Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Alicja i smok, rozdział 6


Rekomendowane odpowiedzi

Rozdział 6


Kiedy Anka otworzyła oczy, było już jasno. Mgliście pamiętała, że śniło się jej coś zabawnego, ale wszelkie szczegóły zdążyły już wyparować pod wpływem dziennego światła z jej świadomości. Ziewnęła rozdzierająco, niechętnie odrzuciła kołdrę i przeciągnęła się, siedząc na łóżku. Było jej miękko, ciepło i błogo, w ustach ciągle czuła lekko kwaskowaty posmak wczorajszego wina. Przypomniała sobie nagle niebieskie oczy Krzyśka, a jej podbrzusze rozwibrowało się milionami pękających przyjemnie bąbelków. Uśmiechnęła się do siebie promiennie, chowając rozpalone policzki w dłoniach.
— Przestań. — skarciła się szeptem — W tej chwili się uspokój i idź się myć.
Westchnęła z rozrzewnieniem, po raz ostatni przyglądając się pysznemu szkarłatowi swoich paznokci, po czym wyłowiwszy z leżącej na biurku papierowej torby buteleczkę bezbarwnego płynu, który musiał być zmywaczem, poczłapała do łazienki. Nalała sobie gorącej wody i z zadowolonym pomrukiem wyciągnęła się w wannie. Po kąpieli umyła zęby i z mokrymi włosami usiadła na sedesie, odkręcając buteleczkę. Nie miała wacików, więc zastąpiła je papierem toaletowym, rozpoczynając pracę od kciuka lewej dłoni. Zmywacz śmierdział pod niebiosa, ale Anka nie chciała na razie otwierać okna, kiedy była cała mokra i rozgrzana. Pracowała starannie, pieczołowicie usuwając wszelkie ślady drapieżnej czerwieni, aż jej dłonie i stopy w pełni powróciły do swojego dziecinnego, zwyczajnego i zupełnie nijakiego wyglądu. Z westchnieniem spuściła wodę, ostatecznie żegnając się z atrybutami dojrzałej kobiecości, po czym założyła swój zwykły domowy sweter i spódnicę, otworzyła okno w łazience i zeszła na dół.
— Dzień dobry. — powitała ją z subtelnym uśmiechem Mama, kiedy weszła do salonu.
— Dzień dobry, Mamo. — odpowiedziała Anka — Już po śniadaniu?
— Przecież prawie dziewiąta. — zauważyła Mama.
Zerknęła na dłonie Anki.
— O, zmyłaś już? — zapytała niewinnie.
Policzki Anki zapłonęły.
— Kolor był całkiem, całkiem. — stwierdziła spokojnie Mama — Ale odcień dobrałabym trochę ciemniejszy. Taki jaskrawy do ciebie nie pasuje.
Uśmiechnęła się znacząco, przez chwilę obserwując zupełnie zbitą z tropu Ankę.
— No, a teraz opowiadaj, jak było. — powiedziała i zawahała się na moment — Albo może najpierw zjedz śniadanie.
— Zjem śniadanie. — przytaknęła Anka, starannie unikając jej wzroku — Nie ma Taty? Przecież dzisiaj niedziela?
Mama zachmurzyła się, marszcząc brwi.
— Nie słyszałaś? — pokiwała głową — No tak, nie mogłaś słyszeć, przecież nie słuchaliście na prywatce wiadomości. Wczoraj wieczorem doszło do próby zamachu terrorystycznego w Gdyni.
— Naprawdę? — wytrzeszczyła oczy Anka — Co się stało?
— Nie wiem, co dokładnie — powiedziała Mama — Ale wujek Jurek musiał nagle prosić Tatę o pomoc, a w Gdyni ogłoszono stan wyjątkowy.
— Ktoś... zginął? — zapytała niepewnie Anka.
— Nie wiem, Aniu. — ucięła niecierpliwie Mama — Na razie nic jeszcze nie wiadomo. Idź jeść.
Wiadomość z jakiegoś powodu napełniła Ankę niepokojem, chociaż nie miała w Gdyni żadnych znajomych, nigdy tam nawet nie była. Miała szczerą nadzieję, że Tata nie będzie musiał tam jechać.
— Mamo — powiedziała cicho.
Mama spojrzała na nią uważnie swoimi chłodnymi, ciemnymi oczami.
— Nic. — westchnęła Anka — Idę na śniadanie.
Weszła do jadalni, miękko zamknęła za sobą drzwi.
— Dzień dobry, Helu. — powiedziała do pleców zajętej polerowaniem stołu Heli.
— Dzień dobry! — odpowiedziała z szerokim uśmiechem Hela. Odłożyła ściereczkę, podbiegła do Anki i nachyliła jej do ucha.
— I jak było? — zapytała podekscytowanym szeptem.
— Niesamowicie. — szepnęła Anka.
— Poznałaś jakichś chłopców?
Anka odwróciła wzrok, czerwieniąc się dosadnie na wspomnienie tamtych wczorajszych niebieskich oczu.
— No, no, no, Aneczko. — pokiwała głową Hela, obserwując ją wnikliwie — Potem mi wszystko opowiesz.
Wyprostowała się i odchrząknęła, wygładziła dłonią fartuszek.
— Co panienka Ania życzy sobie na śniadanie? — zapytała oficjalnie, puszczając do Anki.
— Nie wiem, Helu. — powiedziała rozbawiona Anka — Może... kluski lane na mleku?
— Już się robi.
Anka usiadła za stołem, wyciągnęła ramiona i położyła zarumieniony policzek na gładkim, chłodnym blacie. Wątły śnieg z wczorajszej nocy zdążył już stopnieć, deski werandy za oknami błyszczały wilgocią w bladym, listopadowym słońcu.
Wszystko jest w porządku, powiedziała sobie w duszy Anka, słuchając dobiegającego z kuchni cichego podśpiewywania Marcysi, o nic przecież nie muszę się martwić.
Wyciągnęła rękę i podniosła zapomnianą ściereczkę Heli, starannie składając ją na czworo i odkładając potem na miejsce.


Po śniadaniu, z filiżanką herbaty w dłoni, wróciła do salonu, gdzie zdała Mamie szczegółową relację z wczorajszego wieczoru, starannie pomijając wszystkie kwestie związane ze swoim wyglądem, winem i obecnością jakichkolwiek chłopców, a w szczególności Krzyśka. Mama słuchała, uśmiechając się lekko i kiwając głową.
— Nie rozumiem tej waszej nowoczesnej muzyki — skwitowała, kiedy Anka wspomniała o furorze, jaką zrobiła płyta Beatlesów — Ale z drugiej strony Babcia z Dziadkiem też nigdy nie mogli zrozumieć, co my widzieliśmy we Franku Sinatrze, Gene Krupie, czy braciach Dorseyach. Oni przecież wychowali się na Mozarcie i Moniuszce. No, to kto ci tak zrobił te paznokcie?
— Dorcia. — skłamała Anka, rumieniąc się nieco pod jej dociekliwym spojrzeniem — Sobie też zrobiła, oczywiście, bo taki kolor pasował jej do sukienki. — dodała szybko.
— A czym zmywałaś? — zapytała Mama, mrużąc oczy.
— Zmywaczem, Mamo. — Anka wzruszyła ramionami, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie — Dostałam od Dorci, miała zapas.
— Bardzo miło z jej strony. — uśmiechnęła się znacząco Mama.
— No pewnie, bardzo lubię Dorcię. — powiedziała Anka.
Mama popatrzyła na nią przez chwilę, po czym westchnęła, podniosła się z fotela i wyjrzała przez okno.
— Może wyjdziemy na spacer? — zaproponowała.
— Mokro na dworze. — skrzywiła się Anka, rozleniwiona śniadaniem, herbatą i niedzielnym porankiem — Poza tym mam pracę domową do zrobienia na jutro.
— Pracę domową zawsze możesz odrobić po obiedzie. — zasugerowała Mama.
— Na po obiedzie mam inne plany. — oświadczyła Anka, nie do końca zgodnie z prawdą.
— Wielcem ciekawa, jakie. — prychnęła Mama — Trudno, nie, to nie. Pójdę na spacer sama. — dodała, wzruszając ramionami.
— Idę do siebie. — oznajmiła Anka, dopijając herbatę.
Na szczycie schodów złapała ją Hela.
— Ania, zostawiłaś otwarte okno w łazience? — zapytała, marszcząc brwi.
Anka wzięła ją pod ramię i wspięła się na palce, przybliżając twarz do jej ucha.
— Musiałam zmyć lakier z paznokci. — szepnęła konspiracyjnie, tylko dla efektu, bo przecież cała tajemnica już i tak się wydała.
