Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Alicja i smok, rozdział 3


Rekomendowane odpowiedzi

Rozdział 3


W nocy nawiedził Ankę kolejny dziwny sen. Siedziała na krześle w małym, pogrążonym w ciemności pokoju. Przed nią stało biurko, na biurku lampa skierowana prosto w jej twarz, jak na filmach o stalinowskim NKWD. Lampa teoretycznie powinna była ją oślepiać, ale z jakiegoś powodu nie przeszkadzała Ance zupełnie.
Wokół Anki krążyła powoli Gośka, odziana w pyszny, czarny mundur ze srebrnymi błyskawicami na kołnierzu i czapkę z trupią główką, zawadiacko przekrzywioną na jej blond paziu.
Sagen Sie, mein Koś — powiedziała Gośka, stukając się końcem szpicruty po cholewce wysokiego buta — Pociąg z Warszawy do Berlina odjeżdża o ósmej osiemnaście. Dystans do Berlina to dwieście i jeden kilometrów. Pociąg porusza się z prędkością dwudziestu metrów na sekundę. O której godzinie zatrzyma się ów pociąg na stacji Pniewy?
— O jedenastej czterdzieści. — odpowiedziała bez wahania Anka.
Gośka milczała, nie zatrzymując się nawet na chwilę. Obcasy jej butów postukiwały niespiesznie o podłogę.
— Amerykański bombowiec atomowy — podjęła w końcu — Przenosi dwie tony pierogów z serem i ziemniakami. Jak za dawnych czasów. Poruszając się z prędkością stu trzydziestu metrów na minutę i zrzucając w tym czasie czterdzieści cztery i pół kilograma pierogów, jaki obszar jest w stanie pokryć pierogami w ciągu tysiąca trzystu trzydziestu dwóch sekund?
— Dwanaście metrów sześciennych. — odpowiedziała Anka.
Gośka zatrzymała się obok niej, założyła ręce za plecy.
— I co pan myśli, Herr Oberführer? — zapytała z lekkim, zrezygnowanym westchnieniem Gośka.
Lampa odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni, oświetlając siedzącego po drugiej stronie biurka SS-Oberführera Maxa Heidemanna z podbródkiem opartym na złożonych dłoniach. Heidemann przyjrzał się Ance uważnie swoimi niemiłosiernie niebieskimi oczami, po czym rozłożył bezradnie ramiona.
— Niestety, Mademoiselle. — oświadczył smutno — Nie nadaje się pani do szkoły w Berlinie. Sie sind ein Idiot.
Skinął na Gośkę.
— Zabierzcie ją do Łazienek i utopcie w stawie. Au revoir!
Lampa zgasła z głośnym pstryknięciem, a Anka poderwała się na łóżku, ślepo mrugając w ciemności. Przed oczami ciągle miała Gośkę w czarnym, esesmańskim mundurze, z wydętymi w ironicznej pogardzie ustami. Obraz tak rozkosznie absurdalny, że Anka po prostu nie mogła pozwolić mu umknąć.
Włączyła nocną lampkę, wyjęła z szuflady notatnik i ołówek. Uśmiechając się do siebie, w punktach spisała najważniejsze elementy snu, aby o niczym do rana nie zapomnieć. Gośka będzie zachwycona. Szczególnie tą szpicrutą. Anka zachichotała, jeszcze raz upewniła się, że nie pominęła niczego istotnego, po czym odłożyła notatnik wraz z ołówkiem na nocną szafkę i wyłączyła światło.
Poprawiła poduszkę, zamknęła oczy i poczuła, że w ogóle nie jest śpiąca. 
Ciekawe, która godzina, pomyślała.
Jeszcze raz włączyła lampkę, zerknęła na tarczę budzika. Było dziesięć po trzeciej, dużo za wcześnie. Zrezygnowana, zgasiła światło i obróciła się na bok, przytulając policzek do puchowego jaśka. Sen, spłoszony ekscytacją, trzymał się od niej z daleka. Przypomniała sobie receptę Babci na sen z czasów, kiedy Anka miała może dziesięć lat. Po raz pierwszy spędzała wtedy wakacje bez rodziców i bała się spać w starym, drewnianym domu, który trzeszczał, skrzypiał i pojękiwał na wietrze. Licz owce, poradziła jej wtedy Babcia. Liczyła więc te nieszczęsne owce, wtulona w babcine ramiona, aż straciła rachubę, a jej zmęczony umysł w końcu poddał się i pozwolił odpłynąć w sen.
Jeśli zadziałało raz, powinno zadziałać i drugi raz.
Jedna owca, dwie owce, trzy owce, policzyła Anka, starając się wyobrazić sobie białe kłębki wełny. Przy czterdziestej owcy obróciła się na drugi bok.
