Gośka, która położyła Ance dłonie na ramionach, wychylając się zza jej pleców.
— Uważaj, Lancelocie. — ostrzegła, marszcząc dramatycznie brwi — Ta Alicja jest mocno niestała w uczuciach.
— Nieprawda! — oburzyła się Anka.
Lancelot, zaczerwieniony, uśmiechnął się nieśmiało.
— Masz. — Gośka podała Ance wąż i z zadowolonym uśmiechem wycofała się z powrotem w ramiona Majowego.
Anka zaciągnęła się dymem, zerknęła nieśmiało na Lancelota, ciągle mając w pamięci wyczyn Gośki. Chłopiec przyglądał się jej uważnie z policzkami nabiegłymi szkarłatem, zagryzając w napięciu wargę, zupełnie jakby czytał jej w myślach. Anka zwróciła się ku niemu z sercem walącym wściekle w piersi. Usta Lancelota zadrżały, delikatne płatki jego nozdrzy rozchyliły się nagle, a w jego oczach zamigotało ulotnie coś na kształt lęku. Anka zerknęła przez ramię — Gośka, wtulona w zarośniętą szyję Majowego, obserwowała ją uważnie kątem oka z leciutkim uśmieszkiem na ustach. Zaczynało brakować jej powietrza. Odwróciła głowę i wypuściła z płuc dym, dostrzegając, jak rozluźniają się ramiona Lancelota. Gośka zmarszczyła na nią nos, a Anka pokazała jej szybko sam czubek języka, po czym, zawstydzona, oddała wąż Lancelotowi, starannie unikając jego wzroku.
— Czy tylko mi się wydaje, czy za pierwszym razem smakowało lepiej? — zapytała, kiedy chłopiec westchnął z zadowoleniem, wypuściwszy dym nosem.
— Wszystko smakuje najlepiej za pierwszym razem. — odpowiedział z uśmiechem, dotykając lekko jej dłoni — Chodź, napijemy się jeszcze wina.
Wrócili na swoje poprzednie miejsce pod ścianą, gdzie wciąż czekały na nich ich naczynia i napoczęta butelka. Usiedli blisko siebie, stykając się kolanami, Lancelot nalał wina.
— Nie pamiętam, czy to twój. — uśmiechnął się przepraszająco, podając Ance kubek.
— Nie szkodzi. — odparła Anka — Piliśmy już za Krainę Czarów, więc za co wypijemy teraz?
Lancelot zastanowił się przez chwilę, pocierając brzeg kubka czubkami długich, szczupłych palców.
— Powiedziałbym, że za miłość, ale to chyba zbyt banalne, prawda? — odezwał się miękko.
— Czy ja wiem? — uśmiechnęła się nieśmiało Anka.
— Wypijmy za motylki. — zaproponował Lancelot.
— Motylki? — zachichotała Anka, unosząc brwi — Jakie motylki?
— Te w brzuchu. — szepnął Lancelot — Znasz to uczucie, prawda?
— No pewnie, że znam. — przytaknęła Anka, unosząc swój kubek — I to jak. Za motylki, Lancelocie.
— Za motylki, Alicjo.
Stuknęli się lekko kubkami i napili po łyku wina, patrząc sobie w oczy.
Od kręgu amatorów sziszy oderwał się Janek Pradera. Wrócił na swoje miejsce pod ścianą, w pewnym oddaleniu od Anki i Lancelota, podniósł swoją gitarę i przebiegł lekko palcami po strunach. Na sali ucichło.
— Będzie śpiewał. — szepnął Lancelot, przysuwając się bliżej do Anki.
Janek Pradera nachylił się nad instrumentem z zamkniętymi oczami. Jego palce trąciły struny, wydobywając z nich delikatną, łagodną melodię. Grał przez chwilę w milczeniu, w końcu kiwnął do siebie głową i zaśpiewał miękkim, ciepłym barytonem:



I oto znowu jesteś


wymodlona dostojnie gazelo


na wzgórzu pomiędzy lustrami


Taka jesteś dziewica na oczach


że podpalasz mi brzuch


dużo lepiej niż głodne tygodnie...



Anka słuchała, z fascynacją przyglądając się palcom Janka tańczącym po gryfie. Skąpany półmrokiem, z zamkniętymi oczami i z pudłem gitary lśniącym blado w blasku świec, wydawał się zupełnie wyrwany ze świata i zatopiony w swojej muzyce.
Poczuła dotyk na obojczyku — to była dłoń Lancelota, jego długie, ostrożne palce wędrujące powoli w stronę jej szyi. Anka przytuliła się do niego, opierając głowę na szczupłym ramieniu. Wino grzało ją od środka, czuła się dobrze i bezpiecznie.
Janek już nie śpiewał, melodeklamował teraz miękkim, niespiesznym głosem, akompaniując sobie cicho na gitarze.



