Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Alicja i smok, rozdział 4


Rekomendowane odpowiedzi

Rozdział 4


Przed pójściem do łóżka Anka wzięła kolejne dwie tabletki, ale i tak obudziła się w środku nocy z obezwładniająco mdłym bólem promieniującym z podbrzusza. Prócz tego, tak jak przewidywała, poczuła na udach obrzydliwą, kleistą wilgoć. Niechętnie wstała z łóżka, powlokła się do łazienki, gdzie doprowadziła się do względnego ładu i zmieniła majtki oraz wkładkę. Wyprawa w tę i z powrotem, choć wymagała zaledwie kilkunastu kroków, kompletnie wyprała ją z sił. Anka usiadła ciężko na łóżku, zapaliła lampkę. Wytrząsnęła dwie kolejne tabletki ze stojącej na nocnej szafce buteleczki, popiła je wodą ze szklanki, po czym zgasiła światło i zwinęła się w kłębek pod kołdrą.
Zamknęła oczy, czekając aż jej umysł zlituje się nad nią i pozwoli zasnąć. Tępy ból powoli tracił swoją intensywność, w miarę jak zaczynał działać lek, ale sen nie nadchodził. Zmęczona i zirytowana Anka obróciła się na drugi bok, potem na plecy, a w końcu włączyła lampkę i sięgnęła po książkę. Tykający niemrawo budzik wskazywał piętnaście po pierwszej.
Książkowa Alicja, wyniesiona przez Czerwoną Królową do rangi białego piona, szykowała się właśnie do swojej podróży przez szachownicę, a Anka ziewnęła rozdzierająco. Nie potrafiła skoncentrować się na tekście, słowa i frazy wyparowywały z jej pamięci chwilę po przeczytaniu, a kiedy Anka zauważyła, że czyta ten sam ustęp już po raz czwarty, westchnęła i w poczuciu beznadziei odłożyła książkę na nocną szafkę. Zawahała się przez chwilę, wstała i rozsunęła zasłony, po czym wróciła do łóżka. Zgasiła światło, obróciła się na bok i spojrzała w okno, w zimowe niebo, czyste, żałobnie czarne i bezgwiezdne.
Uwolniony z okowów świadomości umysł błądził, w końcu pozwalając jej zanurzyć się w płytkim półśnie, który jednak nie przyniósł ze sobą ulgi ani odpoczynku.
Drzwi pokoju uchyliły się z cichym skrzypnięciem, a Anka poderwała głowę z poduszki, mrużąc oczy. Za oknem wciąż było zupełnie ciemno.
— Obudziłem cię? — usłyszała zaniepokojony głos Taty.
— Nie. — skłamała, nie chcąc sprawiać mu przykrości.
Tata wsunął się do środka i ostrożnie zamknął za sobą drzwi. Anka zapaliła lampkę, przy okazji zerkając na budzik — było tuż po piątej. Tata usiadł przy niej na łóżku, wziął jej dłoń w swoją. Był już gładko ogolony i uczesany, w śnieżnobiałej koszuli i krawacie, ale żaden z tych zabiegów nie zdołał usnąć z jego twarzy sygnałów zmęczenia.
— Jak się czujesz? — zapytał szeptem.
— Tak sobie. — wzruszyła ramionami Anka — A ty, Tato?
Tata uśmiechnął się do niej, lekko ścisnął jej palce.
— Chyba mimo wszystko lepiej, niż ty, córeczko. — powiedział — Ale wiesz co? Już niedługo znowu będzie dobrze. Będzie tak, jak było. Obiecuję ci. I wtedy poślemy Helę ze Stefanem po pączki do Zagoździńskiego.
— Albo na Wiatraczną, po rurki z kremem. — podchwyciła Anka.
— Albo i to, i to. — zgodził się Tata — W końcu raz się żyje, trzeba korzystać, póki możemy.
Zerknął na budzik i nachylił się z westchnieniem, aby pocałować Ankę w czoło.
— Muszę lecieć. — powiedział — Trzymaj się, moja ty dzielna córeczko. Jestem z ciebie bardzo dumny.
— Oj, Tato. — zarumieniła się Anka — Przecież to nic wielkiego.
Tata uśmiechnął się do niej krzepiąco, skinął głową i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Anka westchnęła. Na sen nie było już szans. Wstała z łóżka, wsunęła pantofle i w narzuconym na koszulę nocną szlafroku poszła do łazienki. W drodze powrotnej natrafiła na Mamę, która właśnie wspinała się po schodach. 
— Dzień dobry, kochanie. — przywitała ją Mama, przytulając ostrożnie do piersi — Nie spałaś za dobrze, prawda? Słyszałam od Taty.
— Czuję się, jakbym nie spała w ogóle. — poskarżyła się Anka.
— Wracaj do łóżka, jeszcze wcześnie. — poradziła Mama — Zadzwonię do szkoły, powiem im, że dzisiaj nie przyjdziesz.
— Mogę zejść na dół, Mamo? — zapytała Anka.
— Oczywiście, że możesz, kochanie. — uśmiechnęła się do niej Mama — Przecież nie każę ci przeleżeć całego dnia w łóżku. Ale na razie spróbuj jeszcze się przespać, dobrze?
— Dobrze. — zgodziła się potulnie Anka.


Kiedy obudziła się ponownie, było nieco po ósmej. Tym razem spała już lepiej, ale te dwie godziny w miarę mocnego snu nie zdołały przepędzić zmęczenia. Jej pęcherz stanowczo domagał się ulgi, za to podbrzusze, ku zdziwieniu Anki, wydawało się podejrzanie ciche i potulne. Usiadła na łóżku, zaszczękała zębami, kiedy jej bose stopy dotknęły podłogi. Pospiesznie założyła pantofle i szlafrok, po czym odbyła kolejną wyprawę do łazienki. Z umytymi zębami i jako-tako wyszczotkowanymi włosami wróciła do pokoju i usiadła po turecku na łóżku, przykrywając się kołdrą i zastanawiając, co dalej. Ziewnęła, jej oczy ciągle lepiły się od snu. Spojrzała w okno — niebo było jednolicie ołowiano-szare, ale nagie do tej pory gałęzie drzew pokryte były świeżym, białym puchem. Anka uśmiechnęła się do siebie na ten widok.
— Panienka Ania nie śpi? — dobiegł zza drzwi głos Heli, zapewne zwabionej odgłosami w łazience.
— Nie śpię, Helu.
Hela zapukała, po czym weszła do pokoju i stanęła przy łóżku, przyglądając się Ance z niepokojem.
— Jak się czujesz, Aneczko? — zapytała.
— Chyba trochę lepiej. — odpowiedziała Anka z nieśmiałym uśmiechem.
Twarz Heli rozpogodziła się, dziewczyna nachyliła się do Anki i przytuliła ją lekko.
— Bardzo, ale to bardzo się cieszę, kochana. — szepnęła — Odpoczywaj. Co byś zjadła na śniadanie?
Anka westchnęła.
— Nie jestem głodna, Helu.
Hela usiadła na łóżku, wygładziła fartuszek, marszcząc brwi.
— Musisz coś zjeść. — powiedziała — Przecież od wczoraj nie jadłaś nic poza rosołem.
— Wiem — przytaknęła niechętnie Anka — Ale naprawdę nie jestem głodna.
Hela westchnęła, skinęła głową i posłała Ance nieco zrezygnowany uśmiech.
— No, trudno. — powiedziała z nutką rozczarowania w głosie — Najważniejsze, że czujesz się lepiej. 
Musnęła palcami dłoń Anki.
— Będę na dole, dobrze?
— Dobrze. — skinęła głową Anka — Dziękuję, Helu.
Może minutę po Heli zjawiła się Mama z filiżanką pachnącej imbirem herbaty na spodeczku i z termometrem. Rozejrzała się po pokoju, poprawiła poduszki, uchyliła okno, po czym usiadła na łóżku.
— Bardzo się cieszę, że czujesz się lepiej, ale musisz coś zjeść, kochanie. — powiedziała.
Anka, zakopana pod kołdrą, z końcówką termometru w ustach, wydała z siebie niechętny pomruk.
— Może zrobimy ci kaszki manny z sokiem? — zastanowiła się Mama, ostrożnie wyciągając termometr.
— Ale ja naprawdę nie jestem głodna, Mamo. — jęknęła Anka.
— Trzydzieści osiem. — Mama zmarszczyła brwi, popatrzyła na Ankę.
— No nic — powiedziała po chwili — Zobaczymy, co z tego wyniknie. Pij herbatę, póki gorąca. Zajrzę do ciebie za jakiś czas, dobrze?
Anka skinęła głową.
Mama zamknęła okno. Stojąc w drzwiach z dłonią na klamce, przyjrzała się Ance raz jeszcze, po czym westchnęła i wyszła.
Następna w kolejce była Marcysia, która zjawiła się w pokoju Anki chwilę później, przebiegle uśmiechnięta, z talerzykiem w dłoniach.
— Marcysiu — jęknęła Anka, doskonale zdając sobie sprawę, że Marcysia stanowiła odpowiednik ciężkiej artylerii, posyłany tam, gdzie zawodziły Mama i Hela.
— Panienka Ania usiądzie wygodnie. — powiedziała nieznoszącym sprzeciwu głosem Marcysia. Pomogła Ance oprzeć się o poduszki, po czym ostrożnie podała jej talerzyk. Na talerzyku znajdował się kawałek ulubionego sernika Anki.
— Marcysiu — jęknęła ponownie Anka — Kiedy Marcysia zdążyła upiec sernik?
— A w nocy, w domu upiekłam. — powiedziała gładko Marcysia — Toż wiedziałam, że panienka Ania rano nie będzie chciała jeść. Ale serniczka chyba panienka Ania nie odmówi, co?
— Nie odmówię. — zgodziła się Anka, sięgając po widelczyk. Nie miała za specjalnie ochoty na nic słodkiego, ale nie chciała sprawiać Marcysi przykrości. Sernik był zresztą doskonały, rozpływał się w ustach w wilgotną, słodką falę szczęścia. Chociaż naprawdę wcale nie czuła głodu, Anka wyczyściła talerz do ostatniego okruszka z czystego łakomstwa.
— Dziękuję, Marcysiu. — powiedziała, ocierając usta serwetką — Pyszny.
— A na zdrowie, panienko Aniu, na zdrowie. — odparła Marcysia, posyłając jej usatysfakcjonowany uśmiech — Niech teraz panienka Ania odpoczywa.