To nie ma sensu, pomyślała ze złością, porzucając owce na dobre. Przypomniała sobie za to o sobotnich Andrzejkach u Dorci, lustrując w myślach listę zaproszonych gości. Poza Gośką, najlepiej znała Maleńką, choć Anka zdecydowanie nie nazwałaby jej przyjaciółką. Lufa — czyli Ludwika Bielska — i Karolina Hallerówna siedziały w ławce tuż przed nią, ale Lufa zawsze wydawała się Ance nieco wycofana i niedostępna. Za to Karola... Anka zaczerwieniła się, zwinęła w podekscytowany kłębek. W Karoli było coś specjalnego, coś intrygującego, czego nie potrafiła jeszcze do końca wychwycić ani zdefiniować. Być może jedną z istotnych przyczyn — o ile nie najbardziej istotną — była jej rozmyślna i starannie odgrywana chłopięcość. Karola nie tylko strzygła się po chłopięcemu, co nie było znowu aż tak niespotykane, ale również mówiła i zachowywała się jak chłopiec. Jak ładny chłopiec, przyznała w myślach zarumieniona Anka, nie mogąc już doczekać się soboty. To będzie w końcu jej pierwsza „dorosła” prywatka w liceum. A nawet pierwsza prywatka w ogóle, bo przecież smarkate, gimnazjalne urodziny w asyście rodziców nie kwalifikowały się do tego miana w żaden sposób. I jej pierwsza wyprawa na Żoliborz, do dzielnicy, w której mogłaby teraz mieszkać, gdyby nie to, że Tata zupełnym przypadkiem znalazł tę piękną willę tuż przy parku w Konstancinie. Żoliborz. Ktoś, nie pamiętała już kto, ale było to na samym początku pobytu Anki w stolicy, powiedział, że ta nazwa oznacza „piękny brzeg”, co ogromnie jej się wtedy spodobało. Niemniej jednak przez następne cztery lata Anka nie znalazła czasu ani okazji, aby swój niedoszły piękny brzeg odwiedzić. Spodobał jej się za to Konstancin. Cisza, spokój, uroczy Park Żeromskiego zaraz po drugiej stronie ulicy. To był jej własny joli bord, w którym czuła się wygodnie i bezpiecznie.
Coś zastukało.
— Panienko Aniu — rozległ się zaaferowany głos Heli — Panienka Ania jeszcze śpi?
— Nie śpię. — oświadczyła półprzytomnym głosem Anka, otwierając oczy. Z wnętrza domu dobiegały przytłumione głosy i poskrzypywanie drzwi.
— Nie śpię. — powtórzyła Anka, podnosząc się na łóżku — Coś się stało, Helu?
Hela milczała przez chwilę.
— Żeby się panienka Ania nie spóźniła do szkoły. — powiedziała w końcu.
Anka włączyła lampkę. Budzik w dalszym ciągu pokazywał trzecią dziesięć i zachowywał się podejrzanie cicho. Anka przeniosła wzrok na wiszący nad komodą zegar i jęknęła. Było piętnaście po szóstej.
Zerwała się z łóżka, na ślepo wyciągnęła z komody świeżą bieliznę i pognała do łazienki.
Już ubrana, rozczesując w pędzie niesforne loki, wpadła do jadalni.
Mama, pijąca przy stole kawę, bez słowa skierowała wymowne spojrzenie na zegar.
— Dzień dobry, panno Aniu. — uśmiechnął się do niej znad filiżanki Stefan.
— Dzień dobry, Stefku. Dzień dobry, Mamo. — jęknęła Anka — Budzik… budzik nie zadzwonił.
— Bo budziki zazwyczaj nie dzwonią kiedy się ich nie nakręca. — zauważyła z przekąsem Mama.
Hela podała Ance śniadanie: jajecznicę na szynce ze szczypiorkiem i pomidorem, bułeczki z masłem, do tego gorąca herbata. Anka jadła w pośpiechu, parząc sobie język.
— Co ty robiłaś w nocy? — mruknęła Mama.
— Spałam! — jęknęła Anka — Która godzina?
— Za dwadzieścia pięć siódma. — odpowiedział Stefan, zerkając na zegarek.
— Muszę lecieć! — Anka odepchnęła od siebie niedokończone śniadanie i pocałowała Mamę w policzek.
— No leć, leć. — westchnęła Mama — Powodzenia.
— Stefku, czy my zdążymy? — zapytała Anka, kiedy tylko Stefan usiadł w fotelu kierowcy i przekręcił kluczyk w stacyjce.
— Zdążymy, panno Aniu, zdążymy. — uśmiechnął się spokojnie Stefan, wyjeżdżając przez bramę w Źródlaną.
— Stefku, czy my na pewno zdążymy? — jęknęła, kiedy utknęli na światłach na skrzyżowaniu Sobieskiego z Aleją Wilanowską.
— Zdążymy, panno Aniu. — zapewnił ją cierpliwie Stefan.
I zdążyli, nawet z niewielkim zapasem. W szatni nie było już prawie nikogo, a wnosząc z ilości butów i palt na wieszakach, Anka była jedną z ostatnich, jeśli nie ostatnią.
Pierwszą lekcją był niemiecki z profesorem Schneiderem. Profesora jeszcze nie było, a w klasie panował gwar. Gośka, do spółki z obróconą na krześle Lufą, gorączkowo przepisywała pracę domową z zeszytu wyglądającego na własność Karoli, która najwyraźniej zdążyła gdzieś się ulotnić, zostawiając po sobie teczkę i podręczniki.
— Gośka. — jęknęła zdyszana Anka, ciężko opadając na krzesło.
Gośka zerknęła na nią znad zeszytu.
— Serwus. — powiedziała lekko zaniepokojonym głosem — Co się stało?
— Wyglądasz obłędnie w mundurze. — oświadczyła Anka, wyciągając z teczki książkę do niemieckiego i zeszyt.
Gośka i Lufa wymieniły się spojrzeniami. Lufa znacząco popukała się skuwką pióra w skroń.