Często dość bardzo zapłakać zachciałem


Ale tak było że nic zawsze to samo


I nie wiedziałem co czynić by płakać


Więc rękami płakałem to więcej


Żyłami świętymi rzekami


I jeszcze stopami komunia to więcej...



Umilkł, ostrożnie zdjął dłonie ze strun. Przez chwilę trwała cisza, potem ktoś nieśmiało zaklaskał. Janek otworzył oczy, niczym wyrwany z transu.
— Muszę się wysikać. — stwierdził, odkładając ostrożnie gitarę — Zaraz wracam.
— To poeta? — szepnęła Anka, przyglądając się plecom wciągającego buty Janka.
— Tak, nawet z własnym tomikiem. — skinął głową Lancelot — Ale wiesz co? Założę się, że jakieś trzy czwarte z tych, których tu widzisz, coś tam pisuje. A połowa z tych, co pisują, próbowała coś gdzieś publikować. Takie czasy, że jak rzucisz kamieniem, to trafisz w poetę.
— A ty? — zapytała Anka, delikatnie muskając jego dłoń na swoim ramieniu czubkami palców — Ty też pisujesz, czy tylko recytujesz?
Chłopiec uśmiechnął się nieśmiało, wypił łyk wina.
— Zdarza mi się czasami coś popełnić, owszem. Ale ja nie mam ambicji, piszę tylko do szuflady. — przyznał skromnie — A ty?
— O, nie. Ja do pisania się nie nadaję. — zaprzeczyła ze śmiechem Anka i dodała niepewnie po chwili: 
— Za to trochę rysuję. Też tylko do szuflady.
— Naprawdę? Co rysujesz? — zainteresował się Lancelot.
— Cokolwiek mi się spodoba. — wzruszyła ramionami, po czym uniosła głowę i szepnęła mu do ucha:
 — Powiedz mi jakiś wiersz. Swój wiersz.
Policzki Lancelota zakwitły pąsem. Obrócił się ostrożnie ku Ance, ciągle obejmując ją ramieniem i pochylił twarz, wsuwając nos w jej włosy.
— Ślicznie pachniesz. — szepnął.
— Dziękuję, ale nie próbuj zmieniać tematu. — powiedziała cicho Anka, marszcząc brwi.
Chłopiec zawahał się przez moment.
— Naprawdę chcesz?
— Naprawdę.
Lancelot skinął lekko głową i przysunął usta do jej ucha.
— Ten wiersz ma tytuł „Gwiazdka śniegu”:



Przychodzi o zmroku


W dłoń wplata chłodne palce


Bladym żarem osiada na policzkach


Taka krucha i miękka


Skąd ją wytrzasnąłeś, pytają


Nie wiem


Spadła z nieba



Anka milczała przez chwilę, czując, że płoną jej uszy.
— Nie wymyśliłeś tego w tej chwili, prawda? — zapytała, odsuwając się nieco, aby móc spojrzeć w ciemne oczy chłopca.
— Oczywiście, że nie. — obruszył się żartobliwie Lancelot — Siedziałem nad tym z miesiąc, próbując dobrać rymy.
— Ale to jest biały wiersz.
— No właśnie. — zgodził się Lancelot i pocałował Ankę w usta.
W jej podbrzuszu coś raptownie eksplodowało, zalewając ją falą gorąca, odbierając dech, wprawiając całe ciało w niekontrolowane drżenie. Usta Lancelota były wilgotne, delikatne i słodkie od wina, a od ich dotyku przeszedł Ankę dreszcz. Zerknęła na niego spod rzęs, ich oczy zderzyły się na ułamek sekundy. Lancelot, jakby spłoszony, przerwał pocałunek, wycofał się ostrożnie, ale Anka nie pozwoliła mu uciec. Z walącym szaleńczo sercem dogoniła go desperacko i pocałowała rozchylonymi ustami. Zdawała sobie sprawę, że pozbawiona jakiegokolwiek doświadczenia zrobiła to niezgrabnie i nieumiejętnie — ale, jakby nie było, pocałowała go sama, z własnej, nieprzymuszonej woli. Świadomość tej nagłej, spontanicznej autonomii sprawiła, że jej podbrzusze stanęło w ogniu. Chłopiec przechylił lekko głowę, odpowiedział pocałunkiem, a Anka znów roztopiła się w tej gorącej, obezwładniającej wilgoci jego ust.
— Alicjo — szepnął drżącym nieco głosem Lancelot, delikatnie dotykając jej płonącego policzka opuszkami palców — Spodziewałem się... nie, miałem nadzieję, że może do tego dojść, ale czy nie idzie nam trochę za szybko?
— To ty pocałowałeś mnie pierwszy. — zauważyła zadziwiająco przytomnie Anka.
— Święta racja. — zgodził się chłopiec — W takim razie, mogę pocałować cię jeszcze raz?
— Myślałam, że idzie nam trochę za szybko. — powiedziała cicho Anka, chociaż wszystko w niej domagało się zgody na kolejny pocałunek, a potem może na jeszcze jeden.
Od zasłaniającej wejście kotary powiało chłodem, wracał Janek Pradera. Anka i Lancelot, obydwoje zażenowani i spłonieni, odsunęli się nieco od siebie ze spuszczonymi oczami, wciąż jednak trzymając się za ręce.
— O — powiedział Janek, dostrzegając stojącą obok nich butelkę — Dajcie trochę tego wina, bo zimno, jak jasna cholera.
Usta Lancelota ściągnęły się lekko, jego palce zacisnęły się mocniej na dłoni Anki, niechętne do pozostawienia jej samej sobie choćby na chwilę. Pucek pomocnie podsunął im pusty kubek, zmarszczył brwi, dostrzegając ich splecione stanowczo dłonie.
— Ja naleję. — zaoferował z subtelnym uśmiechem, sięgając po butelkę.
— Dzięki. — powiedział cichym, zawstydzonym tenorem Lancelot.
Anka skinęła Puckowi głową, a przy okazji dojrzała Gośkę, siedzącą razem z Majowym, Tuchaczewskim i Karminą, którzy dyskutowali o czymś ściszonymi głosami. Gośka wydawała się zupełnie w tej dyskusji nie uczestniczyć — z odwróconą głową i zmarszczonymi brwiami bacznie obserwowała Lancelota.
Może jest zazdrosna, pomyślała Anka, uśmiechając się do tej myśli z satysfakcją.
— Do twarzy ci w uśmiechu. — szepnął Lancelot, delikatnie gładząc opuszką kciuka grzbiet jej dłoni.
— Uważaj z komplementami, Lancelocie. — ostrzegła go żartobliwie Anka — Pendragon patrzy.
— Niech patrzy. — zamruczał chłopiec, nachylając się ku niej i całując ją miękko w kącik ust. Anka westchnęła cicho, przymykając oczy i pocierając czubkiem nosa jego gładki policzek.
— Jakieś życzenia à propos repertuaru? — zapytał zza ich pleców Janek.
Lancelot uśmiechnął się łagodnie, chłonąc ją ciemnymi oczami wypełnionymi czułością i zachwytem.
— Masz jakieś życzenia? — zapytał cicho.
— Ja mam bardzo dużo życzeń, Lancelocie — odparła Anka, czując przeogromną potrzebę pocałowania obydwu dołeczków w jego policzkach — Ale żadne z nich nie dotyczy muzyki.
— „Różę”, Janku. — odezwała się przebrana za batiuszkę dziewczyna, przytulona do ramienia czarno-białego, zamaskowanego pierrota — Zagraj „Różę”.
— „Różę”? — uniósł brwi Janek — Niech będzie „Róża”.
Westchnął i trącił palcami struny, pochylając kędzierzawą głowę.



W ogrodzie nocą chochoł to król


A narzeczona jego magiczna


O łaskę króla ją pielęgnować


A mnie to już nikt dawno tak bardzo


Dawno tak bardzo już nikt


Nie pielęgnował...