Po takim wstępie nie miała już innego wyjścia, jak tylko zamknąć się z Helą w pokoju i z płonącymi policzkami opowiedzieć jej wszystko o Krzyśku, włącznie z obietnicą wybrania się z nim w następną niedzielę do kina.
— Och, Aniu, Aniu. — wyszeptała podekscytowana Hela, ściskając dłonie Anki — Oby tylko rodzice cię puścili.
Anka zachmurzyła się, nie mając na razie mglistego nawet pojęcia, jak w ogóle mogłaby zagaić z Mamą rozmowę o Krzyśku.
— Coś wymyślę, Helu. — westchnęła ciężko.
Gdy została sama, zasiadła przy biurku i wyjęła zeszyt, w którym zapisywała swoje notatki z korepetycji profesora Mallory'ego. Marszcząc brwi, postukała skuwką pióra o orzechowy blat biurka. Nie była w stanie skupić się na angielskim, jej umysł bez przerwy zbaczał w stronę przyszłej niedzieli i spotkania z Krzyśkiem.
Randki, poprawiła się w myślach, czerwieniejąc. Przecież to była randka, nic innego. Pierwsza prawdziwa randka w jej życiu. Mogłaby powiedzieć Mamie, że idzie do kina... no właśnie, z kim? Przecież Mama nigdy nie uwierzy, że idzie z Gośką albo z koleżankami z klasy na „Pierścień Nibelunga”. Gdyby tylko Krzysiek wybrał jakiś normalny film... Anka westchnęła i odłożyła pióro. Trudno, będzie musiała powiedzieć Mamie o Krzyśku. Jutro, postanowiła sobie stanowczo. I niech się dzieje, co chce.
Lekko podniesiona na duchu tą myślą, odetchnęła głęboko, wzięła pióro i zaczęła pisać, zerkając do słownika.
Biedny Lancelot, pomyślała. Szalony, nieszczęśliwy, uwięziony pomiędzy dwoma kobietami w fatalnie romantycznym trójkącie. Straceńczy bohater, niewahający się najechać zbrojnie zamku swego króla, aby uratować ukochaną od śmierci. Ach, Lancelocie. Po co komu święty Graal, jeśli w jego imię trzeba by wyrzec się miłości?
Anka uśmiechnęła się do siebie, odłożyła pióro. Jeszcze raz przesunęła oczami po tekście, z zadowoleniem kiwając powoli głową. 
Profesor Mallory był niniejszym załatwiony. Anka wyciągnęła z teczki resztę gośkowych notatek, których nie zdążyła przepisać w sobotę. Posortowała je według pilności — najpierw te, które musiała oddać Gośce już jutro, czyli literatura współczesna, matematyka i historia, potem cała reszta, która mogła poczekać do wtorku. Ze skupienia wyrwało ją nagłe pukanie do drzwi.
— Panienko Aniu, telefon! — zawołała Hela.
— Kto dzwoni? — zapytała Anka, odkładając pióro.
— Panienka Małgosia!
Zaskoczona Anka zbiegła po schodach, chwyciła słuchawkę.
— Serwus, Anuś. — usłyszała głos Gośki — Przypomniałam sobie to, o czym zapomniałam wczoraj. I dzwonię, bo boję się, że do jutra mogę znowu zapomnieć.
— Co sobie przypomniałaś? — zapytała ciekawie Anka.
— Pamiętasz, jak w środę rano, przed niemieckim, powiedziałaś, że wyglądam obłędnie w mundurze?
Anka zachichotała.
— Pamiętam.
— No, to mów teraz, o co chodziło.
— Poczekaj chwilkę, dobrze? — poprosiła Anka.
Pobiegła na górę, wyciągnęła z szuflady nocnej szafki swój notatnik i kartkując go po drodze, wróciła do telefonu.
— W takim razie słuchaj. — zrelacjonowała swój sen ze szczegółami, słysząc, jak po drugiej stronie słuchawki Gośka pokłada się ze śmiechu.
— No i jak? — zapytała uśmiechnięta, zakończywszy opowieść.
— Och, ty Kosiu. — skwitowała Gośka, ciągle zanosząc się śmiechem — Sprzedałaś mi właśnie świetny pomysł.
— Nie idę z tobą więcej do Łazienek. — zastrzegła na wszelki wypadek Anka.
Gośka roześmiała się na całe gardło.
— Obiecuję, że nie będzie żadnego topienia. Pogadamy jutro. Serwus!
— Cześć, Gosia. Do jutra!
Anka odłożyła słuchawkę. Rozmowa z Gośką, niczym niespodziewany zastrzyk energii, w jakiś dziwny sposób dodała jej pewności siebie i podniosła na duchu. Anka zdecydowała, zgodnie z filozofią zaszczepioną jej przez Tatę, że nie będzie odkładać na jutro tego, co może zrobić już dzisiaj.
Wzięła głęboki oddech i weszła do salonu. Mama spojrzała na nią znad książki. Z kuchni dobiegał stłumiony odgłos siekania kotletów.
— Mamo. — powiedziała poważnie Anka — Muszę ci coś powiedzieć.
Zagryzła wargę.
— Tak, kochanie? — zachęciła ją łagodnie Mama.
Anka nabrała oddechu, czując wilgoć zbierającą się pod pachami. No, wóz albo przewóz.
— Wiesz, pewien chłopak zaprosił mnie w przyszłą niedzielę do kina. — wypaliła, międląc w palcach szew spódnicy.
Mama odłożyła książkę.
— Usiądź. — poprosiła.
Anka przycupnęła na kanapie.
— Co to za pewien chłopak? — zapytała spokojnie Mama, przypatrując się jej przenikliwie.
Anka przełknęła ślinę.
— Ma na imię Krzysiek. Brat Dorci. Studiuje etnografię. I interesuje się kulturą Słowian. I gra w szachy, ale słabo. I pisuje do gazety, ale nie pamiętam, do jakiej.
Anka nabrała oddechu po tej kanonadzie, jednocześnie próbując wyczytać cokolwiek z szachowej twarzy Mamy.
— I poznałaś tego Krzyśka na wczorajszej prywatce bez chłopców, zgadza się? — powiedziała powoli Mama.
— Oj, Mamo — jęknęła Anka, czerwieniejąc — Przecież to brat Dorci, więc oczywiście, że musiał tam być! Poza tym... — dodała niepewnie, spuszczając wzrok — Poza tym ja nawet nie wiem, czy on w ogóle jest w moim typie.
To rozbroiło Mamę. Jej ramiona zadrżały, kąciki ust uniosły się w oszczędnym, ledwie dostrzegalnym uśmiechu.
— To po co idziesz z nim do kina, skoro nie wiesz, czy jest w twoim typie? — zapytała po chwili.
— Czyli mogę? — uniosła brwi Anka.
Mama pogroziła jej palcem.
— Chciałabym najpierw poznać tego twojego Krzyśka. — oświadczyła spokojnie.
— Ale Mamo, to przecież tylko brat Dorci! — jęknęła Anka.
— Chciałabym zobaczyć chłopaka, który spotyka się z moją córką — powiedziała stanowczo Mama — Choćby był bratem królowej Elżbiety. 
— Mam go tu przyprowadzić? — zachmurzyła się Anka — Nawet jeśli nie jest w moim typie?
Mama westchnęła.
— Ania, zdecyduj się. Jeśli chcesz się z nim zadawać, to go przyprowadź. Jeśli nie chcesz, to po prostu daj mu kosza.
Uśmiechnęła się, widząc zmarszczone brwi Anki, i dodała łagodnie:
— Pomyśl trochę o tym chłopaku, przecież nie możesz go tak trzymać w niepewności. Jak ty byś się czuła na jego miejscu?
Anka splotła ramiona na piersi, spuściła wzrok. Uczucia Krzyśka do tej pory w ogóle nie przyszły jej do głowy, ale musiała przyznać Mamie rację: trzymanie go w zawieszeniu nie było w porządku.
— Wiesz, ja naprawdę nie wiem, co zrobić, Mamo. — westchnęła ciężko — Zgodziłam się, bo... żaden chłopak nigdy wcześniej nie zaprosił mnie do kina, ale jak myślę o tym teraz, to nie jestem do końca pewna, czy to był dobry pomysł.
Mama wychyliła się do przodu, pogłaskała ją po włosach.
— Oj, kochanie. Nie czekaj na miłość od pierwszego wejrzenia, bo możesz się nie doczekać. Uczucie przychodzi z czasem, a niekiedy wymaga dużo pracy i poświęcenia.
— Nie wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia? — zdziwiła się Anka.
— Oczywiście, że wierzę. — uśmiechnęła się Mama — Ale wierzę przede wszystkim w to, że prawdziwa miłość od pierwszego wejrzenia jest jak wygrana na loterii. Zdarza się bardzo rzadko i wymaga ogromnego szczęścia.
Anka zamyśliła się, żując wargę.