Resztę poranka Anka przespała mocnym, zmęczonym snem. Obudził ją dopiero hałas z dołu — ktoś musiał upuścić coś na podłogę. Było tuż przed południem. Jej podbrzusze ćmiło tępo, ale w porównaniu z wczorajszą torturą to ćmienie było całkiem do zniesienia. Anka wzięła tabletkę, wyjrzała przez okno — na zewnątrz było biało i cicho. Postanowiła nie przebierać się z koszuli nocnej, założyła tylko skarpetki i szlafrok, po czym zeszła na dół z „Alicją" i słownikiem pod pachą. W salonie była tylko Hela, odwrócona tyłem, ścierająca miotełką kurze i podrygująca do piosenki Koko de Champ w radiu. Anka nie przepadała za Koko de Champ, której zarówno twórczość, jak i pseudonim sceniczny wydawały się zbyt staroświeckie i pretensjonalne. Zostawiając drzwi uchylone, aby nie spłoszyć Heli, oparła się o framugę i z uśmiechem przyglądała się tańczącej dziewczynie. Kiedy Hela zakończyła taniec odrobinę nieudanym piruetem, Anka wsunęła książki pod pachę i zaklaskała entuzjastycznie, 
— Ania! — zarumieniła się Hela — Patrzyłaś?
— Patrzyłam, patrzyłam. — roześmiała się Anka — Nie masz się czego wstydzić.
Po Koko de Champ poleciał jakiś równie staroświecki charleston. Anka odłożyła książki na kanapę, ukłoniła się Heli i wyciągnęła ku niej rękę. Hela zachichotała i ujęła Ankę za czubki palców. Żadna z nich nie umiała tańczyć charlestona, ale wcale im to nie przeszkadzało. Improwizowały, kopiąc, kręcąc biodrami i chichocząc, aż podbrzusze Anki zaprotestowało w końcu tępym skurczem. Anka jęknęła i skuliła się boleśnie, a uśmiech na twarzy Heli błyskawicznie zmienił się w wyraz przerażenia.
— Ojej, Aniu. — załamała ręce Hela — Przepraszam!
— No co ty, Helu. — wystękała Anka, siadając ciężko na kanapie — Przecież to nie twoja wina.
Hela zawahała się, spoglądając na Ankę z niepokojem.
— Zaraz mi przejdzie. — zapewniła ją Anka — Gdzie Mama?
— Poszła do parku na spacer.
Anka pokiwała powoli głową.
— Ja też bym poszła. — westchnęła tęsknie.
— Oj, to chyba nie jest dobry pomysł. — zafrasowała się Hela.
— Wiem, wiem. — mruknęła półgębkiem Anka, zrzucając kapcie i rozkładając się na kanapie — Poczytam trochę, Helu. Chyba na razie starczy mi tańca.
— Może zrobić ci herbaty? — zaoferowała Hela.
— Poproszę. — uśmiechnęła się do niej Anka.


Czytanie nie szło Ance szczególnie sprawnie. Po kilku zaledwie stronach — Alicja zajmowała właśnie miejsce w pociągu, który miał zabrać ją na Pole Czwarte — zasnęła. Obudziła ją wracająca ze spaceru, zarumieniona od mrozu Mama. Anka wróciła do książki, ale prawie natychmiast zasnęła ponownie, i tym razem obudziło ją marcysiowe wołanie na obiad. Nie wstając z kanapy, wmusiła w siebie talerz rosołu, po czym otworzyła książkę na nowo — aby po raz kolejny zapaść w sen, z którego wyrwał ją dopiero dzwonek telefonu w holu.
Uniosła głowę z poduszki. Na dworze robiło się już ciemno. Przespała prawie cały dzień, a jej umysł, rozleniwiony nadmiarem snu, wydawał się irytująco powolny i ociężały.
— Panienko Aniu, telefon do panienki! — zaanonsowała Hela.
Anka podniosła się niezgrabnie z kanapy, ziewnęła przeraźliwie i wlokąc za sobą koc, wyszła do holu.
— Kto to? — zapytała podejrzliwie.
— Panienka Małgorzata. — powiedziała Hela.
— Gośka! — ucieszyła się Anka i uniosła ciężką, bakelitową słuchawkę w obydwu dłoniach.
— Halo, Aniu? — usłyszała zniekształcony odległością głos Gośki — Jak tam? Masz całusy od Lufy, Karoli i Maleńkiej.
— O, są tam z tobą?
— Nie, ale kazały mi cię ucałować. A Dorcia bardzo się martwi, czy przyjdziesz na Andrzejki, czy nie.
— No pewnie, że przyjdę. — powiedziała z uśmiechem Anka, siadając na podłodze pod komodą z kolanami podciągniętymi pod brodę i przykrywając się kocem — Co w szkole?
Gośka prychnęła do słuchawki.
— W szkole po staremu, nic nie zdążyło się od wczoraj zmienić. Mów lepiej co u ciebie? Jak się czujesz?
— Chyba już trochę lepiej. Przespałam dzisiaj cały dzień.
— Miód na moje uszy. — oświadczyła radośnie Gośka — Będziesz jutro w szkole?
Anka zastanowiła się przez chwilę.
— Nie wiem. Jeśli nie jutro, to pewnie w sobotę.
— Odpoczywaj, odpoczywaj. Żebyś mi wydobrzała do soboty!
— Staram się, jak mogę. — zaśmiała się Anka.
— Aha! — przypomniała sobie Gośka — Nie rób żadnych planów na Sylwestra. Zabieram cię...
Reszta zdania została zagłuszona brzęczykiem.
— Cholera — powiedziała z westchnieniem Gośka — Nie mam więcej dwudziestek.
— Zadzwonisz jutro, gdybym nie przyszła? — zapytała szybko Anka.
— Zadzwonię, zadzwonię. — zgodziła się Gośka — Trzymaj się, księżniczko.
— Cześć, Gosia. Dzięki za...
Połączenie zostało przerwane.
Anka westchnęła, podniosła się z podłogi i odłożyła słuchawkę na widełki.
W pokoju czekał na nią talerzyk z kolejnym kawałkiem sernika.