— No i zwariowała w końcu dziewczyna od tej nauki. — powiedziała z udawanym smutkiem Gośka — A takie to było dobre dziecko. Może i troszkę gamoniowate, ale... szlag by to...
Potrząsnęła piórem.
— Zapomniałam napełnić, cholera. Ma ktoś kałamarz?
Lufa pokręciła głową. Anka uśmiechnęła się radośnie.
— Ja mam. — oznajmiła aksamitnym głosem.
Gośka popatrzyła na nią podejrzliwie.
— Siostro w Chrystusie, poratuj. — poprosiła, składając ręce jak do modlitwy — Toż mnie Schneider rozstrzela na dziedzińcu.
Anka parsknęła.
— Teraz to siostro w Chrystusie, tak? — zadrwiła, mrużąc oczy — Poratuję, jak odszczekasz gamonia.
— Hau, hau. — burknęła niechętnie Gośka — Kałamarz poproszę?
— Porządnie odszczekaj. — rozkazała bezlitośnie Anka — Spod ławki.
Lufa zachichotała.
— Aniątko ty moje... — zaczęła błagalnie Gośka.
Anka uniosła brwi i potrząsnęła wymownie kałamarzem. Gośka westchnęła, zsunęła się z krzesła pod ławkę.
— Hau, hau, hau! — zaszczekała na czworakach, ku uciesze pobliskich dziewcząt — Koś nie jest gamoniem! Hau, hau, hau!
— Ani wariatką. — podpowiedziała Anka.
— Ani wariatką! — zgodziła się potulnie Gośka — Hau, hau, hau!
— Kałamarz? — poprosiła, gramoląc się z powrotem.
— A przy okazji, Koś — odezwała się Lufa, przyglądając się walczącej ze swoim parkerem Gośce — Chodzą słuchy, że masz pięćdziesięcioletniego laufra?
Anka otworzyła usta, ale została uprzedzona przez Gośkę.
— Ludwiko ty moja — oświadczyła dobitnie Gośka — Hrabiance z jęzorem w herbie nie uchodzi dzielić się zleżałymi plotkami.
Lufa szczyciła się przynależnością do herbowej szlachty wołającej się Prawdzic, a jej herb zawierał, prócz innych figur, również heraldycznego lwa z wysuniętym językiem. 
— Otóż nasz waleczny Koś ma już nowego laufra — ciągnęła Gośka, zakręcając napełnione atramentem pióro — Który może ma i z dziesięć lat mniej, ale za to jest oberhitlerem w SS.
Zaskoczona Lufa wytrzeszczyła na Ankę oczy.
W tym momencie otworzyły się drzwi i do klasy wmaszerował energicznym krokiem profesor Schneider. 
Zawirowało. Wracająca biegiem na miejsce Karola mrugnęła do Anki, przechwyciła w locie swój zeszyt i położyła go szybko przed sobą. Chwilę później dwadzieścioro dziewcząt stało na baczność w swoich ławkach.
Setzen. — zakomenderował profesor Schneider, strzelając dziennikiem o blat biurka.
— Zanim zaczniemy lekcję, ogłoszenie. — oznajmił, zakładając na nos okulary — Dzisiaj, o godzinie ósmej trzydzieści, odbędzie się na sali gimnastycznej apel.
— Poległych. — uzupełniła szeptem Gośka.
Ramiona Karoli drgnęły spazmatycznie. Anka zasłoniła usta dłonią.
— Dlatego zaraz po tej lekcji — kontynuował profesor — Pójdziecie wszystkie, jak jeden mąż, do sali gimnastycznej, bez żadnego kręcenia się po szkole. Koś, jak bolą cię zęby, to idź do dentysty.
— Przepraszam, panie profesorze. — pokajała się Anka, walcząc ze wszystkich sił o zachowanie powagi.
— No, dobrze. A teraz kto nie odrobił pracy domowej?
Profesor rozejrzał się po sali.
— Wszystkie macie pracę domową? No, zobaczymy. Paprocka — zwrócił się do siedzącej w pierwszej ławce Jaśki, która popatrzyła na niego z przestrachem — Pozbieraj zeszyty.


Sala gimnastyczna była cała granatowo-biała od szkolnych marynarskich bluz. Nachylone ku sobie w grupach po dwie i po trzy, tak, aby nadmiernie nie zakłócić geometrii czworoboków, dziewczęta roztrząsały domniemane przyczyny niespodziewanego apelu, strzelając wokół niespokojnymi nieco oczami. Pierwsze klasy ustawiały się przed samą sceną, tuż za rzędem krzeseł zarezerwowanych dla ciała pedagogicznego. Za nimi stały klasy drugie, a na samym końcu, pod ścianą, klasy trzecie.
Na ukończonej już scenie stała długa, wysoka ława, i na widok tej ławy — a szczególnie stojącej przy niej puszki z trzcinkami — przeszły Ankę dreszcze.
— No, ktoś dostanie zdrowo po dupie. — mruknęła dyskretnie Gośka — Ciekawe kto.
— I za co. — dodała cicho Karola.
— Dopóki są dupy do lania — powiedziała z grymasem Gośka — Jakieś powody zawsze się znajdą.
— Oj, nie przesadzaj już. — ofuknęła ją Anka — Przypomnij sobie, jak lali w gimnazjum, a jak leją tutaj.