— A jak było z tobą i z Tatą? — zapytała po chwili.
— Z twoim Tatą poznaliśmy się na uniwersytecie. — powiedziała z uśmiechem Mama — Byliśmy razem na roku, ale przez pierwsze trzy semestry nie zamieniliśmy ani słowa. Zeszliśmy się dopiero później, kiedy Tata zaczął udzielać się we Froncie Narodowym. Byliśmy razem na wiecu i wtedy... zaiskrzyło.
— I to Tata poderwał ciebie, czy ty Tatę? — zapytała ciekawie Anka.
— Oczywiście, że Tata mnie. — obruszyła się Mama — Za kogo ty mnie masz? Ale musiałam mu przez dłuższy czas dyskretnie uzmysławiać, że wcale nie protestowałabym przeciwko... byciu poderwaną. On przecież miał w głowie tylko politykę.
— A kiedy pocałowaliście się po raz pierwszy?
Mama zmrużyła oczy.
— Anka — wycedziła — Nie mów mi, że...
— Nie! — zaprotestowała czerwona jak burak Anka, kręcąc wściekle głową — Oczywiście, że nie! Po prostu byłam ciekawa.
Mama przyglądała się jej przez chwilę.
— Przyprowadź tego twojego Krzyśka. — powiedziała z subtelnym uśmiechem — I wtedy powiem ci, czy moim zdaniem warto, czy nie warto. A o całowaniu porozmawiamy później.


Anka szczotkowała włosy przed pójściem spać, kiedy usłyszała odgłos otwieranych drzwi wejściowych. Wypadła z łazienki w koszuli nocnej i w pantoflach, ze szczotką w dłoni zbiegła po schodach i z całej siły przylgnęła się do Taty, który właśnie zdejmował płaszcz. Jego twarz była szara ze zmęczenia, policzki i broda mroczyły się cieniem zarostu.
— Ania! — zdziwił się Tata, obejmując jej ramiona i przytulając ją ostrożnie do piersi — Co się stało, kochanie?
— Nic się nie stało. — zamruczała Anka z twarzą wtuloną w jego krawat.
Tata westchnął, ostrożnie wsunął palce w jej włosy.
— Stęskniłaś się? — zapytał miękko.
— Stęskniłam. I... — Anka zawahała się przez moment — Mama mówiła, że coś złego stało się w Gdyni. Martwiłam się trochę.
— Niepotrzebnie. — uśmiechnął się Tata — Wszystko jest już w porządku. O nic nie musisz się martwić.
Anka westchnęła.
— Tato — szepnęła — Powiedz mi coś.
Tata popatrzył na nią, zaskoczony.
— Co mam ci powiedzieć, kochanie?
— Cokolwiek. Na przykład, co jadłeś dzisiaj na obiad?
— Na obiad? — roześmiał się Tata — Zrazy z pyzami i buraczkami z Bristolu. Do tego kompot. Ale to było koło szóstej, pora już bardziej kolacyjna.
— To była kolacja. — zgodziła się Anka.
— W takim razie obiadu nie jadłem. — westchnął Tata.
— Zrazy były wołowe, czy cielęce? — zapytała Anka.
— Cielęce. — powiedział Tata po chwili zastanowienia — Zbyt delikatne na wołowinę.
— A buraczki na słodko czy na kwaśno?
— Zlitujże się, Aniu, buraczki na słodko? Do zrazików? Oczywiście, że na kwaśno!
Anka westchnęła.
— Zimno na dworze?
Tata pieszczotliwie zmierzwił jej włosy.
— Zimno, ale da się przeżyć. Powiedz mi lepiej, jak udały się twoje Andrzejki?
— Było świetnie. — powiedziała Anka, unosząc głowę i spoglądając Tacie w oczy — Naprawdę świetnie, wiesz?
— Bardzo się cieszę, Aniu. — powiedział miękko Tata.
— Kocham cię, Tato. — szepnęła Anka, czując, jak coś trzepocze tkliwie w jej wnętrzu.
Tata uśmiechnął się do niej łagodnie, delikatnie musnął jej policzek czubkami zimnych palców. Jego bursztynowe oczy lśniły wilgotną miękkością.
— Ja też cię kocham, skarbie. — odpowiedział, nachylając się, aby pocałować ją w czubek głowy.
Anka tkwiła w jego ramionach jeszcze przez chwilę, potem odsunęła się ostrożnie.
— Chyba pójdę już do łóżka, dobrze? — powiedziała cicho.
— Najwyższa pora, bo przecież jutro szkoła. — uśmiechnął się Tata — Kolorowych snów, Aniu.
— Dobranoc, Tato.
Anka patrzyła mu jeszcze przez chwilę w oczy, po czym odwróciła się na pięcie i wspięła z powrotem po schodach do swojego pokoju. Po tym twardym, obcym zimnie, którego cień od wczoraj tkwił przyczajony na dnie jej serca niczym zadra, nie pozostało ani śladu.


Anka, Gośka, Maleńka, Lufa i Karola spotkały się rano już w szatni. Przywitały się znaczącymi, nieco tajemniczymi uśmiechami, zupełnie jakby sobotnia prywatka wyniosła ich znajomość na nowy poziom, uczyniła ją bardziej intymną i zażyłą. 
— O której się skończyło? — zapytała Anka, kiedy niespiesznie szły na pierwszą lekcję, historię z profesorem Misiorkiem.
— Część oficjalna skończyła się niedługo po tym, jak poszłaś. — powiedziała Maleńka.
— Bo brat Dorci, kiedy już nikt się nie chciał nim zajmować, przypomniał sobie nagle, po co starzy zostawili go w domu. — wyjaśniła Gośka, zerkając znacząco na Ankę — Najpierw zabronił pić wino…
— Może by i nie zabronił, gdyby twój poeta nie porzygał się na drzwi ubikacji. — zauważyła kwaśno Lufa.
Gośka westchnęła.
— A był już tak blisko, niebożę. Zdarza się, co zrobić? — rozłożyła bezradnie ramiona — Potem jeden z tych trzech koleżków Dorci zasnął w fotelu i prawie podpalił fają narzutę.
— A drugi próbował wysikać się do fikusa, bo całe drzwi od ubikacji były zarzygane Syfonem. — dodała Maleńka i uśmiechnęła się promiennie — Ej, panny, dobrze mi wyszło, nie? ”Zarzygane Syfonem”. Może też powinnam zacząć pisać wiersze.
— Obyś tylko nie zaczęła rzygać. — mruknęła Gośka.
— Czyli dużo mnie nie ominęło. — skwitowała Anka.
— Przeciwnie. — wyszczerzyła zęby Karola — Ominęła cię cała część nieoficjalna.
— Jaka część nieoficjalna? — zdziwiła się Anka — Co wy znowu wymyśliłyście?
— Maleńka przypadkiem znalazła w palcie butelkę wina. — powiedziała z łobuzerskim uśmiechem Karola.
— Więc trzeba było pójść w czwórkę nad Wisłę. — dokończyła, wzdychając, Maleńka.
— Nad Wisłę? Wy wariatki. — uniosła brwi Anka — Przecież było zimno!
— Nie było wcale aż tak zimno, co, dziewczyny? — powiedziała, szczerząc zęby, Karola.
— Na zimno są sposoby. — oświadczyła tajemniczo Maleńka.
— Schlałyście się wińskiem. — prychnęła Anka.
— Wcale nie. — zaprotestowała Lufa.
— Na to też są sposoby. — powiedziała Gośka — Na przykład rosół.
— Co? — zdziwiła się Anka.
— Rosół. — powtórzyła cierpliwie Gośka — Trzeba jeść rosół.
— Albo goloneczkę. — mlasnęła łakomie Maleńka.
— Wy chyba jeszcze do końca nie wytrzeźwiałyście. — oznajmiła Anka, zatrzymując się przed drzwiami klasy — A skoro już przy tym jesteśmy, to w tę niedzielę prywatka u mnie.
Zapadła cisza. Lufa, Karola i Maleńka popatrzyły po sobie w zaskoczeniu, Gośka uśmiechnęła się samymi kącikami ust.
— Co to za okazja? — zapytała Lufa, marszcząc brwi.
— Szósty grudnia, Mikołajki. — zauważyła przytomnie Karola.
— Bez okazji. — skłamała Anka, zerkając na Gośkę — O piętnastej. Przyjdziecie?
— Kto jeszcze będzie? — zainteresowała się Maleńka.
— Tylko my.
— Pewnie. — ochoczo skinęła głową Karola, szturchając Lufę łokciem — Co? Lufa?
— Przyjdziemy. — zgodziła się Lufa — Musisz dać nam adres.
— Winko? — uniosła brwi Maleńka.
Anka zawahała się przez chwilę.
— Tylko bez przesady. — powiedziała z grymasem — Bo mnie rodzice wydziedziczą, i będę musiała zamieszkać u którejś z was.