Anka wyciągnęła się na dywanie, kładąc głowę na kolanach Lancelota.
— Mogę? — upewniła się szeptem, zaglądając w ciemne oczy chłopca.
— Oczywiście. — uśmiechnął się Lancelot, delikatnie głaszcząc ją po policzku — Jeśli to jedno z twoich życzeń.
Siedzieli tak, rozgrzani winem i zasłuchani w muzykę, sycąc się swoją bliskością, dzieląc szczodrze zmysłami. Mieli oczy tylko dla siebie nawzajem, zamknięci wewnątrz niewidzialnej bańki, w której zaczynał i kończył się teraz cały ich świat. Na zewnątrz Janek grał na gitarze i śpiewał, mrugało światło świec, powietrze pachniało korzennym kadzidłem i owocowym dymem, ale to wszystko stanowiło tylko zawieszone gdzieś na samej granicy świadomości tło.
Anka wyciągnęła rękę, kładąc dłoń na miękkim, ciepłym policzku chłopca. Lancelot obrócił twarz, delikatnie musnął ustami jej palce. Wpatrując się w jego skupione i nieruchome oczy, tak ciemne, że prawie czarne, ale jednocześnie wydające się jarzyć jakimś niewidzialnym, wewnętrznym ogniem, Anka zdała sobie sprawę, że Lancelot widzi teraz tylko ją i nic więcej. Przyjemne ciepło rozlało się po jej wnętrzu, serce skurczyło się i zadrżało, a Anka poczuła przemożną potrzebę pochwycenia go w ramiona, upewnienia się, że nie jest jakimś widziadłem czy innym wytworem wyobraźni, ale prawdziwą, żyjącą, czującą istotą. 
— Nie jesteś głodna? — zapytał Lancelot — Są kanapki, ciastka i...
Drgnął, rzucił jej spłoszone spojrzenie, kiedy Anka uniosła się nagle z jego kolan. Zaciskając zęby, przysunęła się bliżej, zarzuciła mu ramiona na szyję, przytulając się z wszystkich sił.
— Co się stało? — szepnął zaskoczony Lancelot, obejmując ją w pasie.
Poczuła jego dłonie na plecach, gładzące ją lekko po kręgosłupie, między łopatkami.
Co ja robię, pomyślała nagle panicznie Anka. Co ja w ogóle wyprawiam?
Była w jakiejś opuszczonej fabryce, w otoczeniu obcych ludzi, w ramionach chłopaka, którego przecież nawet nie rozpoznałaby na ulicy. Przypomniała sobie słowa Gośki o mężczyznach, przypomniała sobie Krzyśka, natychmiast zdając sobie sprawę, że nigdy przecież nie dostrzegła w jego niebieskich oczach takiej tkliwości, takiej fascynacji, takiego zachwytu, jakie widziała teraz niczym na dłoni w oczach Lancelota. Zresztą Lancelot nie znał jej prawdziwego imienia ani nazwiska, nie wiedział, kim był jej Tata. To było coś zupełnie innego, coś szczerego, czystego i bezinteresownego. Lancelot był w niej zakochany, Anka była tego stuprocentowo pewna. A ona... a ona była zakochana w nim, na jakieś, powiedzmy, osiemdziesiąt procent. Może nawet dziewięćdziesiąt. Gośka zaś — o ile to wszystko nie było jednym pięknym, zwodniczo rozbudowanym snem, z którego Anka mogła się lada chwila obudzić — zupełnie nie miała racji.
— Alicjo, wszystko w porządku? — zapytał zaniepokojony Lancelot, trzymając ją w ramionach.
— Lancelocie — powiedziała cichym, drżącym głosem Anka, wtulając się w jego szyję — Lancelocie, skąd ty się wziąłeś? Czy ty w ogóle naprawdę istniejesz? Przyszedłeś do mnie jak... jak gwiazdka śniegu.
Lancelot przycisnął ją ostrożnie do piersi, musnął ustami jej policzek.
— Istnieję. — wyszeptał miękko — Jestem tutaj. Dopóki zechcesz, żebym był. A potem zniknę.
— Nie znikaj. — poprosiła Anka.