Gośka skrzywiła się boleśnie.
— W którym gimnazjum byłyście? — zainteresowała się Karola.
— W Piramowiczu. — szepnęła Anka — A ty?
Karola otwierała już usta do odpowiedzi, kiedy z głośnym trzaśnięciem otworzyły się drzwi, a na salę weszła Cichocka, nieszczęsny Duftspender z pierwszej C, pod eskortą Czarnej Stefy. Z oczami wbitymi w podłogę kroczyła wzdłuż wyłożonej drabinkami gimnastycznymi ściany, a za nią krok w krok podążała woźna z marsową miną na nalanej twarzy. Dotarły do sceny, Cichocka wspięła się powoli po drewnianych schodkach, niczym skazaniec prowadzony na szafot. Blada, ze spuszczoną głową, stanęła przy ławie, zwrócona przodem do ustawionych w czworoboki uczennic.
Zaraz po niej na scenę wszedł dyrektor. Rumiany, z wąsem odrobinę tylko bujniejszym od brzucha, zerknął na pokornie oczekującą na swój los Cichocką, po czym otarł chusteczką pot z czoła i zwrócił się do widowni.
— Drogie wychowanki naszej szkoły — rozpoczął podniosłym głosem — Zwołałem was dziś, aby po raz kolejny przestrzec przed konsekwencjami ulegania nieodpowiedzialnym popędom i zachciankom. Przygotowujemy was tutaj do wejścia w dorosłość, do pełnego, wartościowego uczestnictwa w życiu społecznym i rodzinnym.
Dyrektor przerwał, wyciągnął z kieszeni marynarki chusteczkę i ponownie otarł pot z czoła.
— Pełna, świadoma i odpowiedzialna partycypacja w życiu społeczeństwa winna być celem każdej odpowiedzialnej jednostki. Partycypacja owa nie może być jednak osiągnięta bez opierania się na pryncypiach moralnych, a moralność, z kolei, nie może istnieć bez surowej, lecz jakże koniecznej dyscypliny. Tę właśnie dyscyplinę, moje drogie wychowanki, całym sercem staramy się wam przez te trzy lata wpoić, abyście mogły opuścić mury tej szkoły jako osoby odpowiedzialne i w pełni świadome zadań, jakie postawi przed wami dorosłe życie. Niestety... — urwał dramatycznie, odwrócił się i zmierzył surowym wzrokiem Cichocką, która skuliła się jeszcze bardziej.
— Niestety, są wśród nas jednostki — zagrzmiał dyrektor, zwracając się z powrotem ku sali — Które w imię zaspokajania najprostszych, najbardziej prymitywnych swych popędów gotowe są wyzbyć się wartości najwyższych, takich jak moralność, cnota, dyscyplina…
— I odpowiedzialność. — mruknęła Gośka.
— …czy odpowiedzialność. Dla takich jednostek nie ma, i nie może być tutaj miejsca. Po raz kolejny przypominam, drogie wychowanki, i zarazem podkreślam, że zachowaniem swoim wystawiacie naszej szkole świadectwo nie tylko w jej murach, ale również — a raczej przede wszystkim — poza nimi. Niechaj świadomość tego będzie zawsze obecna w waszych sercach i głowach, gdziekolwiek się znajdujecie i cokolwiek czynicie. Jesteście uczennicami Liceum imienia Emilii Plater i bez względu na to, czy macie akurat na rękawie naszą szkolną tarczę, czy nie, oczekuje się od was, że będziecie zachowywać się w całkowitej zgodzie z wartościami, które są wam tutaj wpajane: moralnością, dyscypliną…
— I odpowiedzialnością? — podpowiedziała szeptem Gośka.
— I odpowiedzialnością.
Karola zachichotała dyskretnie, Lufa spiorunowała ją wzrokiem.
Dyrektor odchrząknął, ponownie poszła w ruch chusteczka.
— Uczennica klasy pierwszej C Laura Cichocka, która dopuściła się czynów absolutnie niegodnych wychowanki naszego Liceum, zostaje niniejszym relegowana ze skutkiem natychmiastowym. Dodatkowo otrzymuje również karę chłosty, którą, na prośbę jej rodziców, wymierzamy publicznie, aby uzmysłowić wam wszystkim, drogie wychowanki, jak wyglądają konsekwencje wyzbycia się zasad moralnych. 
— I odpowiedzialności. — dokończyła Gośka.
Dyrektor westchnął ciężko, zwrócił się do Czarnej Stefy.
— Pani Stefanio, proszę zaczynać. Piętnaście razów.
Ostrożnie zszedł po schodkach, zasiadł na swoim krzesełku.
Woźna pomogła Cichockiej wspiąć się na ławę. Dziewczyna położyła się na brzuchu, z twarzą odwróconą od zebranych. Czarna Stefa podciągnęła jej spódniczkę i odsłoniła pośladki.
— Dycha po trzecim. — odezwał się czyjś cichy głos z tyłu. Anka i Gośka stały w ostatnim rzędzie, za nimi znajdowały się same starsze roczniki.
— Dwie dychy po piątym. — rozległ się kolejny szept.
— Dycha po dziesiątym.
Gośka odwróciła głowę w stronę drugich klas.
— Dwie dychy po pierwszym. — ogłosiła szeptem. Kilka dziewczyn spojrzało na nią nieprzychylnie.