Wieczorem temperatura Anki spadła do trzydziestu siedmiu i pięciu, tępy ból w jej podbrzuszu ustabilizował się na poziomie niewygodnego, nieco tylko uciążliwego ucisku, a krwawienie ustało niemalże całkowicie. Mama, kręcąc nieco nosem, zgodziła się nie niepokoić doktora Mazurka przynajmniej do jutra.
Nakarmiona sernikiem i acetaminofenem, Anka położyła się do łóżka tuż po dziewiątej. Wbrew swoim obawom usnęła niemalże w tej samej chwili, w której jej policzek dotknął poduszki. Obudził ją dopiero budzik.
W łazience Anka stwierdziła z zadowoleniem, że niemalże wszelkie dolegliwości ustały, co niezmiernie ją ucieszyło. Radość zakłócona była nieco perspektywą powrotu do szkoły, na co Anka zupełnie nie miała ochoty. Odgłosy aktywności zwabiły do jej pokoju Mamę z termometrem. Okazało się, że Anka miała trzydzieści sześć i osiem, ale Mama najwyraźniej miała zamiar na wszelki wypadek i tak zostawić ją w domu. Na dworze było ciągle ciemno, więc Anka wróciła do łóżka i przespała jeszcze półtorej godziny.
Po śniadaniu, które tym razem zjadła chętnie i bez oporu, postanowiła zrobić to, co odkładała od wtorku — namalować wizję ze swojego snu, z zawieszonymi w błękicie białymi schodami i krążącymi wokół nich skrzydlatymi, ptasiogłowymi istotami. Wyciągnęła z szuflady zaniedbane pędzle, akwarele i arkusz bawełnianego papieru, zasiadła za biurkiem i zabrała się do pracy. Szło jej całkiem nieźle, chociaż na początku, po raz kolejny, musiała nauczyć się odpowiednio dobierać ilość farby i wody, tak, aby błękit nie okazał się po wyschnięciu zbyt rozmyty i zimny, a biel schodów nazbyt płaska.
Powinnam malować częściej, pomyślała, przyglądając się z zadowoleniem ukończonemu obrazowi. 
Po obiedzie zasiadła w fotelu z książką — tym razem kanapę zajęła Mama — ale nie udało jej się poczytać zbyt długo, bo zgodnie z obietnicą zadzwoniła Gośka. Tym razem miała ze sobą stęsknioną towarzystwa Anki Maleńką. Ich połączony zapas dwudziestogroszówek był znacznie pokaźniejszy od wczorajszej kabzy Gośki, więc rozmawiały przez ponad dwadzieścia minut, przy czym Gośka i Maleńka regularnie wyrywały sobie słuchawkę z rąk, ściągając w końcu na siebie furię urzędniczki pocztowej. Wracając do salonu, Anka uśmiechała się do siebie, nie mogąc już doczekać się jutrzejszego dnia.


W szkole została powitana indiańskim tańcem radości, który Gośka wykonała wokół ich ławki, pokrzykując i zawodząc. Uznając, że sam taniec nie jest wystarczająco adekwatny do okoliczności, Gośka dokooptowała do spółki Maleńką, Karolę, Zosię Krępicką i Jadźkę Marek, i Anka ledwo zdołała wybronić się przed schwytaniem i podrzuceniem pod sufit, strasząc wszystkie pięć kałamarzem.
Pierwszą lekcją była godzina wychowawcza z profesorem Polakowskim, który uczył również literatury nowożytnej. Profesor ewidentnie miał inne sprawy na głowie, gdyż zarządził godzinę cichej nauki, a sam, lekko uśmiechając się do siebie pod wąsem, spisywał coś w notatniku, licząc na palcach rytm. Anka spędziła ten czas na przepisywaniu notatek wykonanych przez Gośkę podczas jej nieobecności.
— Gośka — przypomniała sobie Anka, gdy pod koniec przerwy przed trzecią lekcją szły korytarzem na filozofię z profesorem Surdą — Co ty mówiłaś o Sylwestrze?
Gośka puściła do niej oko, uśmiechając się łobuzersko.
— Jeszcze nie czas, mój Kosiu. — powiedziała — Bo na razie nie wiem nawet, czy to wypali, czy nie. Ale jeśli wypali, to powiadam ci, będzie bomba.
— Ale co? — zapytała zupełnie zdezorientowana Anka — I gdzie?
— Wszystko w swoim czasie, księżniczko. — oświadczyła tajemniczo Gośka, poklepując ją po plecach.


W sobotę lekcje trwały tylko do południa. W powietrzu dawało się wyczuć niemal elektryczne podniecenie nadchodzącym wieczorem, a tuż przy bramie szkoły Anka otrzymała od Gośki podekscytowany, choć surowy nakaz przebrania się i przyjechania do niej najszybciej, jak to tylko możliwe. Przez całą drogę do domu wierciła się na kanapie samochodu, nie mogąc wysiedzieć w spokoju. Jej pierwsza prywatka! 
— Tylko w co ja mam się ubrać? — jęknęła do siebie, w myślach przeglądając zawartość garderoby.
Stefan rzucił jej rozbawione spojrzenie w lusterku.
— Panna Ania powinna ubrać się w coś, w czym będzie czuła się dobrze. — powiedział z lekkim uśmiechem.
— Łatwo Stefkowi powiedzieć. — prychnęła Anka — Stefek zawsze może założyć smoking albo frak, a ja co?
— Panienka Ania też może założyć smoking albo frak. — doradził Stefek — Toż ostatnio dużo się w modzie pozmieniało.
Zaraz po wejściu do domu Anka poprosiła Helę o przygotowanie kąpieli, a sama popędziła na górę. Stojąc w otwartych drzwiach szafy, przyglądała się z rozpaczą swoim wyjściowym ubraniom, poważnie rozważając pożyczenie jednego ze smokingów Taty. Po kilku minutach bezowocnego przetrząsania wieszaków postanowiła odłożyć kwestię doboru stroju na później, a na razie wziąć kąpiel.
Nie była w stanie wysiedzieć w wannie, dlatego wbrew swoim zasadom spuściła wodę, kiedy była jeszcze całkiem gorąca. Wysuszyła i wyszczotkowała włosy, po czym starannie przycięła i opiłowała paznokcie. Chociaż wydawało jej się, że nie spędziła w łazience aż tyle czasu, kiedy tylko z powrotem stanęła przed nieszczęsną szafą, została zawołana na obiad.
— Mamo, nie mam pojęcia, co na siebie włożyć! — jęknęła, wpadając do kuchni w pantoflach i szlafroku.
— Najpierw zjedz, potem pomyślimy. — powiedziała Mama, a nalewająca właśnie zupę Hela puściła do Anki oko.
Anka zupełnie nie była głodna, ale posłusznie spędziła następny kwadrans dłubiąc widelcem w potrawce z kurczaka i zerkając ponuro na zegar. Było po drugiej.
Po długich wątpliwościach i negocjacjach, Mama wybrała dla niej w końcu prostą, seledynową sukienkę za kolana, kremowy, zapinany na guziki sweterek, cieliste rajstopy i białe skarpetki. Do tego Anka założyła srebrny naszyjnik z malachitową łzą, wraz z będącymi częścią tego samego kompletu kolczykami.
— Jakbym szła na urodziny do Babci. — oceniła z niesmakiem, przeglądając się ze zmarszczonymi brwiami w lustrze.
— Jak dla mnie wyglądasz ładnie i skromnie. — powiedziała Mama — Nie masz się czego wstydzić.
— A co z włosami? — zapytała Anka, po czym spojrzała na zegar i jęknęła — Nie mam już czasu na włosy!
— Przecież miało się zacząć o szóstej? — zdziwiła się Mama — Jest ledwo po trzeciej.
— Ale obiecałam Dorci, że pomogę jej wszystko przyszykować. — skłamała gładko Anka — Dlatego muszę być wcześniej.
— Ta Dorcia ma telefon? — zapytała znienacka Mama.
— Nie wiem, Mamo. — odparła Anka, zerkając na nią niespokojnie — Nie pytałam.
— Szkoda. — mruknęła Mama, przyglądając się Ance w lustrze — A z włosami, moim zdaniem, nie musisz robić nic.


