Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Alicja i smok, rozdział 10


Rekomendowane odpowiedzi

Rozdział 10


— Oj, Aniu, Aniu. — biadała półgłosem Hela, siedząc na łóżku przy Ance, która, ciągle w koszuli nocnej, wmuszała w siebie śniadaniową owsiankę — Na same święta, co za los! Może jednak zostanę z tobą, co? — dodała po chwili zastanowienia.
— Nawet się nie wygłupiaj. — zaprotestowała Anka, przełykając pospiesznie. Nie mogła przecież przyznać się Heli, że objawienie się problemu właśnie teraz, w najdogodniejszym momencie, a nie na przykład tuż przed Sylwestrem, sprawiło jej w głębi duszy ogromną ulgę — Kiedy ostatni raz byłaś w domu? Poza tym dzisiaj Wigilia.
— Niby tak — zgodziła się niechętnie Hela — Ale...
— Nie ma mowy. — ucięła Anka, oddając Heli ledwo napoczęte śniadanie — Już nie mogę. Dasz mi tabletki?
Hela ostrożnie odstawiła talerz na stolik. Wydobyła z kieszonki fartuszka brązową buteleczkę z acetaminofenem.
— Jedną czy dwie? — zapytała, wyciągając korek.
— Dwie. — poprosiła Anka.
Hela podała jej leki i filiżankę z pachnącą imbirem herbatą. Anka połknęła tabletki, popiła i z westchnieniem zsunęła się po materacu.
— O której masz pociąg?
— Jeszcze czas. — uśmiechnęła się uspokajająco Hela — Nie martw się, zdążę.
Rozległo się pukanie do drzwi, chwilę później do pokoju zajrzała Mama.
— Jak się czujesz, kochanie? — zapytała niespokojnie.
— Właśnie wzięłam tabletki. — skrzywiła się Anka — Nic mi nie będzie, Mamo.
Mama westchnęła, spojrzała na Helę.
— Helu, może niech Hela już się zbiera. — zaproponowała, zerkając na zegarek — Stefan odwiezie Helę na dworzec.
— Nie trzeba, proszę pani. — powiedziała nieśmiało Hela — Toż szkoda fatygi, mogę pojechać autobusem.
— Żadna fatyga, wszystko już uzgodnione. Nam przecież też zależy, żeby Heli było wygodnie.
— Właśnie. — podchwyciła Anka — I pozdrów od nas rodzinę.
Hela podniosła się niechętnie z łóżka, sięgając po talerz z niedojedzonym śniadaniem Anki.
— Przyjdę się jeszcze pożegnać, dobrze? — powiedziała.
Anka skinęła głową. Hela uśmiechnęła się do niej nieśmiało i wyszła z pokoju, zostawiając buteleczkę acetaminofenu na nocnej szafce.
Kiedy zostały same, Mama usiadła na łóżku przy Ance, pogłaskała ją po włosach.
— Masz gorączkę. — westchnęła z troską.
— Przejdzie mi. Poza tym trzydzieści siedem to nie gorączka.
— Wiem, że przejdzie. — uśmiechnęła się smutno Mama — Chociaż wolałabym, żeby nic ci nie musiało przechodzić. Przynieść ci coś?
Anka zastanowiła się przez chwilę.
— Nie. Poleżę i zaczekam, aż zaczną działać tabletki, potem zejdę na dół i coś ci pomogę. Kiedy wychodzi Marcysia?
— Mówiła, że koło południa. — Mama wstała, popatrzyła na Ankę z troską — Odpoczywaj, dobrze? Jakbyś czegoś potrzebowała, wołaj.
— Dobrze, Mamo. Nie rób wszystkiego sama.
— Zobaczymy. — odparła niezobowiązująco Mama i wyszła.
Anka sięgnęła po książkę, ale błyskawicznie przekonała się, że zupełnie jest w stanie skupić się na tekście. Nie było jeszcze dziewiątej rano, a ona już czuła się wyczerpana. Zwinęła się w kłębek pod kołdrą i zamknęła oczy, ze wszelkich sił starając się ignorować pulsujący w podbrzuszu ból.
Zasnęła płytkim, nie przynoszącym odpoczynku snem, który wydawał się trwać nie dłużej, niż kilka minut, ale kiedy Anka uniosła z poduszki głowę, budzik na szafce wskazywał już wpół do dziesiątej. Bolesne pulsowanie przycichło do lekkiego, ale wciąż nieprzyjemnego ćmienia, było jej ciepło, wygodnie i w miarę dobrze. Jeszcze pół godziny, obiecała sobie Anka, pozwalając swoim ciężkim, zmęczonym powiekom opaść ponownie.
Obudziła się po pierwszej. Zła na siebie, wzięła jeszcze jedną tabletkę, po czym powlokła się do łazienki.
— Hela i Marcysia już poszły? — zapytała, gdy już umyta i ubrana zeszła do kuchni, zastając w niej krzątającą się przy całej kolekcji naczyń ze świątecznymi potrawami Mamę.
— Poszły. — przytaknęła Mama, zerkając na trzymaną w dłoni kartkę — Najpierw Hela, potem Marcysia. Nie chciały ci przeszkadzać, bo spałaś, ale życzą ci wesołych świąt.
— Dziękuję. — westchnęła niezadowolona Anka — Chciałam się z nimi pożegnać.
— Jak się czujesz? — zapytała Mama, odkładając kartkę i przenosząc swój czujny wzrok na Ankę.
— Tak sobie. O której będzie Tata?
— Zgodnie z ostatnią wersją — skrzywiła się nieco Mama — Koło czwartej. Jesteś głodna?
Anka pokręciła z niechętnym grymasem głową.
— Zastanów się. — uprzedziła ją Mama — Potem nie będę miała czasu szykować ci niczego aż do kolacji.
— Najwyżej zrobię sobie kanapkę. — wzruszyła ramionami Anka — Pomóc ci coś?
— Nie trzeba. — odpowiedziała Mama, rozglądając się bezradnie po kuchni — Idź odpocznij, poczytaj, porysuj, pooglądaj telewizję, ale nie kręć mi się pod nogami.
— Chciałam tylko pomóc. — burknęła Anka, nieco urażona szorstkością w jej głosie.
Mama westchnęła, podeszła do Anki i przytuliła ją ostrożnie.
— Wiem, kochanie. Przepraszam. — powiedziała miękko, nachylając się, aby pocałować ją w czubek głowy — O nic się nie martw, dobrze? Dam sobie radę. W końcu przecież w każde święta jest tak samo. Marcysia zostawiła mi instrukcje. — wskazała swoją kartkę, zapisaną krągłym pismem Marcysi.
— Skoro już tu jestem, to zrobię sobie herbaty. — stwierdziła Anka — A gdybyś zmieniła zdanie, Mamo, to mnie zawołaj.
— Dobrze, zawołam. — zgodziła się Mama — Aha, Ania? Jakby co, to w lodówce jest marcysiowy sernik.
— To świetnie — uśmiechnęła się do niej słabo Anka — Ale ja naprawdę nie jestem głodna.