— Żaden problem. — wyszczerzyła zęby Gośka — Moja nieszczęsna matka ciągle powtarza, że wolałaby mieć taką córkę, jak ty.


— Dlaczego nie powiedziałaś im, że masz urodziny? — zapytała pod koniec przerwy obiadowej Gośka, w drodze na literaturę współczesną.
Anka wzruszyła ramionami.
— Bo nie chcę, żeby mi cokolwiek kupowały. — mruknęła niechętnie — Przecież idą święta, po co im jeszcze jeden wydatek?
— Koś Pierwszy Sprawiedliwy. — powiedziała Gośka — Jestem zaskoczona, że nie zaprosiłaś swojego nowego laufra. Chyba że zaprosiłaś, a on, nie wiem, wyskoczy z tortu albo coś takiego.
— Krzysiek nie jest moim laufrem. — oznajmiła kategorycznie Anka, czując, jak rumienią się jej policzki.
— Naprawdę? — zdziwiła się Gośka — To co wy wyprawialiście w jego pokoju przez tyle czasu?
Anka zapłonęła.
— Odwal się. — burknęła, odwracając wzrok.
— Ach, mój ty nieszczęsny Kosiu. — westchnęła Gośka, z ukłonem otwierając dla Anki drzwi klasy — Uprzejmie proszę, niepokalane dziewice przodem.
Anka, czerwona jak burak, weszła bez słowa do środka i położyła teczkę na ławce. Gośka, podążająca za nią krok w krok, przyglądała się jej rozbawionym wzrokiem, szczerząc zęby w kąśliwym uśmiechu.
— Świnia. — rzuciła do niej Anka.
— O co się rozchodzi? — zapytała ciekawie Lufa, obracając się na krześle w ich stronę. Miejsce Karoli było puste, ale na ławce leżały już jej książki.
— O to, że Gośka to świnia. — wyjaśniła Anka.
Oczy Gośki błysnęły.
— No, Kosiu. — wycedziła powoli — Raz, jeszcze zdzierżę, ale właśnie nazwałaś mnie świnią po raz drugi, a tego już puścić płazem nie mogę.
— Bo jesteś świnia! — oznajmiła Anka, rejterując na wszelki wypadek pod okno.
— Tak?
— Tak!
— No to zobaczymy, kto nam tu za chwileczkę zakwiczy. — powiedziała z okrutnym uśmiechem Gośka, powoli podążając śladem wycofującej się Anki.
— Maleńka, broń mnie! — jęknęła Anka.
— Nie jestem stroną w tym konflikcie. — oświadczyła stanowczo Maleńka, odsuwając się zapobiegawczo.
Gośka pokiwała powoli głową.
— I bardzo słusznie, Maleństwo. — spojrzała ponad ramieniem Anki — Karol, łap ją.
Karola, która w jakiś sposób znalazła się nagle za plecami Anki, ochoczo chwyciła ją pod ramionami. Gośka uśmiechnęła się kącikami ust, uniosła dłonie i kilkakrotnie zgięła rozcapierzone palce.
— Nie! Karol, puszczaj! — wrzasnęła Anka, szamocząc się daremnie — A ty ani się waż! Słyszysz?
Gośka podeszła do niej powoli, przechylając głowę.
— Ani się waż! Ty świńska... świńska... ty świńska świnio! Oooooo!
Gośka wsunęła dłonie pod jej pachy i zaczęła ją łaskotać, szczerząc zęby z okrutnym zadowoleniem. Anka jednocześnie wrzeszczała, płakała i śmiała się, wykrzykując błagania o litość na zmianę z inwektywami. Gośka, nie zważając na nic, łachotała ją bezlitośnie, zręcznie unikając niezdarnych kopniaków.
— Dosyć! — zajęczała w końcu wyczerpana Anka, zwisając bez sił w chwycie Karoli — Proszę, już wystarczy gilgotek. Ogłaszam moratorium na gilgotki!
— Słyszysz, Karolku? — zadrwiła Gośka — Ona ogłasza moratorium na gilgotki!
Stanęła na baczność, wyrzuciła przed siebie prawe ramię w kpiącym salucie.
Ave Koś, moratori te salutant! — zawołała.
— Chyba mortituti. — poprawiła Karola.
— A przypadkiem nie morituri? — prychnęła z niesmakiem Lufa.
— Co się tu dzieje?! — zagrzmiał profesor Polakowski, który właśnie wszedł do klasy — Wrzaski, jakby kogo obdzierali ze skóry. Koś, Haller, Lorenc — co wy wyprawiacie? Siadać natychmiast.
— Mój honor został ciężko znieważony, panie profesorze — oświadczyła dumnie Gośka, wracając do ławki — I jako osoba honorowa, byłam zmuszona zażądać satysfakcji.
— Już ty mi tu z Boziewiczem nie wyskakuj. — powiedział rozbawiony profesor Polakowski, zerkając na tablicę — Zresztą to mi wyglądało bardziej na egzekucję, niż na pojedynek. Siadajcie i zaczynamy lekcję. Haller, skoroś taka chętna do sekundowania, idź po kredę.


Na łacinie czekała na nie nieprzyjemna niespodzianka. Profesor Chociemski zarządził niezapowiedzianą kartkówkę — i tę kartkówkę Gośka fatalnie zawaliła, do spółki z Karolą i kilkoma innymi dziewczynami. W rezultacie „nieuki” — jak je obrazowo określił Żelazny Antek — zostały skazane na dodatkową godzinę łaciny, która miała odbyć się zaraz po tej lekcji.
— Ania. — szepnęła błagalnie Gośka, kiedy rozległ się dzwonek i Anka wzięła się za pakowanie swoich rzeczy do teczki.
— Co chcesz? — burknęła Anka, ciągle żywiąca do Gośki lekki uraz po dzisiejszych wydarzeniach.
Gośka po kryjomu podsunęła Ance pod ławką dużą, szarą, wypchaną kopertę.
— Zwariowałaś? — wyszeptała Anka, otwierając szeroko oczy.
— Ale to bardzo, bardzo, bardzo ważne. — jęknęła cicho Gośka — Ania, proszę cię.
— Nie mam dzisiaj czasu na Łazienki. — powiedziała Anka — Muszę jechać na angielski.
— Nie musisz iść do Łazienek. — szepnęła Gośka — Pod szkołą będzie czekał chłopak w żółtym palcie. Po prostu mu to daj.
— Co jest w środku? — zapytała nieufnie Anka.
Gośka wzruszyła ramionami.
— Jak chcesz, to zobacz.
Anka westchnęła, po chwili wahania wzięła kopertę i wsunęła ją dyskretnie do teczki, nie mogąc wyzbyć się wrażenia, że zgadza się na coś, czego może potem gorzko żałować.
— Dziękuję. — rozpromieniła się Gośka.
— Pogadamy jutro. — zapowiedziała ponuro Anka.
Zeszła do szatni, nachmurzona i niespokojna. Zaczekała, aż zrobi się w miarę pusto i wyciągnęła z teczki szarą kopertę. Nie była zaklejona, wystarczyło jedynie zajrzeć do środka i upewnić się, czy Gośka nie pakuje ją właśnie w coś, na czym łatwo można by się pośliznąć. Anka zawahała się, pocierając szary, szorstki papier czubkami palców i bijąc się z myślami, w końcu westchnęła i schowała kopertę z powrotem do teczki. Z jednej strony, to była nieobliczalna Gośka, ale z drugiej strony... z drugiej strony to właśnie była Gośka, jej najlepsza przyjaciółka, która przecież nie pakowałaby jej ot tak w kłopoty.
Gośka o mnie dba, Anka przypomniała sobie słowa Stefana, i wzruszyła ramionami, zakładając na głowę szkolny beret. Cokolwiek znajdowało się w kopercie, było sprawą Gośki, nie jej.
Na zewnątrz panował przenikliwy mróz, zaciągało lodowatym wiatrem, któremu w jakiś sposób udawało się przedrzeć przez grube palto. Anka zadygotała, podciągnęła szalik wyżej, pod same usta. Za bramą szkoły czekał już samochód, wewnątrz paliło się światło — najwidoczniej przenikliwy wiatr i zimno zwyciężyły nawet z głodem nikotyny Stefana.
Anka machnęła do niego ręką, dając znak, żeby nie wysiadał jeszcze na ten ziąb. Zatrzymała się na chodniku, rozejrzała uważnie. Kilkanaście metrów dalej stał oparty o mur szkoły chłopak w żółtym palcie. Skulony z zimna, przytupując obcasami ciężkich buciorów i z rękami wbitymi głęboko w kieszenie, wydychał obłoki pary rozpływające się w mroźnym powietrzu. Wyglądał z grubsza jak Numer Dwa — ten, który zawsze na widok Gośki czerwienił się po uszy.