— Panna Ania wygląda bardzo klasycznie. — stwierdził Stefan, przyglądając się Ance w lusterku.
Anka skrzywiła się, niezadowolona.
— Chyba wolałabym jednak ten smoking.
Stefan uśmiechnął się do niej.
— To co, Horyńska? — zapytał, kładąc dłoń na dźwigni biegów.
— Nie, Stefku. — bąknęła Anka, czerwieniąc się wstydliwie — Najpierw Chłodna.
Stefan popatrzył na nią uważnie.
— Zmiana planów? — zapytał z lekkim uśmiechem.
— Nie, tylko... najpierw zajedźmy do Gośki Lorenc, dobrze?
— Zrobimy jak panna Ania chce. — zgodził się Stefan, włączając silnik.
— Stefek mnie nie wsypie, prawda? — upewniła się niespokojnie Anka.
Stefan rzucił jej rozbawione spojrzenie.
— Nie wsypię. — zapewnił — Niech się panna Ania nie obawia. Przecież to Andrzejki.


— Stefku — powiedziała drżącym z ekscytacji głosem Anka, kiedy samochód zatrzymał się przed kamienicą Gośki przy Chłodnej — Nie wiem, ile nam tam zejdzie. Ale jeśli Stefek chce pójść się gdzieś rozgrzać, to niech Stefek idzie i się o nic nie martwi, dobrze?
— Panna Ania niech się też nie martwi. — odparł z uśmiechem Stefan — W aucie ciepło. Zresztą mam termos z kawą. I książkę.
— O — uniosła brwi Anka — A co Stefek czyta?
— Ossendowskiego. — powiedział wstydliwie Stefan.
— Naprawdę? — ucieszyła się Anka.
Stefan otworzył schowek i pokazał jej mocno sczytany egzemplarz „Sokoła pustyni".
— Ja też lubię Ossendowskiego. — zapewniła go Anka, nie do końca zgodnie z prawdą — No, to niech Stefek sobie poczyta. My niedługo będziemy.
Zapadał zmrok, płonęły już lampy, wykrzesując pomarańczowe rozbłyski na karoserii mercedesa. Brama kamienicy była ciągle jeszcze otwarta, dozorca, zajęty usuwaniem z muru kredowego bazgrołu zerknął na Ankę spode łba.
— A panienka do kogo? — burknął.
— Do Lorenców. — odpowiedziała Anka.
— Drugie piętro, po lewej. — powiedział dozorca.
— Wiem. — uśmiechnęła się do niego Anka. Dozorca wzruszył ramionami i wrócił do pracy.
Anka wspięła się po trzeszczących, drewnianych schodach, nacisnęła przycisk dzwonka. 
— Anka, to ty? — odezwał się ze środka znajomy głos.
— Nie, żandarmeria wojskowa. — odparła Anka, przewracając oczami.
— Chwila!
Zgrzytnęła w końcu odsuwana zasuwa, drzwi otworzyły się i stanęła w nich Gośka, w podkoszulce i majtkach, na bosaka, z końcówkami włosów nawiniętymi na wałki i z drewnianą łyżką w dłoni.
— Chodź. — powiedziała niecierpliwie, wciągając Ankę do środka — Już miałam wysyłać po ciebie misję ratunkową. Rozbieraj się.
— Sama jesteś? — zapytała Anka, ściągając buty.
Gośka skrzywiła się, machnęła łyżką.
— Jest Olka. Ale zdążyłyśmy się już dzisiaj pokłócić, więc siedzi w swojej dziupli i się nie odzywa.
Weszły do salonu, Gośka zamknęła za nimi drzwi, zapaliła światło i przyjrzała się Ance krytycznie ze wszystkich stron.
— Tak jak myślałam. — powiedziała z niesmakiem — Wyglądasz jak Niepokalana Dziewica. Gdyby cię wstawić w Ostrą Bramę, to byś zaświeciła.
— No i co z tego? — burknęła urażona nieco Anka.
— To z tego — wyjaśniła Gośka — Że idziemy na prywatkę, nie na roraty. Ściągaj to.
— Zwariowałaś? — jęknęła Anka.
— Ściągaj, niewiasto, ściągaj. — powiedziała znużonym głosem Gośka — Zaraz znajdziemy ci coś sensownego. Chcesz naleśnika?
— Jadłam obiad.
— Za to ja jeszcze nie zdążyłam. Za chwilę wracam.
Gośka wyszła, zabierając ze sobą seledynową sukienkę i sweterek Anki, zapewne na wypadek, gdyby Anka zmieniła nagle zdanie i postanowiła uciec. 
Od kaflowego pieca biły fale gorąca, w pokoju było bardzo ciepło. Z włączonego radia dobiegał mocny, głęboki i niepokojąco znajomy głos. Anka nie lubiła tego głosu i nie chciała go słyszeć, wyciągnęła rękę, sięgając do wyłącznika. Głos nabrał nagle siły, stał się twardy i zimny, a chociaż w pokoju było gorąco, Anka poczuła kroplę lodowatego potu spływającą po kręgosłupie. Zamarła z dłonią zawieszoną nad pokrętłem, skrępowana dziwnym, irracjonalnym strachem i poczuciem winy.
— Stany Zjednoczone nie są i nigdy nie były naszym sojusznikiem. Różni nas światopogląd, różni nas struktura społeczna, różni nas historia. Chociaż pierwsi amerykańscy osadnicy pochodzili z Europy, dzisiejsza Ameryka zdecydowała się odrzucić swoje europejskie dziedzictwo, zastępując je wersją wypaczoną przez wpływ niepełnowartościowych kulturowo i rasowo mniejszości: żydowskiej, latynoskiej, czy czarnej. Już słyszymy coraz głośniejsze głosy amerykańskich fabrykantów i bankierów pochodzenia żydowskiego, domagających się rekompensat za własność pozostawioną przez Żydów wysiedlonych z Europy. Przypomnę, że są to ci sami amerykańscy Żydzi, którzy piętnaście lat temu nie zgodzili się przyjąć statków z własnymi braćmi i siostrami w wierze! Stany Zjednoczone stosują zaprowadzoną przez prezydenta Wheelera i kontynuowaną przez jego następców politykę izolacjonizmu wybiórczo, wtedy, kiedy jest to dla nich wygodne. Zresztą kto jest w stanie zagwarantować, że polityka ta będzie utrzymana przez następnego prezydenta, wszystko jedno, czy zostanie nim Kennedy, Wallace, czy ktokolwiek inny? Prezydentów Stanów Zjednoczonych wybierają mniejszości, które są mniejszościami z punktu widzenia tylko i wyłącznie statystyki. Niezbitym faktem jest to, że tak zwana mniejszość żydowska, ze względu na swoje umocowanie w amerykańskiej gospodarce, jest w stanie wywierać znaczący nacisk na kręgi rządzące. Innymi słowy, amerykański rząd, a co za tym idzie społeczeństwo, sterowane są zgodnie z interesami żydowskimi, co czyni ich politykę nieprzewidywalną. Podkreślam raz jeszcze, że Stany Zjednoczone, jedyne obecnie państwo na świecie dysponujące bronią atomową, konsekwentnie odmawiają Lidze Narodów jakiegokolwiek dostępu do swojego arsenału. Jest to sytuacja bardzo groźna dla obecnego i przyszłego bezpieczeństwa nie tylko Rzeczypospolitej, ale całej Europy. Dlatego domagamy się i będziemy się domagać od Ligi Narodów zwiększenia nacisku na rząd Stanów Zjednoczonych w kwestii kontroli nad bronią atomową. Równocześnie, razem z pozostałymi krajami Ligi Europejskiej i zgodnie z prawem międzynarodowym, zamierzamy utrzymywać obecne sankcje gospodarcze dopóty, dopóki amerykański rząd nie zgodzi się współpracować z resztą Ligi Narodów w utrzymaniu pokoju na świecie.
To przemawiał Tata. Mówił twardym, zimnym, oficjalnym głosem generała Kosia, głosem, który wbijał się w serce i umysł Anki niczym przerażająco ostry, lodowaty sopel. Anka bała się tego głosu i go nienawidziła, ale nie potrafiła od niego uciec. Zaciskając zęby, znalazła w końcu wystarczająco dużo siły, aby jednym, gwałtownym ruchem przekręcić pokrętło do końca, odbierając temu głosowi życie.
— Cóż to, koleżanko Koś — odezwała się Gośka, która właśnie wróciła do pokoju z wiklinowym koszykiem w dłoni — Nie popieracie linii programowej wicepremiera Kosia? Toż to jakaś polityczna schizofrenia. Znajdź Radio Monachium.
— Zlituj się. — jęknęła Anka, ciągle czując walące w jej piersi serce i wilgoć pod pachami. 
Włączyła radio z powrotem, zakręciła gałką, trzymając się z daleka od stacji niemieckich, aż usłyszała znajomą, łagodną piosenkę, którą od czasu do czasu lubiła podśpiewywać sobie przy sprzątaniu Hela:


Kwiatem białym mi bądź,


Śnieżnym kwiatem w ramionach...



— Filip i Zuza. — powiedziała Anka — Może być Filip i Zuza?
— Skoro musi. — westchnęła Gośka i kiwnęła na Ankę ręką — Chodź no tutaj. Trzeba coś z tobą zrobić.
Otworzyła szafę, rozejrzała się, marszcząc brwi.
— To moje ciuchy, w które już się nie mieszczę. — powiedziała — Na ciebie powinny być jak znalazł.
Wyciągnęła krótką, jaskrawo żółtą sukienkę, przyłożyła ją do Anki.
— Nie. — skrzywiła się — Żółty do ciebie nie pasuje. O, może to.
Pokazała Ance czarno-srebrną sukienkę bez ramiączek, zerknęła na biust Anki i westchnęła z rozczarowaniem.
— Trzeba by łapać na plaster, bo na tym się nie utrzyma. — skomentowała cierpko.
Anka zaczerwieniła się wściekle.
— O! — ucieszyła się nagle Gośka — Ale niechaj mnie Pan Bóg gromem porazi, jeśli to nie będzie leżało na tobie idealnie, mój Kosiu.
Wyciągnęła z szafy krótką, jadowicie czerwoną sukienkę z wąskimi ramiączkami w kształcie litery V, pokiwała głową i wyszczerzyła do Anki zęby.
— Zakładaj. — zarządziła — No co ty, zdurniałaś? Bez podkoszulki.
Anka westchnęła ciężko. Gośka obróciła ją tyłem, poprawiła ramiączka, po czym zrobiła dwa kroki w tył i pokiwała powoli głową.
— Może odrobinę za duża. Ale tylko odrobinę.
— Mogę się gdzieś przejrzeć? — zapytała zrezygnowana Anka.
— W przedpokoju. Chodź.
— Gośka — jęknęła Anka, obracając się przed lustrem — Prawie widać mi tyłek.
— No to co? — wzruszyła ramionami Gośka — Tyłek jak tyłek. Każdy przecież jakiś tam ma.
Anka obróciła się raz jeszcze. Musiała niechętnie przyznać, że podobała się sobie w tej sukience, nawet jeśli była odrobinę za duża. Ostra, drapieżna czerwień przyjemnie kontrastowała z ciemną zielenią malachitu na jej szyi i w uszach.
— No, nie jest źle. — oceniła Gośka, kiwając głową — Rajstopki mogą być, chociaż cieliste. Bardziej pasowałoby coś czarnego. Pożyczę ci pończochy.
— Nie. — zaprotestowała twardo Anka.
Gośka przewróciła oczami.
— Przynajmniej pozbądź się tych skarpetek. Góra już jak cię mogę, ale od kolan w dół wyglądasz jak pensjonarka spod Grodna.
Anka westchnęła, pochyliła się i ściągnęła skarpetki.
— Czegoś jeszcze mam się pozbyć? — zapytała pochmurnie.
— Cnoty. — doradziła poważnie Gośka — I to pilnie.
Anka wymierzyła jej kuksańca w bok. Gośka odskoczyła, chichocząc.
— Teraz część najważniejsza. Chodź. — oświadczyła.
— Czyli co? — zdziwiła się Anka.
— Zobaczysz. — wyszczerzyła się do niej Gośka, ciągnąc ją z powrotem do salonu.
W radiu leciało „Tipitipitipso" Hanny Rek, Gośka zakręciła biodrami w rytm muzyki.
— Siadaj — rozkazała, wskazując Ance kanapę, a sama przyciągnęła sobie krzesło i usiadła naprzeciwko.
— Daj ręce.
Anka wyciągnęła nieufnie dłonie. Gośka otworzyła wiklinowy koszyk i tryumfalnie wyciągnęła z niego małą buteleczkę czerwonego lakieru do paznokci.
Anka już otwierała usta, ale na widok krwistej czerwieni zmieniła zdanie i nie powiedziała nic.
— Co to? — zdziwiła się ironicznie Gośka — Żadnych protestów? Jęków? Żadnego olaboga?
Zarumieniona Anka pokazała jej język. 
— Rośniesz mi w oczach, Aniu. — doceniła Gośka, szczerząc zęby w uśmiechu — Aż miło popatrzeć.
— Och, zamknijże się już. — burknęła zawstydzona Anka. Z płonącymi policzkami przyglądała się, jak Gośka ostrożnie nakłada lakier, a jej dziewczęce dłonie, warstwa po warstwie, przeistaczają się w dłonie uwodzicielskiej, dojrzałej kobiety. Musiała przyznać, że bardzo podobało jej się to uczucie.
— Dobrze, że kupiłam czerwony. — powiedziała z zadowoleniem Gośka, zakręcając buteleczkę — W sam raz pasuje do sukienki.
— Sobie nie malujesz? — zapytała Anka.
Gośka uśmiechnęła się pobłażliwie.
— Moja nieszczęsna matka — powiedziała — Lubi mi powtarzać, że mam łapy jak chłop pańszczyźniany. Podobno po moim nieudanym ojcu. — dodała, krzywiąc się paskudnie.
Gośka zawsze krzywiła się, gdy wspominała swojego ojca, który dziesięć lat temu wyszedł nagle z domu, porzucając żonę z dwoma małoletnimi córkami, aby szukać podobno szczęścia w Kanadzie.
— Co prawda rzadko zgadzam się z moją matką, kiedy chodzi o mój wygląd, ale tutaj akurat ma zupełną rację. Popatrz. — pokazała Ance swoje krótkie, mocne palce o kwadratowych paznokciach — Za to ty masz rączki jak księżniczka.
Gośka zerknęła w dół.
— Stópki zresztą też. — dodała — Ściągaj te rajstopy.
— Po co? — spłoszyła się Anka.
— Bo nogi też robimy. — zadecydowała Gośka.
— Ale po co? — jęknęła Anka, pąsowiejąc gwałtownie.
— Nie marudź, bo będziemy tu siedzieć do północy.
— Ale lakier… — Anka pokazała Gośce swoje dłonie.
— Wstawaj. — rozkazała Gośka.
Wsunęła dłonie pod sukienkę Anki, namacała talię rajstop, i ostrożnie ściągnęła je Ance z nóg. Anka usiadła z powrotem na kanapie, a Gośka położyła sobie jej stopy na gołych kolanach i ponownie odkręciła buteleczkę. Podekscytowana Anka przyglądała się operacji z płonącymi policzkami i sercem bębniącym w piersi. O ile pomalowane paznokcie u rąk mogły jeszcze uchodzić za coś niewinnego, to paznokcie u nóg były już rzeczą wyuzdaną, z wyraźnym podtekstem, ale Anka nie miała zamiaru z tego podtekstu rezygnować.
— Gośka — powiedziała nagle — Kupiłaś ten lakier specjalnie dla mnie?
Gośka uśmiechnęła się do niej szelmowsko, nie odrywając się od pracy.
— Kupiłam go z myślą o tobie, owszem. — przyznała — Przecież wiem, że dla ciebie nie ma różnicy między lakierem a plamą z atramentu na paznokciach.
— Zwariowałaś. — powiedziała miękko Anka — Oddam ci pieniądze.
— Chyba sama zwariowałaś. — prychnęła Gośka — To prezent.
— Dziękuję. — uśmiechnęła się nieśmiało Anka.
— Nie ma o czym mówić. — powiedziała gładko Gośka, zakręcając buteleczkę i z zadowoleniem przyglądając się efektowi swojej pracy — Teraz nachyl się do mnie.
— Szminka? — zdziwiła się Anka, widząc, co Gośka wyciąga z koszyczka.
— A co myślałaś? — uśmiechnęła się filuternie Gośka — Do tej sukienki musi być czerwona szminka, zwłaszcza kiedy ma się takie usta, jak ty. Stworzone do całowania. Nie kop mnie, głupia, lakier! Wydmij usta. O, tak. — Gośka pokazała jak — Dobrze. Teraz się nie odzywaj. I nie rób min. Tak jest. Świetnie. O to właśnie chodziło.
Gośka schowała szminkę z powrotem do koszyczka.
— Już wszystko? — jęknęła Anka.
Gośka otaksowała ją krytycznym spojrzeniem.
— Ty w sumie nie potrzebujesz dużo makijażu. — oceniła — Ale może zrobimy jeszcze rzęsy?
— Rzęsy?
— Tak. Wiesz, te włoski wokół oczu. — westchnęła Gośka i wyciągnęła z koszyczka okrągłą, czarną szczoteczkę, którą zanurzyła w pojemniku z tuszem — Zamknij oczy. Nałożymy… dwie warstwy. Może trzy.
Anka poczuła delikatny, wilgotny dotyk na powiekach. W radiu El Dorado śpiewali „Ponad bielą” ze słowami wiersza Wierzyńskiego. Anka nie przepadała ani za El Dorado, ani za poezją Wierzyńskiego.
— Teraz otwórz oczy i popatrz w górę. — zakomenderowała Gośka — Nie mrugaj!
— Boję się, że zaraz mi to wsadzisz w oko. — mruknęła Anka.
— Nie wsadzę, jak nie będziesz się miotać. No… dobrze. — Gośka skinęła głową z zadowoleniem.