Wróciła do swojego pokoju, wyciągnęła z szuflady biurka prezenty dla Mamy i Taty, które poprzedniego wieczoru starannie zawinęła w błyszczący papier i obwiązała wstążkami. Po chwili namysłu wsunęła do kieszeni dżinsów buteleczkę z tabletkami acetaminofenu, po czym z prezentami pod pachą zeszła ostrożnie na dół. Upewniwszy się, że Mama była w dalszym ciągu zajęta w kuchni, weszła do salonu i starannie ułożyła obydwa pudełka pod choinką. Stęknęła, kiedy jej podbrzusze odezwało się mdłym skurczem, zgięta w pół padła na kanapę i przykryła się kocem.
Zaraz po czwartej wrócił do domu Tata.
— Miałem przebrać się za Mikołaja, jak w amerykańskich filmach, ale nie wyszło. — oświadczył z uśmiechem, wchodząc do salonu. Mina zrzedła mu na widok Anki — Co się dzieje? Źle się czujesz?
Anka, która spędziła ostatnie kilka godzin na pół czytając „Alicję” i drzemiąc, odpowiedziała niechętnym pomrukiem. Tata ostrożnie usiadł przy niej na kanapie, lekko ścisnął jej palce w swojej zmarzniętej dłoni.
— Zimny jesteś. — stwierdziła Anka, marszcząc nos — I śmierdzisz papierosami.
— Rozmawiałem przez chwilę ze Stefanem na dworze. — przyznał się Tata.
— Mówiłeś mu, żeby został na Wigilię?
— Mówiłem, ale sama wiesz, jak to jest ze Stefanem. Bardzo grzecznie odmówił. Tak, jak co roku.
— On nie ma rodziny, prawda? — zapytała Anka, unosząc brwi.
Tata potrząsnął głową.
— Stefan to Stefan, skarbie. — powiedział z lekkim uśmiechem — Gdzie Mama?
— W kuchni.
— Zobaczę, czy coś jej trzeba pomóc.
— Powodzenia. — skrzywiła się Anka — Ja też próbowałam i zostałam przepędzona.
Tata okazał się najwyraźniej bardziej przekonujący, ponieważ gdy Anka zwlekła się w końcu z kanapy i poszła zaparzyć sobie herbatę, zastała go bez marynarki i krawata, kursującego pomiędzy kuchnią a jadalnią z naręczami półmisków i talerzy.
— Wyglądasz jak kelner od Viscontiego. — stwierdziła, przyglądając mu się krytycznie.
— Boki zrywać. — mruknął ponuro Tata, pobrzękując naczyniami.
Anka weszła do kuchni. Było gorąco, pachniało tym specyficznym, korzennym zapachem świąt, który zawsze przywodził jej na myśl Boże Narodzenie w Zamościu, u Babci.
— Czy ktoś do nas przychodzi na Wigilię? — zapytała Anka, nalewając wody do czajnika i zerkając przy okazji na kontuar.
— Nie. — powiedziała z lekką nutą irytacji w głosie Mama — Będzie tylko nas troje.
— Przecież my w życiu tego wszystkiego nie zjemy! — zmarszczyła brwi Anka.
— Ania, przestań już, proszę. — westchnęła Mama, z impetem zamykając drzwiczki piecyka — Idź się położyć. Tata przyniesie ci herbatę.
Anka wycofała się potulnie do jadalni. Tata zerknął teatralnie w kierunku kuchni, unosząc brwi, po czym znacząco pokiwał do Anki głową.
Było przed szóstą, kiedy zasiedli w trójkę do wigilijnej kolacji. Humor Mamy najwyraźniej zdążył się do tego czasu znacznie poprawić, Anka została przywitana w jadalni uśmiechem i pocałunkiem w czoło.
— Jak się czujesz, kochanie? — zapytała troskliwie Mama.
— Tak sobie — odpowiedziała Anka, obrzucając spojrzeniem zastawiony stół — Ale wzięłam tabletki. Gdzie Tata?
— Poszedł się przebrać, bo zachlapał sobie koszulę sosem. O, idzie.
Wszedł Tata, ubrany w piaskowy garnitur.
— Już obydwie gotowe? — uśmiechnął się, zacierając ręce — To co, zasiadamy?
Przytulili się we troje.
— Wszystkiego dobrego. — powiedział miękkim, cichym głosem Tata.
— Wszystkiego dobrego. — odpowiedziały Mama z Anką.
— Ania, siadaj tutaj. — Tata wskazał Ance krzesło u szczytu stołu.
— Dlaczego? — zdziwiła się Anka.
— Bo dzisiaj ty jesteś najważniejsza. — odparł Tata.
— I żebyśmy obydwoje mogli mieć cię na oku. — dodała z uśmiechem Mama — Jesteś chociaż odrobinę głodna?
— Zjem barszczyku. — zadecydowała Anka, rozglądając się po stole.
— Ja też. — powiedział Tata — Barszczyk dobra sprawa. A ty, Zosiu?
— Jeśli barszcz, to ukraiński. — stwierdziła z grymasem Mama — Ja wezmę karpia.
Anka i Tata wykrzywili się do siebie.
— Zajmijcie się lepiej swoim barszczem. — poradziła im Mama.
Przez chwilę jedli w milczeniu, ostrożnie, aby nie ochlapać się zupą. Barszcz był lekko pikantny, aromatyczny, doskonale komponował się z grzybowym farszem uszek. Tata uniósł serwetkę, otarł nią usta, po czym rozłożył z powrotem na kolanach.
— No, jednak Marcysia to klasa. — docenił z uśmiechem.
Anka i Mama pokiwały głowami.
— Kiedy ona zdążyła to wszystko zrobić? — spytała zadziwiona Anka.
— Marcysia, Aniu, nie gotuje tak, jak zwykli ludzie. — powiedział Tata, wyławiając z barszczu uszko — Ona gotuje jak maszyna, na wszystkich palnikach równocześnie i do tego piecze jeszcze w piecyku. A w międzyczasie miesza, kroi, szatkuje i uciera. Sposób gotowania Marcysi jest dla nas, amatorów, nie do objęcia rozumem.
Anka odsunęła od siebie pusty talerz, uniosła brwi.
— Naprawdę?
— Naprawdę. — przytaknęła Mama, ocierając usta serwetką — Jakiś czas temu spuchła jej ręka, więc zaproponowałam, że pomogę jej obrać ziemniaki do obiadu. Kręciła strasznie nosem, ale kazałam się jej nie wygłupiać. W końcu uległa, dała mi do obierania ziemniaki, a sama wzięła się za cebulę. Zanim ja obrałam dwa ziemniaki, Marcysia miała już całą cebulę skrojoną. Kiedy ja obierałam następne dwa, Marcysia załatwiła już całe kilo — i to żebyś widziała jak. Można było nimi grać w bilard. Z bolącą ręką! Potem było już mi wstyd proponować jakąkolwiek pomoc. — pokiwała głową, rozejrzała się po stole — Może zjesz trochę kapustki z grochem, kochanie? Albo ryby po grecku?
— Kapusty, ale odrobinkę. — zgodziła się bardziej przez grzeczność niż z głodu Anka.
Tata nałożył sobie hojnie śledzi w śmietanie.
— Pamiętacie te święta u Babci, kiedy spadło tyle śniegu, że rano Tata i Dziadek musieli kopać tunel do drogi? — zapytała z sentymentalnym uśmiechem Anka — A Dziadek spił kolędników tak, że pomyliły im się role?