— Alicjo — powiedział cicho Lancelot, głaszcząc ją powoli po włosach — Nie płaczesz, prawda?
— Nie płaczę. — zapewniła go Anka, zaciskając powieki — Tylko... boję się trochę.
— Czego się boisz? — szepnął, muskając ustami płatek jej ucha.
— Tego, co będzie. — odparła Anka — Tego, że my przecież...
„My”. Nie „ty” i „ja”, tylko „my”. Jak łatwo przeszło jej to przez usta. Urwała, zagryzła wargę. Chłopak milczał przez chwilę, trzymając ją w ramionach.
— Nie bój się. — powiedział miękko — Na razie jest Sylwester i jesteśmy tutaj we dwoje. A potem niech będzie, co ma być.
Anka odsunęła się odrobinę, aby spojrzeć mu w oczy.
— Płakałaś. — szepnął, zasmucony.
— Tylko trochę. — odpowiedziała nieśmiało i pocałowała go lekko w usta. Lancelot przechylił głowę, odpowiedział pocałunkiem, zamykając jej policzek w dłoni.
— Nie rozumiem. — odezwała się po dłuższej chwili Anka, opierając głowę na jego ramieniu.
— Czego nie rozumiesz?
— Nie rozumiem, co się ze mną dzieje. Przecież ja ciebie nawet nie znam.
Lancelot uśmiechnął się do niej miękko.
— Alicjo... — zaczął, ale przerwał mu donośny dźwięk metalu uderzającego o metal.
Drgnęli obydwoje, odwrócili głowy. 
— Kochani — powiedziała Karmina, trzymająca w dłoni lśniący w świetle świec, mosiężny gong — Za chwilę północ.
Stojący obok niej Tuchaczewski, pozbawiony budionnówki, pokiwał rudą, kędzierzawą głową, wpatrując się w staroświecki kieszonkowy zegarek na łańcuszku.
— Tuchaczewski, a ten zabytek to ci dobrze chodzi? — zapytał kpiąco franciszkanin, obejmujący w pasie Królewnę Śnieżkę w białej sukni z błękitną lamówką i z diademem w ciemnych włosach, prawie jak z obrazka Jüttnera.
— Co do sekundy, spokojna twoja rozczochrana. — odparł dumnie Tuchaczewski — No, moi drodzy, półtorej minuty. — ogłosił, dając ręką znak do powstania.
Anka i Lancelot podnieśli się razem z wszystkimi, podeszli bliżej, formując luźny półokrąg wokół Karminy i Tuchaczewskiego. Lancelot otoczył Ankę ramieniem, a ona przylgnęła do niego, obejmując go w pasie. Zarumieniona i ewidentnie szczęśliwa Gośka, która wraz z Majowym znalazła się nagle tuż przy nich, lekko trąciła Ankę łokciem i puściła do niej oko, wyszczerzając zęby. Anka uszczypnęła ją w udo przez bryczesy.
— Dziesięć... dziewięć... osiem... siedem... — zaczął odliczać Tuchaczewski, unosząc w górę palec.
Lancelot obrócił głowę, musnął ustami włosy Anki.
— Trzy... dwa... jeden... szczęśliwego Nowego Roku! — zawołał Tuchaczewski, wyrzucając ręce w górę. Karmina uderzyła w gong, dźwięk rozniósł się po sali metaliczną falą.
— Jeszcze przed chwilą miałem w głowie całe mnóstwo naprawdę rewelacyjnych życzeń dla ciebie — uśmiechnął się do Anki Lancelot, patrząc jej w oczy — Ale nagle wszystkie mi gdzieś umknęły. Dlatego po prostu szczęśliwego nowego roku, Alicjo.
— Szczęśliwego nowego roku, Lancelocie. — odpowiedziała Anka, przysuwając ku niemu zarumienioną twarz.
Pocałowali się niespiesznie, wtuleni w siebie nawzajem. W otaczającym ich roześmianym, podnieconym gwarze nowy, tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty piąty rok nabierał z każdą sekundą coraz więcej kształtu i koloru, ale dla nich, i tylko dla nich, czas się zatrzymał. Ktoś potrącił ich niechcący ze zdawkowymi przeprosinami, ktoś inny zaczął deklamować podniosłym głosem:

 

W słoneczność my patrzmy, w słoneczność tę bożą,


Co z przyszłych dni wschodem zabłyśnie na ziemi!


Skrzydłami się do niej zrywajmy orlemi,


A niech nas zaćmienia nie trwożą!

 


Oni byli skupieni wyłącznie na sobie nawzajem, dzieląc się hojnie gorącem, oddechem, dotykiem, a gdyby cały świat wokół nich nagle rozpłynął się w nicość, oni zapewne nawet by tego nie zauważyli.
— Alicjo... — wyszeptał rozedrganym głosem Lancelot, gdy oderwali się w końcu od siebie, obydwoje zarumienieni i nieco zdyszani.
Anka uśmiechnęła się do niego wstydliwie, ciągle czując jego smak w ustach i zapach w nozdrzach, a miliony maleńkich motylków tańczyły ekstatycznie w jej brzuchu.
Ktoś delikatnie położył jej dłoń na ramieniu. 
— Nie chcę wam przeszkadzać — powiedziała z nieśmiałym uśmiechem Karmina — Ale szczęśliwego nowego roku dla was obojga.
— Nie przeszkadzasz — odparła Anka, a Lancelot pokiwał twierdząco głową — Szczęśliwego nowego roku.
Karmina nachyliła się i, ku zaskoczeniu Anki, pocałowała miękko w usta najpierw ją, potem Lancelota. Po chwili spostrzegła, że delikatny pocałunek przy składaniu życzeń był najwyraźniej miejscowym zwyczajem, którego łamać nie wypadało. Została zatem obcałowana przez Tuchaczewskiego, Pucka, Janka Praderę, oraz całą kolorową, roześmianą masę innych osób, z którymi nie zamieniła do tej pory nawet słowa. Na końcu podeszli do niej Gośka z Majowym, obydwoje uśmiechnięci od ucha do ucha. Gośka zarzuciła Ance ramiona na szyję.
— Szczęśliwego nowego roku, Alicjo! — zawołała wesoło, całując ją zgodnie ze zwyczajem w usta.
— Och, Gosiaczku — wyszeptała jej do ucha Anka, przytulając mocno — Szczęśliwego nowego roku, ty potworze.
Gośka zachichotała, popatrzyła jej przez chwilę w oczy, ujmując jej dłonie i lekko ściskając.
— Tak, nie, czy jeszcze nie wiem? — wyszeptała, zerkając znacząco na Lancelota.
— Tak. — szepnęła bez namysłu Anka, oblewając się pąsem.
Gośka pokiwała z zadowoleniem głową.
— Bardzo się cieszę. — oświadczyła radośnie, po czym puściła do Anki oko i zarzuciła ramiona na szyję Lancelotowi.
— Szczęśliwego nowego roku. — uśmiechnął się do Anki Majowy.
Był wielki, więc musiała wspiąć się do niego na palce, przy okazji podrapał ją brodą po policzkach. Poczuła lekkie ukłucie zazdrości, dostrzegając kątem oka, jak Gośka całuje Lancelota. Kiedy tylko zostali sami, przylgnęła do niego, biorąc go za rękę.
— Alicjo — szepnął nieśmiało chłopiec, spuszczając wzrok.
— Coś się stało? — zaniepokoiła się Anka.
— Nic się nie stało. — powiedział z oporami Lancelot — Tylko... muszę już iść. Przepraszam.
— Naprawdę? — zmartwiła się Anka — Przecież dopiero północ.
— Wiem — westchnął Lancelot — Ale taki mam układ z rodzicami. Muszę, jeśli chcę tu przyjść następnym razem. A bardzo chcę. — uśmiechnął się do niej smutno.
Anka skinęła niechętnie głową.
— Nie gniewasz się, prawda? — zapytał niepewnie Lancelot, delikatnie dotykając jej policzka.
— Oczywiście, że się nie gniewam. — zapewniła, patrząc mu w oczy — Tylko...
Urwała, zmarszczyła brwi, desperacko szukając słów.
— Myślimy tak samo. — szepnął Lancelot, delikatnie muskając jej usta opuszką kciuka.
Anka wypuściła go niechętnie z ramion. Stojąc obok, przyglądała się, jak wkładał buty, zawiązując sznurówki długimi, zręcznymi palcami. Kiedy tylko zdołał się wyprostować, wzięła go znowu za rękę. Wyszli razem do sieni, oświetlonej słabym blaskiem tlącej się mizernie naftowej lampy. Anka skarciła się bezgłośnie, że nie przyszło jej do głowy włożyć butów — zimna, wilgotna posadzka ziębiła ją w stopy.
— Lancelocie. — zatrzymała go, ciągnąc lekko za rękę.
Popatrzył na nią ciemnymi oczami.
— Słucham?
— Zdejmij maskę. — poprosiła.
Lancelot zawahał się, spuścił wzrok.
— Nie mogę. — odpowiedział cicho.
— Dlaczego?
— Bo... jeszcze nie mogę. Gdybyś zobaczyła mnie teraz bez maski, mogłabyś mnie znienawidzić.
— Wygłupiasz się, prawda? — powiedziała z lekkim grymasem Anka — Przecież nie zmieniasz się po północy w potwora.
Lancelot pokiwał głową, uśmiechając się smutno, sięgnął po palto.
— Zmieniam się tylko w siebie. — westchnął, przygnębiony — Ale kiedy zobaczymy się następnym razem, będę już bez maski. — obiecał, wpatrując się w Ankę intensywnie, jakby próbował zakodować w pamięci każdy szczegół jej wyglądu.
— A zobaczymy się jeszcze? — zapytała Anka, podchodząc bliżej i unosząc ku niemu twarz.
— Obiecuję. — powiedział Lancelot, obejmując ją w pasie — I to niedługo.
Ich usta odnalazły się pnownie, Anka zamknęła oczy, lgnąc do niego z wszystkich sił.