Podniosła się, odstawiła koszyczek na stolik.
— Siadaj teraz tutaj. — wskazała Ance swoje krzesło.
Anka przesiadła się posłusznie. Gośka stanęła za jej plecami, włożyła jej w dłonie niewielkie, owalne lusterko. Anka spojrzała na swoje odbicie i zamrugała oczami, zaskoczona. Patrzyła na nią ładna dziewczyna o zmysłowych, zamyślonych, wyraziście czerwonych ustach i dużych, bursztynowych oczach, którym smoliście czarne, długie rzęsy nadawały wyrazu tajemniczości.
— Gosia — szepnęła zachwycona — Jesteś niesamowita, wiesz?
Gośka uśmiechnęła się do niej dumnie. Upięła loki Anki z tyłu głowy czerwoną, podłużną broszką, pozostawiając tylko dwa długie pukle koloru jasnego miodu spływające swobodnie po obydwu policzkach. Twarz Anki, której kontury do tej pory zawsze były ukryte za firaną włosów, wyglądała teraz drobniej i o wiele delikatniej.
— No — powiedziała Gośka z zadowoleniem — Teraz wyglądasz jak prawdziwa księżniczka, księżniczko.
Zastanowiła się, pocierając grzebieniem o policzek.
— Można by jeszcze zrobić ci brwi, ale za bardzo nie mamy już czasu.
Anka zerknęła na zegar.
— Wpół do szóstej! — jęknęła.
— Nic nie szkodzi. — Gośka uspokajająco poklepała ją po gołym ramieniu — Będziemy miały wejście. Posiedź sobie teraz, posłuchaj radia. Ja mam wszystko naszykowane, nie zejdzie mi długo.
Anka westchnęła i przeniosła się z powrotem na kanapę. Pokręciła gałką radia, ciesząc się nową czerwienią swoich paznokci. Spośród szumów i trzasków wydobył się nagle saksofon Johna Coltrane’a, Anka uśmiechnęła się z zadowoleniem, rozpoznając „Equinox", który bardzo lubiła. Popatrzyła na swoje stopy, poruszyła palcami, potem rozejrzała się po kanapie i odkryła, że Gośka po kryjomu zwinęła jej rajstopy.
Podniosła się ze zdesperowanym westchnieniem i ruszyła do drzwi, ale została ubiegnięta przez Gośkę, która niemalże w tym samym momencie zjawiła się z powrotem w salonie.
— Masz. — powiedziała z uśmiechem, wręczając Ance parę czarnych pończoch wraz z czerwonymi, wąskimi podwiązkami.
— Nie masz czarnych rajstop? — jęknęła Anka.
— Pończochy, Kosiu. — oświadczyła surowo Gośka — Nie spieraj się ze mną. Wiem, co robię.
Anka pokręciła ze zrezygnowaniem głową, uznając swoją przegraną. Usiadła na krześle i upewniwszy się, że lakier zaschnął, wciągnęła pończochy, nie bardzo wiedząc, co zrobić z podwiązkami. W radiu bębnił fortepian Count Basiego. Znudzona Anka wstała, przeszła się po pokoju, lekko kręcąc biodrami do muzyki. Wspinając się na palce, przyjrzała się z bliska wiszącej na ścianie reprodukcji „Bitwy o Olszynkę Grochowską" Kossaka. Popatrzyła na oprawione w ramki zdjęcia stojące na komodzie, przedstawiające głównie Gośkę i jej siostrę w różnych stadiach dzieciństwa. Na jednym ze zdjęć mama Gośki, siedząc w fotelu z lekkim, dumnym uśmiechem, trzymała w ramionach bobasa o okrągłej, roześmianej buzi, którym musiała być Gośka. Obok fotela stała odziana w ciemną sukienkę poważna dziewczynka o czarnych, lekko kręconych włosach, a za fotelem, z dłońmi na ramionach żony i starszej córki, stał dumnie uśmiechnięty, gładko ogolony pan w staroświeckim surducie i muszce, wpatrując się w oko kamery wyzywającym wzrokiem. Anka odwróciła zdjęcie, znalazła zapisaną piórem datę — 27 XI 1952.
This is BBC Radio London, it is now five o'clock. — zaanonsował spiker w radiu.
Anka zmarszczyła brwi, zerknęła na stojący obok zdjęć zegar. Była szósta.
No tak, pomyślała, oni są tam godzinę do tyłu.
Wyszła do przedpokoju, jeszcze raz stanęła przed lustrem i uśmiechnęła się nieśmiało do swojego odbicia. Wyglądała niesamowicie, musiała przyznać to sobie szczerze i z ręką na sercu.
— Gośka! — zawołała niecierpliwie.
— Zaraz! — odkrzyknęła Gośka — Już prawie jestem gotowa!
„Już prawie" przeciągnęło się w następny kwadrans, ale kiedy w końcu drzwi pokoju otworzyły się i wyszła z nich majestatycznie Gośka z wypchaną papierową torbą w dłoni, Anka mogła pokiwać tylko głową z podziwem.
Gośka miała na sobie różowy sweterek podkreślający wszystkie warte podkreślenia krągłości. Sweterek miał duży dekolt odkrywający jedno gołe, zgrabne ramię. Spod skraju sweterka wyglądała krótka, atramentowa spódniczka, całości dopełniały podkolanówki w czarne i różowe paski. Twarz Gośki wyglądała inaczej, bardziej dojrzale i wyzywająco. Jej usta wydawały się pełniejsze i czerwieńsze, brązowe oczy większe i wyraźniej zarysowane w krągłej twarzy. Końcówki jej pysznego, złocistego pazia były fantazyjnie zakręcone, miękko akcentując linię szczęki.
— Tutaj są twoje rzeczy. — Gośka podała Ance papierową torbę, po czym uśmiechnęła się do niej tryumfalnie, obracając się na pięcie — I jak?
— Bomba. — stwierdziła z podziwem Anka.
Gośka zatrzymała się przed nią, wzięła ją za ręce. Obydwie przyjrzały się sobie nawzajem, szczerząc do siebie zęby w uśmiechu.
— Coś ty zrobiła z podwiązkami, sieroto bez ojca i matki? — jęknęła nagle Gośka, zatrzymując wzrok na udach Anki — Stój, poprawię. Nigdy nie nosiłaś pończoch z podwiązkami?
— Nigdy nie nosiłam pończoch. — wzruszyła ramionami Anka.
— Księżniczka. — burknęła bez złości Gośka — No, teraz dobrze. Ubieraj się i lecimy.
— Właśnie, Gosiu. — przypomniała sobie Anka, pokazując Gośce swoje dłonie — Jak się zmywa ten lakier?
— Normalnie. — powiedziała Gośka — Nasączasz wacik zmywaczem i zmywasz.
— Dasz mi zmywacz? — poprosiła Anka — Przecież nie mogę tak się pokazać z w domu, bo mnie ukrzyżują.
— Jest już w torbie, mój Kosiu. — uśmiechnęła się Gośka.
— Czytasz mi w myślach. — powiedziała Anka, a Gośka puściła do niej oko.
Rozległo się skrzypnięcie otwieranych drzwi. Ola, starsza siostra Gośki stanęła w wejściu do swojego pokoju z ramionami splecionymi na piersi, opierając się o framugę. Zmierzyła je obydwie badawczym spojrzeniem spod czarnej grzywki.
— Serwus, Anka. — mruknęła.
Anka nigdy nie zgadłaby, że Ola i Gośka mogły być siostrami. Dzieliło je prawie wszystko, poczynając od wyglądu, kończąc na temperamencie. Ola, studentka drugiego roku Politechniki, była wysoka i nieco przy kości, o długich, lekko falujących czarnych włosach i drobnych ustach. Jedyną rzeczą, którą dzieliła ze swoją młodszą siostrą, były identyczne brązowe, bystre oczy.
— Cześć, Ola. — uśmiechnęła się do niej nieśmiało Anka.
Ola odwróciła się do Gośki.
— Gdzie idziesz?
— A gdzie mogę iść wieczorem w ostatnią sobotę listopada? — rzuciła poirytowanym głosem Gośka.
— Pytam, gdzie dokładnie idziesz. — wyjaśniła Ola.
— Do koleżanki z klasy. Na Żoliborz. Nie twoja sprawa.
— Owszem, moja. — odparła ostro Ola — Szlajasz się po tych wszystkich podejrzanych miejscach i tylko kwestia czasu, aż zwinie cię policja i zostaniesz wylana ze szkoły. Mama haruje dniami i nocami, żeby móc opłacić twoje czesne, a ty co? W ogóle tego nie doceniasz.
Gośka wyprostowała się energicznie, zacisnęła pięści.