— Ej, ty czekasz na Gośkę Lorenc? — zapytała Anka i nie dając mu nawet czasu na odpowiedź, wyciągnęła z teczki kopertę — To dla ciebie. Od Gośki.
Chłopak zmierzył ją czujnym spojrzeniem spod opuszczonego na oczy kaszkietu. Z bliska Anka miała już pewność, że był to w istocie Numer Dwa.
— A kto ty jesteś? — zapytał nieufnie. Zaciągał po łobuzersku.
— Polak mały. — odparła ze złością Anka, przewracając oczami — Bierzesz, czy nie?
Chłopak zamrugał oczami, najwyraźniej zbity z tropu. Bez słowa przyjął kopertę i szybko schował ją za pazuchę.
— Ej, ty, a gdzie Gośka? — zawołał w stronę pleców Anki, która zmierzała już żwawo w stronę samochodu.
Anka zawirowała w piruecie i splotła dłonie za plecami.
— Gośka jest na ksiutach. — oznajmiła z najsłodszym ze swoich uśmiechów. Wykonała coś w rodzaju grzecznego dygu i odwróciła się na pięcie, zostawiając za sobą osłupiałego chłopaka.
— Dobry wieczór, panno Aniu. — przywitał ją Stefan, otwierając dla niej drzwiczki samochodu.
— Dobry wieczór, Stefku.
Wnętrze było rozkosznie ciepłe, Anka westchnęła z zadowoleniem, sadowiąc się na tylnej kanapie.
Stefan zasiadł za kierownicą, zerknął na Ankę w lusterku.
— Mogę zapytać, kto to był? — zapytał swoim miękkim, łagodnym barytonem.
— Jakiś kolejny laufer Lorencówny. — odpowiedziała Anka, wzruszając ramionami.
— Laufer? — uniósł brew Stefan.
Anka posłała mu protekcjonalny uśmiech. Stefan był starej daty.
— Laufer, Stefku. — wyjaśniła — Jak w tym wierszu Boya, „Laufry i laufiryndy”.
Stefan zgasił światło, przekręcił kluczyk w stacyjce.
— Pozwalają wam czytać Boya?
— Gdyby pozwalali, nikt by go przecież nie czytał. — odparła Anka, chuchając w zmarznięte dłonie.


Następnego dnia Anka zastawiła na Gośkę pułapkę. Przyszła do szkoły nieco wcześniej i zaczaiła się w szatni, a kiedy tylko gośkowy złocisty paź zdołał pojawić się w drzwiach, jego właścicielka została pochwycona za rękaw i zaciągnięta przemocą w kąt.
— Gośka — powiedziała poważnie Anka — Co było w tej kopercie?
Gośka przyglądała się jej przez chwilę z lekko irytującym uśmieszkiem czającym się w kącikach ust. 
— Czyli jednak nie zajrzałaś? — zapytała półgłosem.
— Nie. — burknęła Anka — Bo to nie moja sprawa. Ale chcę wiedzieć, w co się dla ciebie wplątałam.
— Szkoda, że nie zajrzałaś. — westchnęła Gośka, po czym wbiła wzrok w sufit i podrapała się po policzku — W tamtej kopercie były akurat trzy „Pany Tadeusze” i dwie „Zemsty”.
Anka zamrugała oczami, przyglądając się jej bezradnie. Gośka, zadowolona z efektu, wyszczerzyła zęby.
— Jeszcze raz. — zażądała Anka.
— Wypracowania gimnazjalne, Aniu. — wyjaśniła spokojnie Gośka — Trzy z „Pana Tadeusza” i dwa z „Zemsty”.
Anka zagryzła wargę. Gośka obserwowała ją zmrużonymi oczami.
— Piszesz gimnazjalistom wypracowania. — oznajmiła w końcu Anka.
Gośka powoli skinęła głową.
— Za pieniądze. — dodała Anka.
Gośka skinęła ponownie.
— Ale nie dostałam niczego od tego wczorajszego chłopaka. — Anka zmarszczyła brwi.
— Bo od niektórych klientów biorę z góry. — wytłumaczyła Gośka — Ja już mam swoją renomę, więc mi wolno. Widzisz, Aniu, trzymamy z Syfonem spółkę. Piszemy razem. Wypracowania kupuje u nas pół Czerniakowa, Mokotowa, Woli i Ochoty. Zamówienia zbierają pośrednicy, którzy dostają działkę z zysków. Czysta robota. Tyle że tamten gnojek już raz próbował nas wykiwać, dlatego od niego bierzemy z góry.
Anka przyglądała jej się przez chwilę, zupełnie zbita z tropu. 
— Ile za to dostajesz? — zapytała w końcu.
Gośka wyszczerzyła zęby.
— Tajemnica handlowa. — oświadczyła — Ale zależy od objętości, jakości i szkoły klienta. Powiem ci tylko tyle, że jeśli chcesz wypracowanie, po którym sam dyrektor przytuli cię do piersi i zalany łzami nakaże ciału pedagogicznemu ponieść cię po szkole na ramionach, to będzie cię to kosztować dwieście złotych. Czterysta, jeśli zlecenie jest pilne. — westchnęła — Co się niestety prawie nie zdarza.
Anka pokiwała głową z podziwem.
— Drogo sobie liczysz!
Gośka wzruszyła ramionami.
— Za jakość trzeba płacić. — stwierdziła dumnie — Chcesz tanio, to idź na Różyca. Tam gówniarze sprzedają po piątaku gotowce z błędami ortograficznymi i składnią, od której lasuje się mózg. Ja, moja droga, dostosowuję się do stylu klienta i go upiększam, a to już jest sztuka. Za sztukę trzeba płacić. A my chyba musimy się zbierać.
Anka kiwnęła głową, czując się odrobinę głupio. Chwyciła Gośkę za rękaw.
— Gosia — powiedziała cicho — Przepraszam, że tak na ciebie naskoczyłam.
Gośka zachichotała.
— Co, myślałaś, że przemycam informacje szpiegowskie o planie lekcji w Platerce? Sprzedaję Jankesom poufne dane o jadłospisie w stołówce?
Roześmiała się, widząc zakłopotaną minę Anki.
— Oj, Kosiu, Kosiu. — westchnęła, poklepując Ankę po ramieniu — Czasami sama nie wiem, czy mam cię popukać po główce, czy po prostu przytulić.


Wuef był tego dnia wyjątkowo irytujący. Ponieważ scena została już rozebrana i do dyspozycji była cała sala gimnastyczna, profesor Jarocki zarządził grę w dwa ognie. Losowanie drużyn okazało się zupełnie niesprawiedliwe, z trójką tytanów gry — Maleńką, Gośką i Karolą — w jednej drużynie. Na domiar złego Anka znalazła się w drużynie przeciwnej, a Gośka dołożyła wszelkich starań, aby nie dała rady zagrzać na parkiecie miejsca, biorąc Ankę na cel za każdym razem, kiedy tylko piłka znalazła się w jej rękach.
— Przecież robiłam to dla twojego dobra. — obruszyła się, gdy Anka później wypomniała jej to w szatni.
— Dla mojego dobra? — parsknęła Anka — Może dla mojego dobra pobij mnie po prostu po szkole, co?
— Nie unoś się tak. — uśmiechnęła się do niej Gośka — Przecież zawsze celowałam w nogi, prawda?
— Owszem, celowałaś. — zgodziła się gorzko Anka, masując obolałe uda.
— No właśnie. — powiedziała Gośka — Wolałabyś dostać od Maleńkiej? Przypomnij sobie, jak Mańka oberwała w pysk. Nakryła się nogami.
Anka skrzywiła się na to wspomnienie. Mańka Dziedzic rzeczywiście dostała tak, że trzeba było odprowadzić ją do pielęgniarki w celu zatamowania obfitego krwotoku z nosa. Co prawda celowanie powyżej szyi było zabronione przepisami i Maleńka otrzymała za to od profesora Jarockiego zdrową reprymendę, ale i tak osiągnęła istotny efekt psychologiczny: zniesienie jednej z zawodniczek z placu boju na tarczy przyczyniło się radykalnie do upadku morale reszty drużyny.
— Sama widzisz, że robiłam to dla twojego dobra. — podsumowała Gośka z uśmiechem — A siniaki drobiazg, zejdą raz-dwa.
— Nie posiadam się z wdzięczności. — burknęła kwaśno Anka.
— Cała przyjemność po mojej stronie. — powiedziała skromnie Gośka — A właśnie. Miałam powiedzieć ci rano, ale zamąciłaś mi w głowie tym swoim przesłuchaniem. Sylwester potwierdzony.
— Gdzie? — uniosła brwi Anka.
— W klubie. — oznajmiła tajemniczo Gośka.