— I przy okazji sam schlał się orzechówką tak, że król Herod pomieszał mu się z królem Popielem. — dodała Mama — Pamiętamy, oj, pamiętamy.
— Ja tam za dużo z tamtych świąt nie pamiętam. — przyznał wstydliwie Tata.
— Co ty powiesz. — mruknęła Mama, rzucając mu znaczące spojrzenie.
Anka zachichotała.
— Dziwię się tylko, że ty to wszystko pamiętasz, Aniu. — powiedział Tata, zagryzając dzwonko śledzia chlebem — Miałaś wtedy... sześć lat?
— No pewnie, że pamiętam. — obruszyła się Anka.
— Być może uda nam się pojechać na święta do Babci w przyszłym roku. — Mama popatrzyła znacząco na Tatę — Prawda, Zenek?
— Być może. — zgodził się z kamienną twarzą Tata.
— Naprawdę? — rozpromieniła się Anka.
— Jasne. Czemu nie. — tym razem Tata spojrzał na Mamę — Tylko trzeba to będzie wcześniej z Babcią dogadać.
— Jak najbardziej do załatwienia. — mruknęła Mama.
Anka, uśmiechnięta od ucha do ucha, wychyliła się na krześle i pocałowała Tatę w policzek. Potem Mamę.
— Ja już się najadłam. — oświadczyła, podnosząc serwetkę z kolan i kładąc ją na stole.
— W takim razie chodźmy może do salonu. — zaproponował Tata, nakładając sobie na talerz ryby po grecku — Zawsze możemy skończyć jeść tam. I napić się jakiegoś dobrego winka. Zosiu?
— Owszem, możemy. — uśmiechnęła się Mama — Szczerze mówiąc, ja też mam już dosyć jedzenia.
— A może puścimy jakąś płytę z kolędami? — zapytała w salonie Anka, rozkładając koc na kanapie.
— Puścimy, puścimy. — pokiwał głową Tata — Ale może najpierw zobacz, co leży pod choinką. A raczej co leżałoby pod choinką, gdyby się pod nią zmieściło.
Oczy Anki podążyły za wzrokiem Taty i otworzyły się nagle szeroko. Pod oknem, za mieniącym się świątecznym bogactwem kolorów drzewkiem, stało wielkie pudło owinięte niebieskim papierem.
Anka podeszła do niego powoli, ostrożnie pociągnęła za srebrną wstążkę.
— Zdaje się — powiedziała, spoglądając przez ramię na rodziców — Że widziałam pod choinką coś jeszcze. Ale lepiej sprawdźcie sami, bo mogło mi się przywidzieć.
— Faktycznie. — przyznał ze świetnie pozorowanym zdziwieniem Tata — Coś tu jeszcze jest. To chyba dla ciebie, Zosiu. A to najwidoczniej dla mnie. Ania, nie próbuj tego podnosić, bo ciężkie. Po prostu rozerwij papier.
— „Thorens” — przeczytała z pudła Anka — Co to jest?
— Otwórz, zobacz. — uśmiechnął się Tata — No, piękny krawat. Aż muszę założyć!
— Załóż, załóż. — skinęła glową Mama — A potem zapalimy sobie świeczkę.
— O rany. — jęknęła Anka, nabożnie przesuwając czubkami palców po gładkiej, drewnianej obudowie — Mój własny adapter?
— Tak, skarbie, twój własny adapter. — roześmiał się Tata — A w tym pudle pod spodem są głośniki. Zaraz wszystko podłączymy i posłuchamy sobie na nim kolęd.
Anka wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w czarną, gumową matę pokrywającą talerz, ostrożnie przesunęła palcami wzdłuż rowków.
— A potem... będę mogła wziąć go do siebie? — zapytała z zachwytem.
— Oczywiście. — uśmiechnął się Tata.
— Ale w płyty musisz zaopatrzyć się sama. — dodała Mama — Bo szczerze mówiąc, nie wiedzieliśmy, co ci kupić.
Pierwszą rzeczą, która przyszła Ance do głowy, była kolekcja płyt Karoli.
— Karolina Haller z mojej klasy ma dużo świetnych płyt. Coś od niej pożyczę.
Dopiero za tydzień, uświadomiła sobie gorzko. Karola z Lufą były przecież w Szwecji.
Tata, w swoim nowym, orzechowym krawacie na szyi, przykucnął przy niej, ostrożnie wyjął adapter z pudełka.
— Postawię na razie na stoliku i podłączę głośniki. — oznajmił z uśmiechem — Ty poszukaj jakichś kolęd.
— Chcę patrzeć, jak podłączasz! — obruszyła się Anka. Skrzywiła się, kiedy jej podbrzusze skurczyło się boleśnie, co nie uszło uwadze Taty.
— Połóż się, Aniu. — powiedział miękko — Jeszcze zdążysz wszystko zobaczyć.
— Zrobię ci herbaty. — zaoferowała Mama, podnosząc się z fotela.
— Mamo, a świece? — zapytała Anka, kładąc się z grymasem na kanapie.
— Zaraz zapalimy. — skinęła głową Mama — Zastanów się jaką. Mamy lawendę, wanilię, bez i... co tam jeszcze jest? — zerknęła do pudełka — Gorzką czekoladę? Ciekawe. Za chwileczkę wracam.
Ostrożnie odstawiła pudełko i wyszła do jadalni, posyłając Ance zatroskany uśmiech. Anka przykryła się kocem, obserwując krzątającego się przy kablach Tatę.
— Nie słyszałam nigdy o Thorensie. — stwierdziła — Lepszy od waszego philipsa?
— Zaraz się sama przekonasz. — Tata zatarł entuzjastycznie dłonie — No, zrobione. To co, może... — zastanowił się przez chwilę — Lola Zajcy? Zresztą nie mamy chyba innej płyty z kolędami.
— A może Fogg? — zapytała z uśmiechem Anka. Tata przepadał za Foggiem.
— Fogga nie odmawiam nigdy. — odparł ochoczo Tata — Ale z tego, co pamiętam, ktoś tutaj życzył sobie kolęd.
— Zmieniłam zdanie. — oświadczyła Anka, która tak naprawdę chciała sprawić Tacie przyjemność — Posłuchajmy Fogga. Może „Ostatnią niedzielę”?
— Zwariowałaś? „Ostatnia niedziela” w święta? — obruszył się nieszczerze Tata, już wyciągając płytę z koszulki.
Ustawił prędkość, po czym starannie opuścił igłę. Głośniki zaszumiały miękko, a po chwili tkliwym, sentymentalnym piano odezwały się smyczki. Anka słyszała tę piosenkę już tak wiele razy, że zdołała zapamiętać słowa, ale po raz pierwszy w życiu poczuła, że bicie jej serca dostosowuje się do rytmu muzyki. Bogaty, gęsty dźwięk łaskotał lekko jej skórę, osiadając na niej niczym piana podczas kąpieli i unosząc włoski na karku. Zdumiona, popatrzyła na Tatę szeroko otwartymi oczami, a on uśmiechnął się do niej, zadowolony z efektu.