— A ty, siostrzyczko? — zawarczała — Rozkosznie ci się studiuje, co? Nie pamiętasz, ile pieniędzy poszło na korepetycje, żebyś ty, takie matematyczno-fizyczne beztalencie, mogła dostać się na Politechnikę, bo tak ci się zachciało?
— To nie ma nic... — zaczęła Ola, ale Gośka przerwała jej bezceremonialnie.
— Inżynier lotniczy od siedmiu boleści. — wycedziła, wpatrując się w Olę wściekle — Powiedz no, czy przypadkiem za czytanie Marksa nie wylewają z uczelni?
Ola poruszyła się niespokojnie.
— Skąd wiesz? — zapytała, marszcząc brwi.
— Skąd wiem? — przedrzeźniła złośliwie Gośka — Przecież słyszę, co sobie opowiadacie z tym twoim przemądrzałym laufrem, który urządził tu sobie czytelnię.
— Nie czytamy żadnego Marksa. — zaoponowała Ola z rozkwitającym na policzkach rumieńcem — Tylko Giedroycia i Bartoszewskiego...
— A, no to zupełnie w porządku. — roześmiała się sarkastycznie Gośka — Nie ma o czym mówić. Tylko wiesz co, Olka? Ja przynajmniej nigdy nie proszę mamy o kieszonkowe.
Chwyciła Ankę za rękaw palta, popchnęła ją w stronę drzwi.
— Idziemy. — burknęła, obracając się na pięcie i zostawiając za sobą czerwoną Olę.
— Głupia suka. — syknęła za złością, kiedy schodziły po schodach — Nienawidzę hipokrytów.
Anka milczała, doskonale zdając sobie sprawę, że w rodzinnych scysjach Gośki najbezpieczniej było zachowywać daleko idącą neutralność.
Gośka zatrzymała się nagle, popatrzyła na swoje puste dłonie.
— Cholera, i zapomniałam przez nią czegoś. — skinęła głową do Anki — Idź, ja zaraz przyjdę.
Anka popchnęła drzwi klatki schodowej. Poczuła zimne muśnięcie wiatru na udach i zaszczękała zębami. Brama kamienicy była otwarta. Anka zerknęła okiem na mur, przy którym pracował wcześniej dozorca — po kredzie nie pozostało ani śladu.
Ulica skąpana była w mrugającym czerwonym świetle. Nieco dalej, w stronę skrzyżowania z Żelazną i stacji Metra, stał zaparkowany radiowóz, a dwóch policjantów legitymowało jakiegoś ledwo trzymającego się na nogach jegomościa.
W mercedesie Stefana paliło się światło. Anka wsiadła do środka, Stefan odłożył książkę do schowka i uważnie przyjrzał się jej w lusterku.
Anka zaczerwieniła się, spuściła wzrok.
— Panna Ania sama? — zapytał Stefan, nie komentując jej wyglądu.
— Gośka zaraz przyjdzie. — wybąkała Anka — Zapomniała czegoś. Pewnie przyzwoitości.
— Chyba właśnie idzie. — zauważył Stefan.
Z bramy wypadła wyszczerzona w uśmiechu Gośka. Z impetem otworzyła drzwiczki i wpakowała się na tylne siedzenie obok Anki.
— Dobry wieczór panu Stefanowi. — przywitała się radośnie.
— Dobry wieczór pannie Małgosi. — uśmiechnął się do niej Stefan.
— To dla pana Stefana. — oświadczyła Gośka, nachylając się i podając Stefanowi niewielki pakunek zawinięty w papier.
— Co to jest? — zdziwił się Stefan.
— Naleśniki z serem. — wyjaśniła Gośka — Można jeść na zimno.
— Dziękuję, panno Małgosiu. — powiedział, odwracając się do Gośki — Naprawdę nie trzeba było.
— Trzeba, trzeba. Przecież pan Stefan potrzebuje sił na wożenie naszej księżniczki.
Anka prychnęła. Stefan z Gośką uśmiechnęli się do siebie.
— Jedziemy? — zapytał Stefan, przekręcając kluczyk w stacyjce.
— Jedziemy! — zawołała ochoczo Gośka, wyrzucając do przodu ramię i wskazując palcem Wolę — Na Horyńską!
Stefan rozejrzał się ostrożnie, zakręcił kierownicą. Samochód podskoczył lekko na tramwajowych torach, zawracając w stronę Żelaznej.
— Że też w ogóle pan Stefan pracuje w Andrzejki. — trajkotała wychylona do przodu Gośka — Przecież dzisiaj nawet tramwaje ledwo co jeżdżą.
— Andrzejki są jutro. — zauważył trzeźwo Stefan, skręcając z Żelaznej w Leszno.
— Może i tak — powiedziała zupełnie niezrażona Gośka — Ale jutro nikt nie będzie się bawił, skoro w poniedziałek znowu szkoła. Albo praca. Albo szkoła i praca, jeśli ma się nieszczęście być nauczycielem.
Anka przewróciła oczami. Popatrzyła w okno, odcinając się od paplania Gośki i oszczędnych ripost Stefana. Z jakiegoś powodu czuła się krztynę zazdrosna — nie o Stefana, oczywiście, bo z nim przecież nic tak naprawdę jej nie łączyło, ale bardziej o otwartość Gośki, o jej umiejętność błyskawicznego oczarowywania ludzi, rzecz zupełnie dla Anki niezwykłą. Nawiązywanie kontaktów zawsze sprawiało jej problemy, i chociaż ostatnimi laty — głównie dzięki Gośce — stała się o wiele bardziej otwarta i asertywna, to inicjowanie, a zwłaszcza utrzymywanie rozmowy ciągle, mimo wszystko, szło jej ciężko.
— Anka.
Drgnęła na dźwięk swojego imienia. Gośka wpatrywała się w nią badawczo.
— Coś tak zmarkotniała? Źle się czujesz?
— Nie. Nie, skąd. — odparła szybko Anka, czując, jak rumienią się jej policzki — Tylko... szkoda, że cały śnieg już prawie stopniał.
— Przecież zima nawet jeszcze się porządnie nie zaczęła. — powiedziała z uśmiechem Gośka i poklepała ją lekko po dłoni — Jeszcze pójdziemy na te sanki, zobaczysz.
Anka kiwnęła głową, zmieszana i nieco zawstydzona swoją zazdrością.
Mijali właśnie nowoczesny, przeszklony budynek Dworca Gdańskiego, przed nimi wznosił się jasno podświetlony pomnik Dmowskiego na Placu Inwalidów. Za pomnikiem, na północ od Placu, zaczynała się dla Anki terra incognita, ów mityczny piękny brzeg, do którego nigdy jeszcze nie udało się jej dopłynąć.
— A może pan Stefan wybierze się na tę prywatkę z nami? — zaproponowała Gośka, szczerząc do Stefana zęby — Po co ma pan Stefan spędzać wieczór sam?
— Boję się, że jestem już za stary na andrzejkowe prywatki, panno Małgosiu. — uśmiechnął się Stefan.
— Co tam wiek, panie Stefanie. — powiedziała Gośka — Liczy się to, co w duszy gra!
— U panny Małgosi gra cała orkiestra. — zaśmiał się Stefan.
— Tylko dyrygenta diabli wzięli. — docięła Anka.
Gośka zachichotała. Jej ręka popełzła po kanapie, ewidentnie w celu uszczypnięcia Anki w któreś z miejsc, w które bardzo nie lubiła być szczypana. Anka ewakuowała się szybko pod same drzwi, zastawiając dostęp do siebie torbą z rzeczami.
— Właśnie. — powiedziała Gośka, marszcząc brwi.
— Co właśnie? — zapytała podejrzliwie Anka.
— Wydaje mi się, że miałam cię o coś zapytać, tylko nie pamiętam, o co.
— Coś ważnego?
— Jasne, że ważnego. Spraw nieważnych nie zapominam nigdy.
— No, jesteśmy na miejscu. — powiedział Stefan, zatrzymując samochód.
Anka spojrzała w boczną szybę. Gośka, wykorzystując jej nieuwagę, uszczypnęła ją w gołe udo, tuż nad skrajem pończochy. Anka pisnęła i podskoczyła na skórzanej kanapie, uderzając głową o sufit.
— Ty bandycka świnio! — zawołała — Precz z mojego auta, resztę drogi idziesz na piechotę!
Gośka roześmiała się na całe gardło, sięgając do klamki.
— Dobranoc, panie Stefanie.
— Dobranoc. — uśmiechnął się do nich Stefan — I bawcie się dobrze. Dziękuję za naleśniki, panno Małgosiu. Panno Aniu, będę o dziesiątej.
— Dobrze. — skinęła głową Anka — Aha, Stefku. To jest torba z moimi, hmm, rzeczami. Zostawię ją na razie tutaj.
— Rzeczy panny Ani są ze mną bezpieczne. — zapewnił ją Stefan.
— Dziękuję, Stefku. — powiedziała drżącym nieco z podniecenia głosem Anka, z walącym sercem wysiadając z samochodu w listopadowy, wieczorny chłód.