— Ty, uważaj. — rzuciła cicho któraś z drugoklasistek — Pierwszaki są od brania w tyłek, nie od obstawiania.
Gośka już otwierała usta do riposty, ale Anka pociągnęła ją za rękaw.
— Daj spokój. — syknęła, obawiając się możliwej awantury.
Gośka wzruszyła niechętnie ramionami.
Świsnęła trzcinka. Cichocka pisnęła i zadygotała, zaciskając palce na rogach ławy.
— Wygrałabym. — westchnęła z żalem Gośka.
Anka skrzywiła się, przestępując z nogi na nogę. Trzcinka świszczała we wprawnej dłoni Czarnej Stefy, nieszczęsna Cichocka piszczała i szlochała, a Anka nagle poczuła znajomy, mdlący skurcz w podbrzuszu.
Oho, pomyślała ze złością. Już jasne, skąd wzięły się te dziwne sny i huśtawki nastroju.
Tępy ból narastał falami. Anka zamknęła oczy i zacisnęła zęby, starając się oddychać płytko, tak, aby nie angażować mięśni brzucha. Całkowicie skupiona na twardej kuli pulsującej w podbrzuszu, wyparła ze świadomości trzcinkę i jęki biednej Cichockiej. Kropla potu spłynęła jej po skroni, ból eksplodował karmazynową plamą pod zaciśniętymi powiekami.
Muszę usiąść, pomyślała w panice. Muszę usiąść, choćby na podłodze. Bo zaraz się przewrócę.
Ktoś dotknął jej ramienia. Anka otworzyła powoli oczy, oddychając płytko przez rozchylone usta. Na sali panował ruch i gwar, dziewczęta powoli ustawiały się w kolejkę do wyjścia. Egzekucja musiała się już zakończyć.
— Ania, co się dzieje? — zapytała zaniepokojona Gośka, przyglądając się jej szeroko otwartymi oczami.
— Muszę na chwilę usiąść. — szepnęła Anka.
Gośka obrzuciła ją uważnym spojrzeniem.
— To... to? Znowu?
Anka skinęła głową. Gośka ujęła ją pod ramię, pociągnęła ostrożnie w stronę sceny, torując sobie drogę ręką.
— Uważaj! — warknęła na Jadźkę Marek, która niemalże na nie wpadła, zaaferowana rozmową z Maleńką i Jaśką Paprocką. Wszystkie trzy wytrzeszczyły na Ankę oczy.
— Ej, Anka, co się dzieje? — zapytała zaniepokojona Jadźka.
— Nic się nie dzieje. — odburknęła Gośka, obcesowo odsuwając ją na bok — Dajcie nam przejść.
— Siadaj. — przysunęła Ance krzesło.
Anka usiadła, blada i skulona z bólu, Gośka stanęła przy niej, bezradnie głaszcząc ją po plecach.
— Coś... trzeba pomóc? — zaoferowała Maleńka, obrzucając Ankę zmartwionym wzrokiem.
— Nie trzeba, Maleńka. — odpowiedziała Gośka — Anka źle się poczuła i musi chwilę odpocząć.
Maleńka pokiwała głową, dotknęła ramienia Anki.
— Ania, gdyby coś... oho.
Na widok nadchodzącego profesora Misiorka, z którym miała na pieńku, urwała i sprawnie wycofała się w tłum.
Profesor, którego zapewne z racji młodego wieku i stażu obciążono niewdzięcznym zadaniem nadzoru nad ewakuacją, na widok Anki pobladł.
— Anka, źle się czujesz? — zapytał zatroskanym tonem, kucając przy niej i zaglądając jej w twarz — Jezu, dziewczyno, jesteś cała zielona! Co się stało?
— Babskie sprawy, panie profesorze. — powiedziała spokojnie Gośka.
Profesor zmieszał się, zarumienił, nerwowym ruchem poprawił okulary na nosie.
— Tak. Tak, oczywiście. — zawahał się, ewidentnie nie mając pojęcia, jak się zachować — Może... zabierz ją do pielęgniarki?
— Zabiorę. — zgodziła się Gośka — Za chwilę.
Profesor otworzył usta, jakby chciał jeszcze coś dodać, ale po chwili zrezygnował, skinął im głową i zostawił je w spokoju.
Z sali wychodziły właśnie ostatnie dziewczyny z trzecich klas, przyglądając im się ciekawie.
— Jak? — zapytała Gośka.
Anka podniosła się ciężko z krzesła, skulona niemalże w pół.
— Chodź. — jęknęła.
Gośka chwyciła obydwie teczki, opiekuńczo otoczyła Ankę ramieniem. Wyszły na pustoszejący korytarz, skręciły w stronę gabinetu pielęgniarki.
Jedna z dwóch ławek przed gabinetem była zajęta przez jakichś państwa w rozpiętych paltach. Mężczyzna gniótł w dłoniach kapelusz i wpatrywał się ponuro w podłogę. Kobieta pocierała zaczerwienione oczy chusteczką. Obydwoje spojrzeli przelotnie na Ankę i Gośkę, kiedy mijały ich po drodze do drugiej ławki. Na drzwiach gabinetu wisiała wywieszka: „NIE WCHODZIĆ".