 

Teraz nie pora szukać wymówek


Fakt, że skończyło się


Dziś przyszedł drugi, bogatszy i lepszy ode mnie


I wraz z tobą skradł szczęście me...



— Czy wy obydwoje poszaleliście? — zapytała Mama, która właśnie wróciła z filiżanką pachnącej imbirem herbaty i półmiskiem wyładowanym sernikiem i makowcem — „Ostatnia niedziela” w Wigilię?
— Mamo — westchnęła z zachwytem Anka — Posłuchaj, jak to gra!
— No gra, gra. — uśmiechnęła się Mama.
Tata poderwał się z fotela, delikatnie odebrał Mamie naczynia i postawił je na stoliku, po czym skłonił się jej szarmancko.
— Czy można?
— Skoro już mamy tango, to czemu nie. — odparła miękko Mama, kładąc dłoń na jego ramieniu.
Anka z uśmiechem przyglądała się ich tańcowi, oparta o poduchy kanapy, z kawałkiem sernika na talerzyku, choinkowymi bombkami mieniącymi się w świetle płomieni kominka i tą tkliwą muzyką wprawiającą jej serce w przyjemne wibracje.

 


To ostatnia niedziela


Moje sny wymarzone,


Szczęście tak upragnione,


Skończyło się.



Tata ukłonił się Mamie, ucałował jej dłoń.
— Dawno tak nie tańczyliśmy. — powiedział z westchnieniem.
— Dawno. — przyznała Mama — Ostatni raz na balu noworocznym, o ile dobrze pamiętam. Ania, jaką chcesz świeczkę?
— Gorzką czekoladę. — zadecydowała Anka.
— Wina? — zapytał Tata, sięgając po korkociąg — Na przykład białe Sauternes z pięćdziesiątego piątego. Nie za słodkie, w sam raz do sernika.
— Chętnie. — skinęła głową Mama, siadając w fotelu.
— Tobie nie proponuję, Aniu, bo przecież leki. — usprawiedliwił się wstydliwie Tata.
— I słusznie. — stwierdziła stanowczo Mama — Anka na alkohol ma jeszcze czas. Całkiem sporo czasu. — rzuciła w stronę Anki znaczące spojrzenie.
— Mała lampka dobrego wina od święta nie zrobiłaby jej krzywdy. — mruknął Tata.
Usiadł na kanapie, kładąc sobie stopy Anki na kolanach, po czym stuknęli się z Mamą kieliszkami. Płonąca na stoliku świeczka syciła powietrze słodkim, lekko korzennym zapachem. W tle Mieczysław Fogg śpiewał o smutnych herbacianych różach, a linia smyczków znów unosiła Ance włoski na karku.
— Nie łaskocz. — zbeształa Tatę, podkurczając palce.
— Masuję, nie łaskoczę. — obruszył się Tata.
— Też mi masażysta. — prychnęła Anka, niecierpliwie strząsając jego niewprawne dłonie ze swoich stóp — O której przychodzą jutro Kwapiszewscy?
— Koło południa. — powiedziała z westchnieniem Mama — Ania, zdaję sobie sprawę, że...
— Wiem, Mamo. — przerwała jej Anka, krzywiąc się niechętnie — Wiem. Obiecuję, że tym razem nie nazwę Pawełka kretynem albo czymś gorszym. Dołożę wszelkich starań.
Tata parsknął. Mama zgromiła go wzrokiem.
— Chyba pójdę się już położyć. — powiedziała Anka.
— Boli? — zaniepokoiła się Mama.
— Trochę boli. Może się najpierw wykąpię?
— Naleję ci wody. — zaoferowała Mama.
— A ja podłączę adapter w twoim pokoju. — dodał ochoczo Tata — Chcesz jakąś płytę do przesłuchania w łóżku?
Anka zastanowiła się, przeglądając w pamięci kolekcję rodziców.
— Dziewiątą Symfonię Beethovena. — powiedziała, nie mogąc już doczekać się nowego roku i powrotu Karoli.
— Von Karajana czy Szella? — zapytał Tata.
— Von Karajana. — odparła po chwili namysłu Anka.