Przeszkodził im Janek Pradera, który przecisnął się przez kotarę, dźwigając swój skórzany pokrowiec z gitarą. Odstąpili od siebie, obydwoje czerwoni i zawstydzeni. Janek zerknął na nich obojętnie, po czym odwrócił się demonstracyjnie, owijając szyję szalikiem i zapinając swoją wojskową kurtkę.
— Ty też już wychodzisz, Janku? — zapytał Lancelot, ściskając lekko dłoń Anki.
— Tak — mruknął Janek Pradera — Zyta chora, a ja baluję.
— Jeśli idziesz w stronę Dworca, to możemy pójść razem. — zasugerował Lancelot.
— No to chodźmy. — zgodził się Janek, zarzucając gitarę na ramię — Serwus, Alicjo.
— Muszę iść. — szepnął Lancelot z nutą bólu w głosie — Muszę, bo jeśli nie wyjdę stąd teraz, to... to już nie wyjdę w ogóle.
Anka skinęła głową, cofnęła się o krok.
— Obiecałeś. — przypomniała, z ociąganiem wypuszczając jego dłoń.
— Do zobaczenia. — powiedział cicho Lancelot, nachylając się ku Ance i całując ją miękko w usta.
— Do zobaczenia. — westchnęła Anka — Uważajcie na siebie.
Zadygotała z zimna, kiedy Janek otworzył drzwi. Lancelot obrócił głowę, popatrzył na nią jeszcze raz z łagodnym uśmiechem, po czym wyszedł. Anka została sama. Szczękając zębami, wpatrywała się przez chwilę w przerdzewiały metal, po czym westchnęła raz jeszcze i wróciła niechętnie na salę. Tam zatrzymała się bezradnie — po czarnym mundurze Gośki ani po Majowym nie było śladu, a ona znowu została sama jedna wśród wszystkich tych obcych par i grupek.
— Twój chłopak już poszedł? — zapytała cicho Karmina, podsuwając jej tacę zastawioną glinianymi czarkami wypełnionymi jakimś parującym płynem.
— Tak. — skinęła głową Anka, czując coś przyjemnie ciepłego i miękkiego w podbrzuszu.
„Twój chłopak”.
— Szkoda. — uśmiechnęła się współczująco Karmina — Pasujecie do siebie.
— Szkoda. — zgodziła się z westchnieniem Anka, ostrożnie biorąc czarkę z tacy — Co to jest?
— Zamiast szampana. — wyjaśniła Karmina, mrużąc lekko oczy — Spróbuj.
— Dziękuję. — kiwnęła głową Anka — Aha, Karmina? Nie wiesz, gdzie może być Go... Violetta?
— Poszli z Majowym do sypialni. — poinformowała Karmina — Po drugiej stronie kuchni.
Anka ostrożnie wzięła łyk gorącego płynu, poczuła na języku miód oraz dziwny, jakby grzybowy posmak z subtelną domieszką goryczki. Wokół jej serca wciąż buzowało przyjemne, miękkie ciepło, rozchodzące się wraz z krwią po całym ciele. Lancelot. Uśmiechnęła się do siebie, przypominając sobie jego ciemne oczy, drobne, delikatne usta, dołeczki w policzkach. Lancelot, jej Lancelot, o którym koniecznie musiała porozmawiać teraz z Gośką, inaczej... inaczej to szczęście mogłoby ją rozsadzić. Wypiła do końca, po czym wsunęła zziębnięte stopy w buty i poszła do kuchni. Przy metalowym stole zastała popijających z czarek Tuchaczewskiego, Pucka i Śledzika. Tuchaczewski puścił do niej oko, uniósł swoją czarkę w toaście. Anka odpowiedziała skinieniem głowy.
— Szukasz Violetty, Alicjo? — zapytał swoim monotonnym, niespiesznym głosem Pucek.
— Tak. Widzieliście ją?
— Widzieliśmy. — przytaknął Śledzik i wskazał na zasłonięte płachtą czerwonego materiału przejście, za którym tliło się blade światło — Violetta może być teraz zajęta, ale lepiej sprawdź sama.
Wymienili się z Tuchaczewskim porozumiewawczymi uśmiechami. Pucek przyglądał się jej obojętnie.
— Dzięki. — mruknęła Anka i ostrożnie odchyliła zasłonę.
„Sypialnia” podzielona była prowizorycznymi parawanami na maleńkie pokoiki z wąskim korytarzem pośrodku. Te pojedyncze alkowy nie miały drzwi, od korytarza odgradzały je kurtyny wykonane z tego samego kolorowego materiału, co parawany. Większa część kurtyn była odsunięta na bok i Anka zobaczyła, że w każdej z alków było akurat tyle miejsca, aby zmieścił się tam materac. Puste pokoiki były ciemne, w zajętych paliło się wątłe, mrugające światło. Na korytarzu, przed zasłoniętymi kurtynami, stało pozostawione obuwie. Odnalezienie wysokich szklanek Gośki nie sprawiło Ance najmniejszego problemu. Tuż przy nich stała para skórzanych, brązowych trzewików na grubym, ząbkowanym obcasie, które zapewne należały do Majowego. Anka uniosła głowę, przyjrzała się grze cieni na zasłoniętej kurtynie, przekonując się po chwili, że Śledzik miał rację, i że Gośka w istocie była bardzo zajęta, tak zajęta, jak tylko może być naga dziewczyna w ramionach nagiego chłopaka. Anka zdała sobie sprawę, że patrzy na coś, czego ze względu na lojalność wobec Gośki i na czystą przyzwoitość widzieć nie powinna, i że jedynym