Ból pulsował falami w podbrzuszu Anki, tępy, wilgotny i obrzydliwy. Gośka ciągle obejmowała ją ramieniem. Gdzieś w oddali rozległ się czyjś śmiech, trzasnęły zamykane drzwi, potem zapadła cisza. Anka uniosła głowę, spojrzała na wiszącą vis-à-vis litografię: Emilia Plater Devérii zapatrzona przed siebie — zapewne w niepodległą przyszłość wolną od carskich knutów, z dłonią zawadiacko opartą na rękojeści szabli.
Ciekawe, czy ją też tak bolało, pomyślała gorzko Anka.
Otworzyły się drzwi gabinetu, wyszła z nich Laura Cichocka ze spuchniętymi od płaczu oczami wbitymi w podłogę. Oboje państwo podnieśli się z ławki. Pani Cichocka pomogła córce założyć palto, pan Cichocki położył jej dłoń na ramieniu. Przechodząc obok siedzących na ławce dziewczyn, Laura Cichocka odwróciła głowę i spojrzała na nie smutno.
— Cześć. — pożegnała się cichym, zgaszonym głosem.
— Cześć. — powiedziała Gośka, unosząc ku niej brązowe oczy — Cześć, Laura.
Odprowadzały rodzinę Cichockich wzrokiem, dopóki nie przeszkodziła im pielęgniarka.
— Zapraszam. — rzuciła, wyglądając na korytarz.
Weszły do środka, Gośka zamknęła za nimi drzwi. Ciemne oczy pielęgniarki, starszej kobiety o tlenionych lokach, prześliznęły się z Gośki, uznawszy ją ewidentnie za niewartą uwagi, na Ankę, i tam zatrzymały się na dłużej.
— Co się dzieje? — zapytała pielęgniarka.
— Brzuch. — jęknęła Anka.
— Żołądek? Zjadłaś coś?
Pokręciła głową.
— Gdzie dokładnie boli?
Anka dotknęła podbrzusza.
Pielęgniarka westchnęła, pokiwała głową, jej rysy zmiękły.
— Połóż się na leżance. — powiedziała łagodnie — Zaraz coś ci dam.
Anka zrzuciła kapcie, położyła się na boku, podciągając kolana. Gośka stanęła przy niej niczym strażnik, przyglądając się jej niespokojnym wzrokiem.
Pielęgniarka otworzyła szafkę apteczną, przez chwilę rozglądała się wśród butelek i słoików, wreszcie wybrała butlę z brązowego szkła. Starannie odmierzyła dawkę do małej szklaneczki, po czym schowała butlę i zamknęła szafkę na klucz.
— Wypij. — powiedziała, ostrożnie podając szklaneczkę Ance — To ci powinno pomóc.
Anka uniosła się na łokciu, wypiła, krzywiąc się. Lekarstwo było gorzkie, z paskudnym, chemicznym posmakiem.
— Dam ci wkładkę. — zaoferowała pielęgniarka.
— Nie trzeba. — jęknęła Anka.
Pielęgniarka westchnęła, nachyliła się i pogłaskała ją po włosach.
— Poleż sobie. Jeśli za pół godziny nie przejdzie, zadzwonimy do rodziców, żeby zabrali cię do domu. Dobrze?
Anka skinęła głową.
— Zostanę z nią. — zgłosiła się ochoczo Gośka, najwyraźniej niespecjalnie zainteresowana lekcją przyrody z profesorem de Lamontem.
Pielęgniarka zmierzyła ją zimnym wzrokiem.
— A ty szoruj do klasy — powiedziała, marszcząc brwi — Też mi coś, opiekunka z bożej łaski się znalazła.
Gośka zmarkotniała.
— Trzymaj się. — ścisnęła lekko palce Anki.
Anka uśmiechnęła się do niej słabo.
— Często tak masz? — zapytała pielęgniarka, kiedy zostały same.
— Raz na jakiś czas. — odpowiedziała niechętnie Anka.
— Przejdzie ci z wiekiem. — pocieszyła ją pielęgniarka.
— Jeśli dożyję. — burknęła Anka.
Pielęgniarka zerknęła na nią bez słowa. Usiadła za biurkiem, założyła na nos okulary i wyciągnęła z szuflady ostatni numer „Prosto z mostu".
Anka zamknęła oczy, obejmując kolana ramionami. Jej brzuch pulsował nieznośnie, zapach medykamentów, którym przesycone było powietrze w gabinecie, przyprawiał ją o mdłości. Pod zaciśniętymi powiekami tańczyły jaskrawoczerwone kleksy, które, kiedy ból przechodził w tępe ćmienie, roztapiały się w rude struktury o kształtach pajęczych sieci, aby za chwilę znowu rozbłysnąć wściekłym karminem.
— Boli jeszcze? — głos pielęgniarki dobiegał jak przez mgłę.
— Boli. — szepnęła Anka.
Pielęgniarka westchnęła.
— Zadzwonię do twoich rodziców. Jak ty się nazywasz?
— Anna Koś.
— Leż sobie, Aniu. — pielęgniarka pogłaskała ją po głowie — Za chwileczkę wracam.
Wyszła, zamykając za sobą drzwi na klucz.
Anka otworzyła oczy, popatrzyła na wiszący nad biurkiem schemat anatomii człowieka. Jęknęła, kiedy jej podbrzusze ścisnęło się w kolejnym skurczu. Czuła się samotna, zupełnie pozbawiona siły, i bardzo, bardzo nieszczęśliwa. Zacisnęła zęby, ostrożnie odwróciła się na plecy, ugięła kolana, podciągając pięty pod pośladki. Skurcz zelżał, rozpłynął się po jej bezradnym ciele mdlącą falą. Oddychając płytko przez usta, Anka patrzyła w pusty, biały sufit i wiszącą pod nim okrągłą lampę. 