— No, przyjechali. — oznajmił Tata, odkładając telefon i poprawiając przed lustrem swój nowy, orzechowy krawat.
Anka, nafaszerowana tabletkami i przebrana w białą, odświętną sukienkę, z włosami ściągniętymi kupioną specjalnie na Sylwestra opaską, podeszła do okna w holu i wyjrzała na zewnątrz. Czerwone BMW wujka Jurka wjeżdżało właśnie przez bramę, mijając wyprężonego na baczność wartownika.
Anka poczuła na ramieniu dłoń Mamy, która podeszła bliżej i stanęła za jej plecami. Auto zatrzymało się na podjeździe. Otworzyły się drzwiczki, zza kierownicy wysunął się z trudem — ze względu na imponujący brzuch — wujek Jurek z bordową muchą wystającą znad kołnierza palta. W drzwiach pasażera ukazała się ciocia Kasia w grafitowym futrze, a z tyłu wysiadł naburmuszony Pawełek w skórzanym płaszczu narzuconym na oliwkową koszulę i czarny krawat Młodzieży Wszechpolskiej.
— Ciekawe czy on też się kąpie w tym mundurku. — mruknęła z grymasem Anka.
Tata rzucił jej rozbawione spojrzenie.
— Anna. — syknęła Mama, lekko zaciskając palce na jej ramieniu.
— Witamy, zapraszamy! — zawołał Tata, otwierając drzwi i wpuszczając jednocześnie do środka zimny powiew z dworu. Anka zaszczękała zębami.
— Wszystkiego dobrego! — uśmiechnęła się szeroko ciocia Kasia, całując Tatę w policzek — Dzień dobry! Dzień dobry, Zosiu. Ania, jak ty urosłaś!
— Dzień dobry, ciociu. — przywitała się Anka, która szczerze wątpiła, aby od ostatniego momentu, w którym widziała ją ciocia Kasia, czyli od wakacji, urosła chociaż o centymetr.
— Wszystkiego dobrego, Aneczko. — wujek przytulił ją lekko i pocałował w obydwa policzki. Gładko ogolony, z przerzedzonymi włosami, wyglądał prawie jak mocno przerośnięty niemowlak — Robisz się tak śliczna, jak twoja mama.
— Dziękuję, wujku. — uśmiechnęła się nieśmiało Anka. Mina jej zrzedła, kiedy stanął przed nią niemalże dwumetrowy Pawełek, przyglądając się jej pogardliwym wzrokiem. Jego bujne, niemalże stykające się brwi były zmarszczone niesmakiem, na szyi i brodzie czerniły się igiełki rzadkiego, chłopięcego zarostu. Bez słowa podali sobie chłodno ręce.
— Nie mamy dzisiaj ani kucharki, ani służącej. — powiedziała do cioci Kasi Mama — Będziemy musiały dać sobie jakoś radę.
— Poradzimy sobie, Zosiu. — odparła uspokajająco ciocia Kasia — U nas przecież tak samo, nie miał nas nawet kto przywieźć i Jurek musiał wyciągnąć z garażu tego rupiecia.
— Ja mogłem. — powiedział naburmuszony Pawełek, którego opinia, ku satysfakcji Anki, została zupełnie zignorowana.
— Tylko nie rupiecia! — zaprotestował wujek — To ciągle świetne auto.
— Chodź, pokażę ci coś ciekawego. — Tata wziął go z łobuzerskim uśmiechem pod ramię, pociągając subtelnie w stronę swojego gabinetu.
— Pawełku — powiedział wujek Jurek, widząc, że Pawełek szykuje się, aby do nich dołączyć — Bądź dżentelmenem i dotrzymaj towarzystwa paniom. W końcu ktoś musi reprezentować płeć brzydszą.
Pawełek, ewidentnie niezadowolony, zacisnął zęby, a Anka, która zerkała na niego kątem oka, z trudem powstrzymała się od uśmiechu.
— O, masz instrukcje. — ucieszyła się w kuchni ciocia Kasia, przeglądając pozostawioną przez Marcysię kartkę — Świetnie, damy sobie radę.
— Damy sobie, oczywiście, że sobie damy. — przytaknęła Mama, rozglądając się w roztargnieniu po kuchni.
— Zosia. — upomniała ją ciocia Kasia — Nie ma pośpiechu. Siądź na razie. Zróbmy na początek herbaty.
— Masz rację. — westchnęła Mama — Aniu, nastaw wodę.
— Dobrze, Mamo. — zgodziła się potulnie Anka.
Mama usiadła na stołku, popatrzyła na ogromnego, wciąż nastroszonego Pawełka, marszcząc nieco brwi.
— Pawełku — powiedziała — Ty kończysz teraz liceum, prawda? I co dalej?
Pawełek już otwierał usta do odpowiedzi, ale ubiegła go ciocia Kasia.
— Wyobraź sobie, Zosiu, że on wbił sobie do głowy szkołę SS i o niczym innym nie chce słyszeć. — oznajmiła z oburzeniem — Szkoła SS! A przecież bez problemu mógłby dostać się na prawo na Uniwersytecie Warszawskim.
Anka szczerze powątpiewała, czy Pawełek byłby w stanie dostać się na jakikolwiek kierunek wymagający choć sporadycznego używania mózgu, ale zgodnie z wczorajszą obietnicą, powstrzymała się od komentarza.
— Prawo, prawo. — burknął Pawełek — Ja chcę walczyć, a nie debatować o bzdurach!
Anka parsknęła, co ledwie udało jej się zamaskować udawanym kaszlem. Mama posłała jej mordercze spojrzenie. Pawełek łypnął na nią ponuro.
— Mogę w czymś pomóc? — zapytała niewinnie Anka.
— Dzieci — powiedziała ciocia Kasia, zakasując rękawy — Jest taka ładna pogoda, przejdźcie się może po ogrodzie. Poradzimy sobie same, a wy tylko kręcilibyście się nam pod nogami.
— Właśnie. — zgodziła się Mama, patrząc na Ankę znacząco — Przejdźcie się, trochę świeżego powietrza dobrze wam zrobi.
Anka odwróciła twarz, aby ukryć grymas.
— Może do parku? — zapytał Pawełek.
— Nie mamy dzisiaj ochrony, więc park odpada. — odparła ciocia Kasia.
— Po co ochrona? — wzruszył ramionami Pawełek — Przecież wystarczy...
— Paweł — przerwała mu niecierpliwie ciocia — Powiedziałam chyba wyraźnie: przejdźcie się po ogrodzie. O parku nie ma mowy.