Edytowane przez Helvetica Standard (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • nie jesteś zimny ani ciepły chowasz się w nijakości zakrywasz nagość wymyśloną przez innych mądrością   nie jest trudno samemu ujrzeć prawdę  wystarczy spojrzeć na stare faktury   nie będziesz przy sutym stole gdy czas się wypełni   zajrzyj w siebie rozpal ogień przy którym ogrzejesz nie tylko dłonie rozjaśni umysł  utopię pochłonie mgła dusza zajaśnieje w czystości będzie biała jak kwiaty jaśminu   zasiądziesz kiedyś  obok Pana   Jezu ufam Tobie   11.2024 andrew Piątek, dzień wspomnienia męki i śmierci Jezusa
    • @Leszczym   Inny przykład? Rosja Polskę straszy, straszy i straszy... Stany Zjednoczone Ameryki Północnej Polskę ostrzegają, ostrzegają i ostrzegają... Ile razy można? Takie zachowanie jest charakterystyczne dla głupich bab, słowem: ręce opadają - nuda, a zagrożenia płyną również ze strony Ukrainy, ojej, Chazarii - potężna oligarchia i ludobójcza ideologia - nazistowska (narodowy socjalizm), niech pan sam sprawdzi: jaki niedługo pomnik powstanie we Lwowie, nie istnieje coś takiego jak ukraiński nacjonalizm - to mydlenie oczu, nacjonaliści nie mordują innych nacji i zagrożenie również płynie ze stronny Świętej Unii Europejskiej (mówię bez ironii) - jej decyzje zagrażają europejskim rolnikom - w konsekwencji: panu i mi, kończąc: każdy przecież kiedyś umrze, nieprawdaż?    Łukasz Jasiński 
    • @Waldemar_Talar_Talar serdeczne dzięki - dużo całusów życzę!:))     @Rafael Marius Dzięki :)))
    • To tylko - małe pudełko   Moja głowa, ciało, dusza, atomy, mikrocząsteczki – wszechświata miazga bez kształtu, bez granic.   Twoje wibracje z głębi muszą mnie złożyć na nowo, w kosmiczną masę, w puls wszechrzeczy, w paradoks – kot Schrödingera w ciemnej materii.   Bez Ciebie – zniknę całkiem      It’s only - small box   My head, body, soul, atoms, microparticles— the universe’s pulp without shape or bounds.   Your deepest vibrations must piece me together again, into cosmic mass, the pulse of all things, a paradox—Schrödinger’s cat in dark matter.   Without you—I vanish totally P
    • @Arsis są momenty a i całość niczego sobie. Czasami, jak na mój gust, meandrujesz za daleko od epicentrum. 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...