W jej głowie pojawił się nagle Berlin i zrobiło się jej słabo ze strachu.
Nie, pomyślała, wściekła na samą siebie. Nie, nie, nie. To jest tylko i wyłącznie w mojej głowie. Tylko w mojej durnej, tępej, pomylonej głowie i nigdzie więcej. Podniosła głowę i opuściła ją z impetem na skórzany podgłówek leżanki, karząc się za głupotę.
Zachrobotał klucz przekręcany w zamku, wróciła pielęgniarka. Ostrożnie zamknęła za sobą drzwi i zatrzymując się zaraz za progiem, przyjrzała się Ance.
— Oj, dziecko, dziecko. — westchnęła współczująco — Już po ciebie jadą. Niedługo będziesz w domu.
Anka nie odpowiedziała. Ucisk w podbrzuszu usunął się w tło, ale w dalszym ciągu boleśnie przypominał o sobie kiedy tylko odważyła się na głębszy oddech. Obróciła się na bok. Podgłówek był nieprzyjemnie wilgotny, Anka podłożyła dłoń pod policzek i zamknęła oczy. Czuła się potwornie zmęczona.
Pomyślała o Cichockiej, o jej napuchniętych, zaczerwienionych oczach, a sekundę później jej umysł przeskoczył do Oberführera Heidemanna. Anka wyobraziła sobie samą siebie, przyłapaną na gorącym uczynku z niebieskookim Niemcem, i chociaż nie potrafiła wytłumaczyć jak ani dlaczego, zrobiło jej się od tej myśli równocześnie gorąco i lodowato zimno.
Ależ ze mnie idiotka, pomyślała, zawstydzona i rozzłoszczona na samą siebie. Obróciła się na drugi bok, twarzą do ściany, żeby pielęgniarka nie mogła dojrzeć jej płonących policzków.
Zza pleców dobiegł odgłos przewracanych stron tygodnika, i Anka nagle poczuła, że za chwilę się rozpłacze. Miała już siebie z całego serca dosyć.
Ktoś zapukał do drzwi. Anka wytarła szybko oczy grzbietem dłoni, uniosła głowę.
Do gabinetu wszedł Stefan, po piętach deptał mu zaaferowany dyrektor, ściskający w ramionach palto i buty Anki.
— Jak się panna Ania czuje? — zapytał Stefan, przyglądając się jej uważnie.
Anka wydała z siebie bliżej niesprecyzowany pomruk.
— Bardzo boli ją brzuch. — powiedziała pielęgniarka.
— Tak, tak. — pokiwał głową dyrektor — Najlepiej niech wróci do domu i odpocznie.
Stefan zbliżył się energicznie do leżanki. Wsunął ramiona pod kolana i ramiona Anki, i podniósł ją bez wysiłku.
— Stefku, nie trzeba! — zaprotestowała słabo Anka — Naprawdę nie trzeba! Mogę iść.
— Nigdzie panna Ania iść nie będzie. — oświadczył miękko, lecz stanowczo Stefan. Dyrektor przykrył Ankę paltem. 
— Gotowa? — zapytał Stefan.
— Teczka jeszcze — powiedziała Anka — I kapcie.
— Ach, tak. — zakrzątnął się dyrektor — Oczywiście, teczka i kapcie. No, chyba teraz już wszystko?
Buty postukiwały na wypolerowanym parkiecie, kiedy zmierzali korytarzem do wyjścia. Pierwsza maszerowała pielęgniarka, za nią Stefan z Anką w ramionach, pochód zamykał dyrektor, objuczony butami i teczką. Całe szczęście, że ciągle trwała lekcja i korytarz był pusty, inaczej Anka spaliłaby się ze wstydu.
Pielęgniarka otworzyła drzwi, przytrzymała ciężkie, frezowane skrzydło.
Mróz ukłuł Ankę w policzki, skuliła się pod paltem.
— Boli? — zaniepokoił się Stefan.
Anka pokręciła głową.
Było szaro, tak szaro, że trudno było nawet powiedzieć, która mogła być godzina. Na pewno jeszcze przed południem, pomyślała Anka. Samochód stał zaparkowany tuż pod bramą szkoły. Dyrektor otworzył drzwiczki, Stefan nachylił się i ostrożnie położył Ankę na kanapie, posyłając jej przelotny uśmiech. Anka widziała przez okno, jak Stefan odbiera od dyrektora jej rzeczy. Wymieniwszy kilka zdawkowych uprzejmości, zasiadł za kierownicą, położył teczkę, kapcie i buty Anki na siedzeniu pasażera.
— Pojadę powoli, żeby nie szarpać. — powiedział — Mama panny Ani zadzwoniła już po doktora Mazurka.
— Przecież to tylko... — Anka urwała, zawahała się, zawstydzona.
— Cokolwiek by nie było, chodzi o to, żeby panna Ania nie cierpiała. — oznajmił miękko Stefan — I to jest dla nas wszystkich najważniejsze.
Anka spojrzała w lusterko, ale nie była w stanie dojrzeć oczu Stefana z kanapy. Poczuła łzy po raz kolejny napływające jej do oczu.