Ubrani, wyszli na zewnątrz. Było pogodnie, lecz mroźno i Anka opatuliła się szczelniej, zakrywając usta szalikiem, w stylu Gośki. Pawełek, chociaż z trudem powstrzymywał się od szczękania zębami, nie zapiął swojego płaszcza ani nie zawiązał na szyi szalika. Śnieg iskrzył i migotał złotem w promieniach bladego, zimowego słońca, niebo było doskonale błękitne i bezchmurne. Idealna pogoda na sanki, pomyślała gorzko Anka, a nie na spacery z debilami.
Powoli szli w milczeniu zasypanymi śniegiem alejkami ogrodu, obydwoje niespecjalnie zadowoleni z towarzystwa. Nie było nawet za bardzo czego oglądać poza malowniczymi soplami zwisającymi ze szczytu otaczającego ogród muru. Krzewy i żywopłoty zmieniły się w większe lub mniejsze białe zaspy, z nieskalanej bieli od czasu do czasu wystawał tylko jakiś, goły, nieidentyfikowalny badyl. Kiedy przechodzili pod jabłoniami, doszło do nich ćwierkanie ptaków. Przy wykonanym przez ogrodnika, pana Józefa i zawieszonym na jednym z drzew karmniku uwijały się żółtobrzuche sikorki. Anka uśmiechnęła się do siebie na ich widok, a jej myśli pobiegły do Karoli. Może mogłaby poprosić rodziców o aparat fotograficzny na następną Gwiazdkę? Karola na pewno potrafiłaby jej coś polecić.
Pawełek milczał zawzięcie, mrużąc w słońcu oczy i udając, że Anki w ogóle nie dostrzega. Cała ta sytuacja zaczynała powoli przypominać obowiązkowy spacer po więziennym dziedzińcu i w połowie drugiego kółka Anka nie wytrzymała.
— Ty tak na poważnie z tą szkołą SS? — zapytała.
— Bo co? — burknął ostrożnie Pawełek, zerkając na nią spode łba.
— Bo przecież w takiej szkole trzeba mówić po niemiecku.
Ich kann Deutsch sprechen. — oświadczył Pawełek z potwornym akcentem.
Anka uśmiechnęła się wyrozumiale.
— Poza tym, żeby przyjęli cię do szkoły SS, podobno musisz mieć aryjski wygląd.
— Ja mam aryjski wygląd! — oburzył się Pawełek.
Anka uniosła głowę, przyjrzała mu się dokładnie, mrużąc oczy i napawając się wyrazem zakłopotanego rozdrażnienia na jego twarzy.
— No, nie wiem. — oznajmiła w końcu z powątpiewaniem w głosie — Moim zdaniem profil masz mocno semicki.
Pawełek zatrząsł się z wściekłości.
— Gówno prawda! Poza tym, co taka głupia gówniara jak ty może wiedzieć o SS? — wydyszał w kłębach pary.
— Być może więcej od ciebie. — zaperzyła się zirytowana już Anka.
— Tak?
— Tak. Bo wiesz, od czasu do czasu bywa u nas na kolacji pewien... SS-Oberführer z Berlina. — oświadczyła, naciągając nieco prawdę.
Pawełek popatrzył na nią, marszcząc brwi.
— Kłamiesz. — stwierdził oskarżycielsko.
— Wcale nie kłamię. I wiesz, co jeszcze? — dorzuciła gładko Anka, zadzierając nosa — Ten Oberführer powiedział mi, że gdybym chciała przenieść się do liceum w Berlinie, nawet teraz, to nie miałabym tam żadnych problemów w nauce, a on bardzo chętnie ze wszystkim pomoże.
Pawełek wytrzeszczył na nią oczy. Anka, zadowolona z efektu, odwróciła twarz w stronę domu, uśmiechając się do siebie z satysfakcją. Resztę okrążenia pokonali w ciszy, przerywanej jedynie skrzypiącym pod butami śniegiem.
— Wracajmy. — zaburczał ponuro Pawełek, kiedy dotarli do schodów.
— A co, zimno ci? — zapytała niewinnie Anka.
— Nie! — warknął ze złością Pawełek — Po prostu nie chce już mi się łazić w kółko.
W kuchni było cudownie ciepło i pachniało pieczystym. Anka została z miejsca zatrudniona do nakrywania stołu. Pawełek strategicznie wycofał się do salonu.
— Jak tam, gotowe? — Mama zajrzała do jadalni, kiedy Anka kończyła polerować sztućce.
— Gotowe. Prawie.
Mama podeszła do Anki, przytuliła ją lekko.
— Jak się czujesz? — zapytała cicho.
— Może być.
— Bałam się, że możesz zrobić mu krzywdę podczas tego spaceru. — szepnęła Mama z lekkim uśmiechem.
— Chyba zrobiłam. — przyznała się Anka, po czym wspięła się na palce i wyszeptała Mamie do ucha:
— Powiedziałam mu, że ma semicki profil.
Kąciki ust Mamy zadrżały.
— Idź, zawołaj Tatę i wujka.
Anka skinęła głową. Z dłonią na klamce puściła do Mamy oko, a potem otworzyła drzwi jadalni i wyszła do holu. 
Ze szpary w uchylonych drzwiach gabinetu Taty wydobywały się kłęby dymu. Anka uniosła dłoń, zamierzając zapukać, ale usłyszała nagle coś, co zatrzymało jej rękę w powietrzu.
— To prawda, że żona tego Weissa zabiła się przez niego? — to był głos wujka.
— Nie wiadomo. — odpowiedział Tata — Ale powiesiła się dwa miesiące po powrocie Weissa z Rosji. Podobno po tym, jak przeczytała jego raport.
— Dał jej raport do przeczytania?
— Takie chodzą słuchy. Byłbym nawet w stanie to jakoś zrozumieć. Jurek, każdy z nas miał przecież po tej Rosji coś na sumieniu i każdy radził sobie z tym tak, jak potrafił. A Weiss przecież dowodził „Przebiśniegiem” w polskim sektorze. Pamiętasz, on dostał za to nominację generalską od Giertycha, ale ją odrzucił, odszedł z wojska i wrócił na uczelnię.
— Zwariował.
— Czy ja wiem? Ja myślę, że on po prostu nie był w stanie poradzić sobie z całym tym bagażem.
— Ale ty sobie poradziłeś.
Tata milczał przez chwilę.
— W domu czekały na mnie Zosia z Anką, która miała wtedy dwa latka. To było wszystko, o czym myślałem i tego się trzymałem. I jakoś… nie wiem, udało mi się. Weissowi się nie udało. Facet pękł, i wiesz, choćbym chciał, nie mogę go za to winić.