— W klubie? Rodzice w życiu nie puszczą mnie do klubu! — jęknęła Anka.
Gośka westchnęła i przewróciła oczami.
— Przecież powiesz im, że idziesz do kogoś z klasy.
— Będą chcieli numer telefonu. — powiedziała opornie Anka — Mama pytała mnie o numer Dorci przed Andrzejkami.
— Och, ty głupiutki Kosiu. — pokręciła głową Gośka — Pójdziesz na Sylwestra do kogoś, kto nie ma telefonu. Karol, masz telefon? — zwróciła się do przysłuchującej się dyskretnie Karoli.
— Mam. — uśmiechnęła się przepraszająco Karola.
— Hrabianki nawet nie pytam. — Gośka wzgardliwie machnęła ręką w stronę Lufy — Ta pewnie ma i kolorowy telewizor.
Lufa wydęła wargi, a Anka zmarszczyła brwi, zdziwiona. Gośka nie wiedziała, że Karola mieszka u Lufy?
— O! — powiedziała natchniona Gośka, unosząc palec — Wiem, kto nie ma telefonu. I kto nawet mieszka blisko! Atena! — zawołała do ciemnowłosej dziewczyny w okularach, która właśnie zapinała szkolną spódnicę.
— Tak? — zapytała zaskoczona Atena Rzątek, mrugając na nią zza szkieł.
Gośka chwyciła Ankę za rękę i pociągnęła ją do Ateny.
— Nie masz telefonu, prawda? — upewniła się szeptem.
— Nie mam. — zgodziła się Atena, unosząc brwi — A o co chodzi?
— Chodzi o to — wyjaśniła konspiracyjnie Gośka — Że zabieram tego oto Kosia na jej pierwszą w życiu dorosłą zabawę sylwestrową. Ale ponieważ jej starzy wciąż usilnie dbają o cnotę córci, Anka powie im, że idzie do ciebie. A jak będą chcieli numer telefonu, to z ręką na sercu będzie mogła im przysiąc, że telefonu nie ma. Chodzi tylko o to, że w Sylwestra podrzuci do ciebie Ankę szofer i jakoś rano pewnie zabierze ją spod domu. Może być?
Atena spojrzała na Ankę ciekawie bladoniebieskimi oczami.
— Masz własnego szofera? — zapytała z niedowierzaniem.
Anka zaczerwieniła się, wzruszyła ramionami.
— No, Atena? — powiedziała błagalnie Gośka — Jak będzie?
Atena zastanowiła się przez chwilę.
— Dlaczego Anka nie może powiedzieć, że idzie do ciebie? — zwróciła się do Gośki.
— Bo Gośka ma już u moich rodziców reputację. — wyjaśniła Anka — W życiu nie pozwolą mi iść do niej na Sylwestra.
— A gdzie tak naprawdę idziecie? — zapytała Atena.
— Do klubu. — szepnęła Gośka.
— Zgoda. — skinęła głową Atena, bawiąc się końcem warkocza — Jeśli zabierzecie mnie ze sobą.
— No proszę. — powiedziała zaskoczona Gośka — Tego się nie spodziewałam. Ania, bierzemy Atenę z nami. Będziecie musiały się przebrać, bo to bal maskowy. Ale same maski nie są obowiązkowe.
— Nic nie wspominałaś o przebieraniu. — zmarszczyła brwi Anka.
— Właśnie wspomniałam. — odparła niecierpliwie Gośka.
— Pomyślę nad przebraniem. Do Sylwestra jeszcze sporo czasu. — Atena wsunęła czubek warkocza do ust — Gdzie ten klub?
— Dowiesz się w swoim czasie. — powiedziała tajemniczo Gośka — Umowa stoi?
— Stoi. — skinęła głową Atena.
— Widzisz? — mruknęła do Anki Gośka, kiedy wróciły na swoją ławkę — Załatwione.
— Skąd wiedziałaś, że Atena nie ma telefonu? — zapytała Anka.
Gośka uśmiechnęła się radośnie.
— Atena mieszka przy Lesznie. Spotykamy się często na poczcie przy Żelaznej, obydwie stamtąd dzwonimy.
Anka założyła swoją marynarską bluzę, poprawiła kołnierz.
— I myślisz, że to dobry pomysł, żeby zabierać ją z nami? — zapytała cicho, upewniając się, że są poza zasięgiem słuchu Ateny.
Gośka wzruszyła ramionami.
— Atena to dobra dziewczyna. — powiedziała — Może trochę dziwna, ale dobra.


Po przerwie obiadowej, w drodze do klasy dogoniła je Karola.
— Gdzie się wybieracie na tego Sylwestra? — zapytała — Jeśli to nie tajemnica, oczywiście.
Gośka zerknęła na nią podejrzliwie.
— Do klubu. — odpowiedziała ostrożnie.
— Może przypadkiem do Avalonu? — zmrużyła oczy Karola.
Gośka zatrzymała się, zmarszczyła brwi. Wpatrując się w uśmiechniętą Karolę, otworzyła usta, zamknęła, otworzyła je ponownie.
— Skąd… Zaraz. Nie mów mi… — potarła palcami czubek nosa — Nigdy nie widziałam cię w Avalonie.
— Za to ja widziałam ciebie. — oświadczyła z szelmowskim uśmiechem Karola — Violetko.
Anka po raz pierwszy w życiu widziała Gośkę zupełnie zbitą z pantałyku.
— A może wybierzesz się z nami? — zapytała Karolę, rumieniąc się przy tym wstydliwie.
Karola uśmiechnęła się do niej całą buzią, z dołeczkami w policzkach i pokręciła głową.
— Chętnie bym się z wami wybrała, ale mam już inne plany na Sylwestra. Pytałam tak tylko, z ciekawości. Serwus!
Puściła oko do Anki i pobiegła korytarzem, goniąc oddalającą się Lufę.
Gośka wpatrywała się w jej plecy ze zmarszczonymi brwiami.
— Violetko? — Anka zerknęła na nią podejrzliwie.
— W Avalonie wszyscy używają pseudonimów. — wyjaśniła ciągle zamyślona Gośka — Mój to Violetta.
— Dlaczego Violetta? — zachichotała Anka.
Gośka wzruszyła ramionami.
— Bo kiedy poszłam tam pierwszy raz, byłam ubrana w fioletową sukienkę. I miałam fioletową szminkę.
— Nigdy nie słyszałam o tym Avalonie. — powiedziała Anka.
— To zaprawdę niesamowite. — mruknęła Gośka — W odróżnieniu od tych wszystkich klubów w Warszawie, o których słyszałaś.
— Nie bądź wredna. — zmarszczyła brwi Anka i dała Gośce kuksańca w żebra.


Po szkole Gośka zmusiła Ankę, wbrew jej jękom i narzekaniom na zimno, do kolejnej rytualnej wizyty w Łazienkach.
— Nie bądź samolubna. — ofuknęła Ankę, poprawiając na głowie beret.
— Niby ja jestem samolubna? — oburzyła się Anka — Wyciągasz mnie w taki ziąb i nawet mnie nie odwiedzisz, jeśli jutro rano obudzę się z gorączką.
— Ot, księżniczka. — westchnęła Gośka — Nie dramatyzuj, nie jest aż tak zimno. Dobra faja cię rozgrzeje, a poza tym, mój Kosiu, ja się za tobą stęskniłam.
— Przecież przez cały dzień jesteśmy razem w szkole! — zaprotestowała Anka.
Wyszły przed bramę. Gośka dygnęła grzecznie do oczekującego przy aucie Stefana, otrzymując w odpowiedzi ukłon, a Anka machnęła informacyjnie ręką w stronę Łazienek.
— Szkoła się nie liczy. — powiedziała Gośka — Mamy do obgadania rzeczy, o których w szkole rozmawiać nie wypada. Na przykład twój nowy laufer.
Anka zaczerwieniła się wściekle.
— To nie jest mój nowy laufer. — sprostowała stanowczo — A właśnie, Stefan dostał po twoich naleśnikach biegunki.
— Łżesz, drańska wywłoko. — prychnęła Gośka — Moje naleśniki były...
— Anna! — dobiegł ich głos z drugiej strony ulicy.
Odwróciły się, zaskoczone. Przy samym krawężniku stał Krzysiek w swoim korporanckim deklu, ściskając pod pachą skórzaną teczkę. Wiatr szarpał połami jego ciemnego płaszcza.
— O wilku mowa. — mruknęła cicho Gośka.
Krzysiek przebiegł przez jezdnię, dołączył do nich, oddychając ciężko.
— Serwus! — przywitał się z niebieskimi oczami utkwionymi w Ance — Wyszedłem właśnie z redakcji, pomyślałem, że może... zajrzę po drodze.
Rozejrzał się szybko.