właściwym rozwiązaniem byłoby teraz odwrócić się na pięcie i wyjść, ale z jakiegoś powodu nie była w stanie się ruszyć. Coś trzymało ją przykutą w miejscu, z płonącymi uszami i szeroko otwartymi oczami wbitymi w pomarańczową płachtę. Serce waliło jej jak oszalałe, kiedy słuchała skrzypnięć sprężyn materaca i cichych, ulotnych westchnień swojej najlepszej przyjaciółki, którą, jak jej się do tej pory wydawało, znała jak własną kieszeń. Przeszło jej nagle przez myśl, że być może właśnie przed tym uciekł Lancelot i jak na zawołanie wyobraziła sobie kształty ich cieni na kurtynie. W jej podbrzuszu rozlało się coś bezwstydnie, przyjemnie gorącego, przygryzła opuszkę kciuka, czując, jak jej żołądek kurczy się w małą, rozdygotaną podnieceniem kulkę.
Kolory wyostrzyły się nagle, czerwień i pomarańcz niemal zapiekły ją w oczy. Anka potrząsnęła głową, odrywając w końcu wzrok od wijących się hipnotycznie cieni. Poczuła się jakoś dziwnie tkliwie i podniośle. Gdyby była w domu, zaczęłaby teraz rysować. Portret Lancelota. Być może nawet akt. Kolory bulgotały jej przed oczami. Ruszyła w stronę kuchni, a barwne kurtyny zakłębiły się wokół niej jaskrawym cyklonem. Anka przepędziła je gestem, brnąc uparcie przed siebie. Odchyliła zasłonę, weszła do kuchni, i znalazła się w sercu gęstej, wilgotnej dżungli skąpanej w bogatej, wieczornej purpurze. Wśród mokrych liści wiły się jakieś małe, śliskie stworzonka. Z wysokich gałęzi potężnych drzew dobiegało skrzeczenie dostojnych ptaków o niebieskim i zielonym upierzeniu, błyszczącym metalicznie w migoczących promieniach słońca.
— Czy wy też to widzicie? — zapytała Tuchaczewskiego, Śledzika i Pucka, którzy zaskrzeczeli twierdząco z gałęzi swojego drzewa.
Anka uniosła głowę, zobaczyła podłużny, czarny cień kołujący wysoko nad wierzchołkami drzew.
— Stań za mną, Alicjo. — powiedział Lancelot, obejmując ją ramieniem — Obronię cię.
— Nie! — zawołała Anka, chwytając go za rękę — To przecież Żaberłak! A ty nie masz swojego miecza! 
Ale Lancelota już przy niej nie było. Anka rozejrzała się, wystraszona.
— Lancelocie! — zawołała.
Z purpurowego nieba majestatycznie spłynął ku niej Żaberłak, niczym wysmukły, ulepiony z dymu rekin. Anka wspięła się zręcznie na jego grzbiet, chwytając za skłębioną, syczącą od elektryczności grzywę.
— Zabierz mnie do niego. — zażądała, a Żaberłak posłusznie pognał przez dżunglę, która stanęła od tego pędu w ogniu, błyskawicznie rozpadając się na miliony drobinek jaskrawoczerwonego popiołu. Karminowy pył bladł, opadając na ziemię, a Anka zauważyła, że nie była już w dżungli. Jej widmowy wierzchowiec sunął przez zasypaną śniegiem równinę w gęstej, migoczącej szkarłatem mgle. Rozejrzała się, mrużąc oczy.
— Lancelocie! — zawołała rozpaczliwie — Gdzie jesteś?
— Tutaj. — dobiegł ją cichy głos zza pleców.
Anka desperacko szarpnęła grzywę Żaberłaka, który niósł ją w zupełnie złym kierunku, ale jej palce bez żadnego oporu zanurzyły się w obsydianowym dymie. Nie miała innego wyboru, odwróciła się i zeskoczyła w miękki, suchy śnieg, w którym zapadła się aż po kolana.
— Lancelocie! — krzyknęła — Lancelocie!
— Jestem tutaj.
Anka pobiegła w stronę głosu, przedzierając się przez sypką biel, w której drobiny czerwieni migotały niczym kamień w pierścionku żony Stalina. Przyspieszyła kroku, dostrzegając ciemną, rozmytą we mgle sylwetkę. To był Lancelot, w swoim błękitnym mundurze i kapelusiku, odwrócony do niej tyłem i zapatrzony w pustkę. Dopadła do niego, chwytając go za rękę — i dopiero teraz spostrzegła ze zdumieniem, że jest naga, ale ta nagość z jakiegoś dziwnego powodu nie wystraszyła jej ani nie zawstydziła.
— Lancelocie — wyszeptała Anka, przytulając się do chłopca — Tyle czasu cię szukałam.
— Popatrz. — powiedział Lancelot, wskazując migoczącą szkarłatem mgłę pod ich stopami — Widzisz?
— Nie widzę. — zaprzeczyła Anka, mrużąc oczy.
— Tam jest Avalon. — wytłumaczył łagodnie Lancelot — Chodź, popłyniemy. I zawsze już będziemy razem.
Nie czekając na Ankę, zanurzył się miękko we mgle, zanurkował, odpychając skłębioną szarość wyrzutami ramion. Anka upadła na kolana, próbując pójść w jego ślady, wsunęła ręce w szary pył i natrafiła na niewzruszenie chłodną twardość.
— Zaczekaj na mnie! — zawołała za nim, ale po chłopcu nie było już śladu.
— Lancelocie! — krzyknęła rozpaczliwie Anka, z całej siły uderzając pięściami w nieustępliwą mgłę.

Edytowane przez Helvetica Standard (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...