— To, że pękł, jestem jeszcze w stanie zrozumieć. Nie rozumiem tylko, skąd przyszedł mu nagle do głowy pomysł, żeby przekazać ten swój raport Jankesom. Nic dla siebie na tym nie ugra, więc po co nas straszy?
— Bo tyle może zrobić. Jeszcze koniaczku?
— Poproszę.
Zapadła chwila ciszy, przerywana tylko brzękiem szkła.
— Wiesz co, Jurek? — odezwał się Tata — Czasami myślę, że powinniśmy pozwolić mu przekazać im ten raport. To byłby ostateczny koniec podlizywania się Jankesom.
— No, dopiero by się burza rozpętała.
— Wiem, wiem. — westchnął Tata — On naprawdę chowa gdzieś kopię?
— Tego akurat nie jesteśmy pewni, ale Howorka z Mosdorfem wolą dmuchać na zimne. Im bardzo zależy na tym układzie z Amerykanami. Nie krzyw się tak, wiem, co myślisz o Mosdorfie, ale to mimo wszystko ciągle jeszcze premier. 
— Do czasu. Już nie ma Maczka, żeby go chronił.
— Być może. Tak czy inaczej, na chwilę obecną Weiss teoretycznie ma swój raport, za to my mamy jego córkę jak najbardziej praktycznie. Na razie pat. Ale gdybyśmy położyli na tym raporcie rękę...
— Rodzina Weissa nic nie wie?
Wujek Jurek westchnął.
— To nie była szczęśliwa rodzina, Zenku. Jego matki ruszyć nie możemy. Ale Kornicki ma swojego człowieka, który już pracuje nad córką.
— Pracuje nad nią?
— Nie tak, jak myślisz. To skomplikowana smarkula, co automatycznie komplikuje całą operację.
Anka usłyszała głosy Mamy i cioci Kasi w jadalni. Zapukała do drzwi gabinetu i po chwili zajrzała do środka.
— Rany, ile tu dymu. — skrzywiła się z obrzydzeniem.
— Chodzisz jak duch, Aneczko. — uśmiechnął się do niej wujek Jurek — W ogóle cię nie słyszałem.
— To na pewno przez ten cały dym, wujku. — stwierdziła gładko Anka — Za chwilkę będzie obiad.
Tata i wujek spojrzeli po sobie.
— No, to chyba idziemy. — powiedział Tata — Mam nadzieję, że jesteś głodny, Jurek. Zapasów mamy jak dla kompanii piechoty na tydzień.
Wujek Jurek poklepał się po wydatnym brzuchu.
— Zrobię, co mogę, obiecuję. — powiedział ze śmiechem.
W holu objął Ankę ramieniem.
— Jak tam Platerka, Aneczko? Wszystko gra? — zapytał.
— Gra, wujku, gra. — uśmiechnęła się do niego Anka — Mam świetną klasę i nauczycieli, jestem bardzo zadowolona.
— No to bardzo się cieszę! — oznajmił radośnie wujek — Z twoją głową pewnie już jesteś prymuską, tak jak w gimnazjum, co?
— Z tym już jakby gorzej. — mruknął Tata.
— Wcale nie idzie mi źle! — oburzyła się Anka.
— A ja wcale tego nie powiedziałem. — oświadczył Tata z niewinnym uśmiechem.
Weszli do jadalni. Mama spojrzała na nich ze zmarszczonymi brwiami.
— Już myślałam, że się gdzieś zgubiliście.
Tata zerknął na Ankę badawczo. Mama wychwyciła to spojrzenie i przyjrzała się jej uważnie.
— Musiałam jeszcze pójść do toalety. — skłamała szybko Anka.
Otworzyły się drzwi kuchni, weszła ciocia Kasia, wycierając w chusteczkę dłonie.
Mama kiwnęła głową.
— Siadajmy już. Pawełku! — zawołała w stronę salonu.
Usiedli przy stole. Mama nalała do talerzy pięknie pachnącą grzybową zupę, a Ance, chociaż wcale nie czuła się głodna, pociekła ślinka. 
— Doskonała. — pochwalił z zachwytem wujek.
— Prawda? — zgodziła się ochoczo ciocia — Jak te grzyby pachną! Potrzebuję tego przepisu, Zosiu.
— Jak tylko wróci nasza kucharka. — uśmiechnęła się Mama.
— Paweł, słyszałem, że chcesz iść do szkoły SS. — powiedział Tata, odstawiając talerz i ocierając usta serwetką — No, pięknie wygląda ta wołowina, ale nie nakładaj mi dużo, kochanie. — zwrócił się do Mamy.
Pawełek pokiwał energicznie głową, pospiesznie przełykając zupę.
— Do Breslau. — skrzywiła się ciocia.
— Breslau ładne miasto. — uśmiechnął się Tata — A potem co? Do Leibstandarte, „Deutschland” i „Germanii” przyjmują tylko Niemców. „Falanga”?
— Oczywiście, że „Falanga”! — potwierdził z zapałem Pawełek — Po szkole miałbym od razu stopień Untersturmführera.
— A to nie jest tak — wtrąciła Mama — Że zanim skończysz szkołę, musisz odbyć staż jako strażnik w obozie?
— Nie, Zosiu. — odpowiedział Tata — Tak było kiedyś, ale teraz obozy leżą w gestii SD Heydricha. Paweł chce iść do jednostek bojowych, które podlegają Mohnkemu. To są dwie odrębne organizacje.
— Właśnie — przytaknął Pawełek — Obozy to Totenkopfverbände, a oddziały bojowe to Verwegungstruppe.
— Chyba Verfügung. — mruknęła z ledwie skrywaną uciechą Anka, nadziewając na widelec kawałek pieczonego ziemniaka — Co to jest ta „Falanga”?
Pawełek łypnął na nią spode łba.
— To polski legion w SS, Aniu. — wyjaśnił Tata.
— Kto teraz w ogóle dowodzi „Falangą”? — zapytał wujek Jurek, odkrawając następny plaster pieczeni — Łańcucki?
— Nie, Łańcucki przeszedł na emeryturę. — powiedział Tata — Teraz dowodzi Wilkołak. Czyli SS-Oberführer Wilkowiak. Byliśmy razem pod Stalingradem.
— Pod Pilsudskistadt. — poprawił nadętym głosem Pawełek. Anka skrzywiła się i natychmiast zamaskowała grymas serwetką.
— Wtedy to był jeszcze Stalingrad, Pawełku. — uśmiechnął się łagodnie Tata — Tak czy inaczej, znamy się z Wilkołakiem i mógłbym mu szepnąć słówko.
— Naprawdę? — wytrzeszczył oczy Pawełek.
— Najgorsze w tym wszystkim — westchnęła ciocia Kasia — Że nawet jak skończy tę nieszczęsną szkołę, to będzie musiał służyć w Komisariacie Wschodnim, bo przecież tam ta jego „Falanga” stacjonuje.