— Aha — mruknęła Gośka — A gdzie jest ta twoja redakcja?
— To jest Gośka. — powiedziała szybko Anka — Moja przyjaciółka. Zresztą... pamiętasz ją pewnie z Andrzejek. — dodała, uświadamiając sobie nagle, że Gośka z Krzyśkiem nie byli sobie do końca obcy.
— Pamiętam. — przytaknął z kamienną twarzą Krzysiek.
Gośka uśmiechnęła się do niego promiennie.
— Szłyśmy właśnie na spacer do Łazienek. — poinformowała Anka, czując się coraz bardziej niezręcznie — Może...
— Wiecie co? — przerwała jej Gośka — Przypomniałam sobie, że za pół godziny zaczynają się „Przygody krasnoludka Maurycego”.
Anka wytrzeszczyła na nią oczy.
— Co ty... — zaczęła, ale Gośka przerwała jej gestem.
— Nie ominęłam jeszcze ani jednej audycji. — oświadczyła z najzupełniej poważną miną — Muszę lecieć. Serwus!
Odwróciła się na pięcie i popędziła w stronę Parku Ujazdowskiego, powiewając końcami szalika.
Krzysiek i Anka, oniemiali, przez chwilę odprowadzali ją wzrokiem.
— Niezły z niej oryginał. — odezwał się w końcu Krzysiek z niedowierzaniem w głosie.
— Gośka to kochana dziewczyna. — oświadczyła ostro Anka. Może zbyt ostro, zganiła się w myślach.
— Oczywiście. — spłoszył się Krzysiek — Nie miałem niczego złego na myśli. Może... — zerknął na Ankę — Przejdziemy się? Masz czas, Anna?
Anka skrzywiła się, marszcząc nos.
— Coś zrobiłam? — zapytała niechętnie.
— Skądże. — zdziwił się Krzysiek — Dlaczego?
— Tylko moja Mama mówi na mnie Anna. — powiedziała Anka — I tylko wtedy, jak coś zmaluję.
— To jak mam na ciebie mówić? — zapytał z rozbawionym uśmiechem Krzysiek.
Anka wzruszyła ramionami.
— Normalnie. Anka.
— Ania? — spróbował Krzysiek, nachylając się do niej lekko.
— Może być. — zgodziła się Anka, czując rumieniec wzbierający na policzkach — Przejdźmy się. Myśliwiecką do Szwoleżerów?
Krzysiek skinął głową, podał jej ramię.
— Wiesz, Ania — odezwał się po chwili, a Ance zrobiło się od tego przyjemnie ciepło w podbrzuszu — Pomyślałem, że skoro idziemy do kina, to powinniśmy jednak wybrać coś, co chcesz obejrzeć ty. Nie ja.
— O? — zdziwiła się mile Anka.
— Tak. — skinął głową Krzysiek — O jedenastej trzydzieści grają w Kosmosie „Parasolki z Cherbourga”. Chcesz?
— No pewnie, że chcę! — rozpromieniła się Anka, markotniejąc natychmiast — Właśnie...
— Coś się stało? — zaniepokoił się Krzysiek.
— Moi... moi rodzice chcieliby cię poznać. — wybąkała nieśmiało Anka.
Krzysiek wytrzeszczył na nią swoje jasne, niebieskie oczy.
— Naprawdę? — zapytał z zachwytem.
Anka skinęła głową, nieco zaskoczona jego entuzjazmem.
— W takim razie przyjadę po ciebie w niedzielę rano. — oświadczył ochoczo Krzysiek — Daj mi adres.
— Ale wiesz, ja mieszkam w Konstancinie. — Anka spojrzała na niego niepewnie — Moglibyśmy umówić się w mieście, i zabrałby nas szofer...
— Nie, nie. — machnął ręką Krzysiek — Nie ma żadnego problemu. Przyjadę... koło dziesiątej. Może być?
— Może być. — zgodziła się Anka — Poczekaj.
Zatrzymali się przy zasypanej śniegiem ławce. Anka otworzyła teczkę, wyjęła z niej notatnik i pióro. Wyrwawszy kartkę, zapisała na niej adres, starając się zrobić to swoją najładniejszą kursywą, ale ręce za bardzo trzęsły się jej z zimna i podniecenia.
— Masz. — podała mu kartkę z rumieńcem na policzkach.
Krzysiek zerknął na adres i skinął głową. Postawił swoją teczkę tuż obok teczki Anki i starannie schował kartkę do środka. Po chwili wahania wyciągnął kilka zapisanych starannym, drobnym pismem arkuszy papieru.
— To mój ostatni artykuł. — powiedział nieśmiało — Jeśli chciałabyś przeczytać...
Zawiesił głos, przyglądając się Ance niebiesko.
— No pewnie, że chciałabym. — uśmiechnęła się Anka.
Starannie złożyła arkusze i schowała do teczki.
— Wiesz... — powiedziała nieśmiało — Chyba muszę już iść. Samochód na mnie czeka.
— Oczywiście. — skinął głową Krzysiek — Za zimno na spacery. Widzimy się w niedzielę, Aniu?
— W niedzielę rano. — przytaknęła Anka.
Krzysiek zawahał się przez chwilę, po czym nachylił się do niej tak, jakby miał zamiar pocałować ją w policzek, ale w ostatnim momencie zmienił zdanie, chwycił swoją teczkę i ruszył Agrykolą w stronę Alej Ujazdowskich, pozostawiając Ankę z sercem walącym dziko w piersi.


— I cóż, Anno? — powitała ją rano w szatni Gośka, rozsiadając się na ławce naprzeciwko — Jak udało się wczorajsze tête-à-tête?
— Udało się. — burknęła zarumieniona Anka — A jak tam twój krasnoludek Maurycy?
— Co ty mi tutaj z jakimiś krasnoludkami wyjeżdżasz? — prychnęła Gośka i klepnęła Ankę w kolano — Opowiadaj.
Anka nachyliła się jej do ucha, czerwona jak burak.
— Przyjeżdża do mnie do domu w niedzielę rano. — wyszeptała konspiracyjnie — A potem idziemy do kina.
Gośka zamarła w połowie rozpinania guzików palta. Wytrzeszczyła na Ankę oczy.
— Poważnie? — zapytała z niedowierzaniem.
Anka pokiwała głową, starannie unikając jej wzroku.
— Uszom nie wierzę. — powiedziała powoli Gośka — Jesteś pewna, że ci się nie przyśniło?
— Odwal się. — burknęła Anka, odsuwając się z powrotem.
Gośka przyjrzała się jej w zamyśleniu, po czym wróciła do rozpinania palta.
— Anna, kochanka Tarzanna. — zanuciła cicho i zręcznie uchyliła się przed ciśniętym w jej stronę kapciem.


W czwartek wydarzyło się coś, co wywróciło wszelkie plany Anki do góry nogami. Zapowiedzią tego wydarzenia była muzyka, która rozległa się z telewizora tuż przed wieczornym „Dziennikiem”. Zazwyczaj był to jakiś Beethoven lub Bach, lekki Chopin, od czasu do czasu Lipiński lub Vivaldi. Tym razem również był to Chopin, ale, o dziwo, jego druga Sonata. Słysząc ponure dźwięki fortepianu, zaskoczona Anka uniosła oczy znad książki, zamrugała, popatrzyła na Mamę.
— Ktoś umarł? — zapytała zdziwiona.
— Zaraz się dowiesz. — powiedziała cicho Mama.
Obydwoje prezenterzy wyglądali, jakby szykowali się na pogrzeb: ubrani na czarno, śmiertelnie poważni, bez śladu uśmiechu na ustach.
— Rozpoczynamy „Dziennik” od smutnej wiadomości.
Anka odłożyła książkę na stolik, czując we wnętrzu ukłucie niepokoju.
— Dziś, tuż po południu, w katastrofie lotniczej zginął Generalny Inspektor Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej, generał broni Stanisław Maczek. Wojskowy samolot, którym generał wraz z czterema innymi oficerami Wojska Polskiego podróżował do Wiednia na konferencję szefów sztabów Ligi Europejskiej, rozbił się kilka minut po starcie z lotniska imienia Mickiewicza na warszawskim Gocławku. Nie przeżył nikt z pasażerów ani z załogi.
Anka zerknęła na Mamę, która wpatrywała się w ekran telewizora dziwnie pobladła, z zaciśniętymi zębami.
— Przyczyny katastrofy obecnie badane są przez Naczelną Prokuraturę Wojskową przy współpracy z żandarmerią. Do momentu wyłonienia nowego Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych, funkcję tę objął Minister Spraw Wojskowych, generał dywizji Zenon Koś.
Na ekranie pojawił się Tata w zielono-brązowym wojskowym mundurze i czapce z generalskim wężykiem na otoku.
— Nie wolno zapomnieć nam o tym — mówił Tata głosem, od którego Anka skuliła się na kanapie — Że generał Maczek, zdobywca Moskwy, był bohaterem. Niedoścignionym strategiem, doskonałym, ukochanym przez swoich podwładnych dowódcą, człowiekiem, który całe życie poświęcił ojczyźnie. W imieniu rządu Rzeczypospolitej Polskiej przekazuję najszczersze kondolencje rodzinom i przyjaciołom ofiar. Zapewniam was, że nie jesteście w tym bólu sami. My wszyscy, cały polski naród, jesteśmy z wami. Przysięgam wam, że nie ustaniemy w wysiłkach dopóty, dopóki każdy szczegół tej strasznej katastrofy nie zostanie drobiazgowo wyjaśniony.
Na ekranie znów pojawiła się poważna twarz prezentera.
— Pogrzeb ofiar katastrofy odbędzie się we wtorek, ósmego grudnia na Cmentarzu Wojskowym na warszawskich Powązkach o godzinie jedenastej. Do tego czasu, decyzją prezydenta Rzeczypospolitej Michała Howorki, ogłoszona została żałoba narodowa.
Mama, wpatrzona w telewizor, gryzła opuszkę kciuka, jak zawsze, kiedy była zmartwiona. Anka wstała z kanapy, podeszła do fotela i nachylając się lekko, objęła Mamę ramionami.
— Wiedziałaś. — stwierdziła cicho.
Mama kiwnęła głową.
— Słyszałam wcześniej w radiu.
— Czym się martwisz? — zapytała zaniepokojona Anka.
Mama milczała przez chwilę, zamyślona.
— Martwię się... — westchnęła, potrząsnęła głową — Martwię się o Tatę, Aniu. To dla niego nowy, ogromny obowiązek, a on już dźwiga przecież bardzo dużo.
Anka znała Mamę zbyt dobrze, aby nie rozpoznać, że nie mówi jej całej prawdy.
— Ale to nie wszystko, prawda?
Usta mamy zacisnęły się w wąską linię.
— Aniu — powiedziała łagodnie — To nowe stanowisko Taty, nawet jeśli jest tylko tymczasowe, oznacza ogromną zmianę. Mam szczerą nadzieję, że na lepsze, ale martwię się tak czy inaczej. To jest zwykła, ludzka rzecz: boimy się zmian. Ale uwierz mi, kochanie — nie ma w tym nic, o co powinnaś martwić się ty.
Anka milczała, patrząc jej w oczy.
— A moje urodziny? — zapytała w końcu, obawiając się odpowiedzi — I kino w niedzielę?
Mama uniosła dłoń, delikatnie pogłaskała jej przedramię.
— Żałoba narodowa, Aniu. Wszystkie kina i teatry zamknięte. — westchnęła — I boję się, że twoje urodziny, niestety, też wypadałoby odwołać.
Anka zacisnęła zęby. Schowała twarz we włosach Mamy, zamykając powieki, aby powstrzymać cisnące się do oczu łzy. Czuła się nieszczęśliwa, oszukana przez los i bardzo, ale to bardzo rozczarowana.
 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Deonix_ tak przypuszczałem, ale, to jeszcze większy grzech:)
    • @violetta to zazdraszczam:) Dziękuję i pozdrawiam:)
    • Nie pytaj o imię Nie pytaj o czas   Bo i tak nie ma nas   Rozpłynęliśmy się W nocnych światłach miasta Goniąc za utraconymi wspomnieniami   Ale to już nie wróci
    • To prawda, zwykły rozkład dnia może być często nie do ogarnięcia, a ten na dworcu już niemożliwy do stworzenia go bez udziału systemów informatycznych, dlatego pewnie zmienia się tak szybko, żeby się niby do nas dostosować ;-) I tak znów od początku, jak to z sobą złożyć ;-)
    • Prolog   Zdzisiu Ochłapek, strasznie sapiąc, tupta zwyczajowo do lasu, ale tak zupełnie zwyczajowo, to jednak nie. Gryzie go w boże poszycie i chyba umysł, potrzeba pójścia właśnie dziś. Zatem przewiduje, że będzie świadkiem niecodziennych wydarzeń, zanim nastąpi, co ma nastąpić.   ***    –– Ej, Ochłapku kochaniutki! Pomożecie w dźwiganiu ekologicznego chrustu, bo normalnie w krzyżu moje dyski trzeszczą. –– Ty mi tu stara babo, dyskami w dupie planu nie zawracaj. Śwignij miech w chaszcze, zaś idź precz na chatę. Jak pójdę w tył, to wezmę i ci do izby przytargam, chyba.      –– Ochłapku! Tyś dureń i nicpoń z brakiem piątej. Nie dziwota, że w głowie jeno klepisko. Przecie biegusiem, ktoś ukradnie, taki skarb. –– Jaki tam skarb, babo. Ciebie to by może ukradł, by jako strachawice na wróble, w pole wkopać. –– A z ciebie Zdzisiu, to sztacheta w płocie, ledwie by była, bo zmurszała jak wyschnięta kacza kupa.     Wtem wędrowiec ni stąd ni zowąd, jest na okrągłej, kwadratowej polance. Nie wie dokładnie, po co tu przyszedł, lecz coś mu świta, między drzewami i oczęta migocząc tarmosi. Nagle rumor jak dwie jasne cholery. Chwilowy, ciężki szum i Ochłapka drzewo prawie przygniata, bo akurat spada na Panią Śmierć, co siedzi nie pieńku, ale teraz w innej pozycji, kosę ostrząc.     Jednak poturbowana żyje nadal, bo trudno utłuc tego rodzaju paskudnicę, by padła na runo, bez życia. Spoziera naprzemiennie, na uwięzionego pod gałęzią, Zdzisia i błyszczącą, srebrną kosę, co na końcu ma fotkę uśmiechniętej czaszkuni, która z pewną dozą miłosierdzia, pyta:   –– No co Ochłapek. Masz jakie ostatnie życzenie? –– Tak mam –– odpowiada zapytany, nieco spłaszczoną facjatą.     Jakby z choinki urwana, przez las wędruje horda życzeń. Zbóje na zbójami lub gorzej. Lecz poczciwe to chłopy, jeno nigdy za żywota, szacunku i poważania nie zaznali. Tym razem jest inaczej. Bardziej zielono. To nadzieja rośnie wokół, w postaci drzew, chaszczy i różnych innych dziwów nieprzebranych za cokolwiek. Nagle pypeć na jednym z nosów i kłak w sumiastym wąsie, wyczuwają jęczącą zgrozę. Przywalone coś.     Horda życzeń podchodzi bliżej i widzi Ochłapka, wystającego w połowie spod gałęzi dorodnej, na której dzięcioł wciąż stuka. Widocznie nie płochliwy i dalszy ciąg wystuka.    Zbóje słyszą pytanie: –– Wyciągniecie?    Już chcą wyciągać, ale słyszą drugie pytanie, korygujące:   –– Czy mnie wyciągniecie? –– Owszem. Wyciągniemy –– wrzeszczą z uciechą. –– Dla szacunku i poważania, co ich czeka w mediach, za odwagę i empatyczne miłosierdzie, wobec Zdzisia Ochłapka, bliźniego naszego.      Pani Śmierć tymczasem wychodzi z krzaków, gdyż była za potrzebą i kosą macha w kierunku przybyłych.   –– Łaskawa pani, jeszcze nie teraz –– krzyczą przymilną prośbę, w ostatniej godzinie. My jeszcze nie docenieni. No jak tak można.    A widząc jednak , że nadal żyją, Zdzisia uwalniają spod przygniecenia. Wyciągnięty maca ciało, czy nie pogruchotane, ale nie. Zaczyna więc pokrzykiwać nieuprzejmie w kierunku zbójów, że jeno dla sławy i poklasku, dobry uczynek przyszło im zmaterializować.     Życzeniom głupio z tego powodu, bo honorni mimo uchybień, takich czy innych, więc biegną żwawo w kierunku miecha z chrustem, by kobiecinie do izby zatargać. No teraz nas docenią –– myślą po cichu, kiedy to sens pierwotnych poczynań, do nich wraca. Lecz w tym samym czasie, śmierć kosą świszczy, która życie zbójcom odcina, w postaci głów. Jednocześnie uwolniony bliźni, z owej krainy wstaje wypoczęty, bo po takich ciekawych przeżyciach, to jak to nie być. Zakłada paputki...     ***     Epilog    Zdzisiu Ochłapek, strasznie sapiąc, tupta zwyczajowo do lasu, ale tak zupełnie zwyczajowo, to jednak nie. Gryzie go w boże poszycie i chyba umysł, potrzeba pójścia właśnie dziś. Zatem przewiduje, że będzie świadkiem niecodziennych wydarzeń, zanim nastąpi, co ma nastąpić.      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...