— Ale to jest właśnie najlepsze, Mamo! — zawołał entuzjastycznie Pawełek — Ja chcę walczyć z czerwonymi i Żydami! Przecież tam jest jak na Dzikim Zachodzie! A potem dostanę ziemię, osiedlę się gdzieś nad Wołgą i będę hodował konie.
Anka przewróciła oczami.
— Widzisz, Zosiu? — powiedziała z niesmakiem ciocia Kasia, rzucając Mamie znaczące spojrzenie — Naczytał się Maya i odbiło mu do reszty.
Anka poczuła się nieco zaskoczona faktem, że Pawełek był w stanie przeczytać książkę.
— A ty, Aneczko? — odezwał się wujek — Co planujesz po liceum?
— Jeszcze nie wiem, wujku. — odparła skromnie Anka — Waham się między prawem, filologiami germańską i angielską, politologią, albo może architekturą? Mam czas.
— A to coś nowego. — mruknęła Mama — Czy do architektury przypadkiem nie trzeba mieć pojęcia o matematyce i fizyce?
Anka zaczerwieniła się, Pawełek wyszczerzył do niej zęby.
— W absolutnie najgorszym wypadku — powiedziała powoli Anka, wpatrując się w niego zmrużonymi oczami — Zawsze pozostaje mi szkoła SS.
Tata zasłonił się serwetką. Pawełek, pobladły ze złości, już otwierał usta, ale ubiegł go wujek.
— No, pieczeń doskonała i grzybowa również prima sort. Tylko nie mów mi, Zosiu, że jest jeszcze deser.
— A żebyś wiedział, że jest. — uśmiechnęła się Mama.
Wujek uniósł ręce w geście kapitulacji.
— Oj, boję się, że muszę odpuścić. Przynajmniej na razie.
— W takim razie może koniaczku na trawienie? — zaproponował Tata — Zwłaszcza że mamy jeszcze parę spraw do obgadania.
— No wiecie co, w święta? — oburzyła się ciocia Kasia.
— Służba nie drużba. — uśmiechnął się łagodnie wujek.
— Napijesz się wina, Kasiu? — zapytała Mama.
— Może najpierw zaparzyłybyśmy kawki? — zastanowiła się ciocia.
— Możemy zaparzyć. — zgodziła się Mama — Dla Ani na pewno herbata. Pawełku, kawy?
Pawełek skinął głową.
Przenieśli się do salonu. Mama i ciocia Kasia usiadły na kanapie, Anka zajęła fotel, zrzucając pantofle i siadając po turecku, Pawełek demonstracyjnie ustawił krzesło pod oknem i zasiadł na nim z grubym, świątecznym numerem „Przeglądu Kulturalnego”. Było ciepło, z włączonego radia dobiegała cicha muzyka fortepianowa, rozmowa Mamy i cioci Kasi przelatywała przez głowę Anki nie pozostawiając po sobie śladu. Zrobiło się jej ciepło, wygodnie i odrobinę sennie. Nawet jej brzuch wydawał się zapaść w sen, ukojony sytą błogością.
— Mamo — powiedziała Anka — Chyba pójdę się położyć.
— Co się stało, Aneczko? — zaniepokoiła się ciocia Kasia — Źle się czujesz? Co ci jest?
Anka spuściła wzrok.
— Kobiecość. — westchnęła Mama.
Pawełek łypnął na Ankę ciekawie znad „Przeglądu”. Ciocia Kasia pokiwała powoli głową, przyglądając się jej badawczo. 
— Tak — powiedziała — No, tak. Naprawdę tak źle to przechodzisz?
— Miewa bardzo silne bóle brzucha. — wyjaśniła Mama — Do tego nieregularne krwawienia, które czasem trwają dzień, czasem trzy dni, a czasem nie ma ich w ogóle.
— To bardzo niedobrze. — zmartwiła się ciocia Kasia — Może trzeba by ją do lekarza...
— Ankę badało już kilku lekarzy — pokręciła głową Mama — Nic nie znaleźli, wszystko jest z nią w porządku. Nasz doktor Mazurek twierdzi, że to normalne w jej wieku, i że z czasem się ustabilizuje. Zwłaszcza że Anka w ogóle późno zaczęła...
— Mamo! — jęknęła z wyrzutem Anka, czerwona jak burak, subtelnym ruchem głowy wskazując nasłuchującego z zainteresowaniem Pawełka.
— Rzeczywiście, kochanie, przepraszam. — Mama uśmiechnęła się do niej niezręcznie — Idź, połóż się.
— Tak, tak — pokiwała głową ciocia Kasia — Odpoczywaj, Aneczko. Niczym się nie przejmuj.
— Zaparzyć ci jeszcze herbaty? — zaproponowała Mama.
— Nie trzeba, dziękuję. — powiedziała Anka.
Uśmiechnęła się wstydliwie do cioci Kasi i ruszyła do wyjścia z pokoju. Po drodze wywaliła język do odprowadzającego ją wzrokiem Pawełka.
Drzwi gabinetu Taty były tym razem zamknięte i Anka, przechodząc obok, usłyszała tylko dobiegający z wnętrza stłumiony pomruk głosów.
Na górze przebrała się w koszulę nocną, ponieważ nie miała już dzisiaj zamiaru dotrzymywać gościom towarzystwa, nastawiła cicho Dziewiątą Symfonię na swoim nowiutkim adapterze, po czym wzięła na wszelki wypadek tabletkę i wśliznęła się pod kołdrę.
Było już cicho i ciemno, kiedy obudziło ją pukanie do drzwi. Anka poderwała głowę, mrugając klejącymi się oczami.
— Śpisz? — szepnęła Mama, zaglądając przez szparę.
— Nie śpię. — mruknęła Anka — Poszli już?
— Jakąś godzinę temu, ale nie chciałam cię budzić.
— Która jest? — ziewnęła Anka, gramoląc się spod kołdry.
— Prawie wpół do szóstej. Nie śpij już, bo nie będziesz mogła zasnąć w nocy. Jak się czujesz? — zapytała troskliwie Mama.
— Nie wiem. — zamruczała nieprzytomnie Anka, wzruszając ramionami — Chyba w porządku. Muszę zadzwonić.
— Dzisiaj? Do kogo? — zdziwiła się Mama.
Anka potrząsnęła głową, próbując się rozbudzić. Był pierwszy dzień świąt. Nic się od wczoraj nie zmieniło, Karola w dalszym ciągu bawiła w Sztokholmie.
— Myślałam, że już jest Nowy Rok. — westchnęła, rozczarowana.
— Nie wiedziałam, że aż tak ci się spieszy. — powiedziała zdziwiona Mama.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...