— Stefku — powiedziała — Dlaczego wszyscy są dla mnie tacy dobrzy?
Stefan milczał przez chwilę.
— A czy panna Ania zrobiła komu kiedykolwiek jaką krzywdę?
— Nie, chyba nie, ale...
Anka urwała, pociągnęła nosem.
— Ale?
Stefan westchnął miękko, nie doczekawszy się odpowiedzi.
— Pannie Ani może się czasami wydawać, że cały świat tylko czyha, aż jej się podwinie noga. — powiedział swoim spokojnym, cichym głosem — To nic niezwykłego, każdy się tak czuje od czasu do czasu. Szczególnie kiedy coś nam doskwiera. Ale tak naprawdę, panno Aniu, większość ludzi o dziwo okazuje się w końcu bardziej lub mniej przyzwoita. Dlatego rozmyślanie nad tym, dlaczego ktoś jest dla panny Ani dobry nie ma sensu. Jest, bo tak ma w naturze. Zastanawiać trzeba się wtedy, kiedy ktoś pannie Ani zrobi krzywdę.
Anka milczała.
— Czasami czuję się jak dziecko, Stefku. — westchnęła w końcu.
Stefan odwrócił się do niej na moment, posłał jej szybki, łagodny uśmiech, ale nie powiedział nic.
Obydwoje milczeli przez całą drogę do domu. Anka zapadła w końcu w płytką drzemkę, wsłuchana w miękki pomruk silnika.
— Panno Aniu. — usłyszała cichy głos Stefana — Jesteśmy.
Uniosła się niechętnie. Podbrzusze znowu odezwało się bólem, i Anka zacisnęła zęby, gramoląc się niezgrabnie z kanapy. Stefan otworzył drzwiczki, nachylił się do niej.
— Stefku, nie. — poprosiła słabo — Mogę iść. Naprawdę mogę iść.
Stefan bez słowa wziął ją znów na ręce. Mróz uszczypnął Ankę w dłonie i policzki. Żwir podjazdu zachrzęścił pod butami Stefana, kiedy energicznym krokiem ruszył w stronę domu.
Drzwi otworzyły się szeroko, stanęła w nich wystraszona Hela, wpatrzona w Ankę szeroko otwartymi oczami.
— Ojej, panienko Aniu — jęknęła — Ojej.
— Nic mi nie jest, Helu. — wybąkała zawstydzona Anka. 
— Helu, niech Hela zabierze rzeczy panny Ani z samochodu. — polecił Stefan.
Hela skinęła głową i wybiegła na zewnątrz, tak jak stała, w pantoflach i bez palta.
— Niech się Hela... — zawołał za nią Stefan, ale drzwi zamknęły mu się z trzaskiem przed nosem.
— ...nie zaziębi. — dokończył cicho i pokręcił głową z uśmiechem — Dół czy góra? — zwrócił się do Anki.
— Dół. — powiedziała Anka.
Z salonu wyszła Mama. Widząc Stefana z Anką na rękach, przytrzymała dla nich drzwi.
Stefan ostrożnie położył Ankę na kanapie, Mama przykryła ją kocem.
— Oj, dziecko, dziecko. — westchnęła, kładąc Ance dłoń na czole — Bardzo boli?
— Trochę. — powiedziała półgębkiem Anka.
— Chyba nie masz temperatury. — oświadczyła po chwili Mama — Doktor Mazurek powinien tu być lada chwila.
Spojrzała na Stefana, uśmiechnęła się miękko.
— Może pan Stefan napije się herbaty?
— Bardzo chętnie.
— Chodźmy do jadalni — zaproponowała Mama — Nie przeszkadzajmy niedysponowanej.
— Nie przeszkadzacie... — powiedziała Anka, ale Mama przerwała jej gestem.
— Ty odpoczywaj, kochanie. Gdybyś coś chciała, wołaj.
Anka westchnęła, podciągnęła koc pod nos i zamknęła oczy. Słyszała ciche głosy Mamy i Stefana zza zamkniętych drzwi jadalni, w kominku szeleściły cicho płomienie. Tykanie stojącego przy komodzie zegara działało uspokajająco, i oddech Anki podświadomie dopasował się do tego rytmu. Wraz z oddechem zwolnił jej umysł, zanurzając ją powoli w ciepłym, bezmyślnym otępieniu — dopóki nagły skurcz bólu nie wyrwał ją z powrotem na powierzchnię. Anka zwinęła się w kłębek, zagryzła pięść, aby nie jęknąć.
Z holu dobiegły głosy, usłyszała dźwięk zamykanych drzwi. Po chwili do pokoju wszedł doktor Mazurek w asyście Mamy.
— Dzień dobry, Aneczko. — powiedział miękko doktor, przyglądając się Ance zza okularów — Kiedy zaczęło boleć?
— Dzisiaj rano. — wyszeptała Anka — Dzień dobry.
Doktor pokiwał głową, nie spuszczając z niej wzroku.
— I boli dalej, jak widzę.
Położył swoją walizeczkę na stole, wyjął z niej termometr i ostrożnie wsunął go Ance do ust, po czym zerknął na zegarek. Mama gestem wskazała mu fotel. Doktor westchnął, usiadł, splatając dłonie.
— Boli tylko brzuszek? — zapytał.
— Tak.
— Brzuszek i nic więcej?
Pokręciła głową. Doktor Mazurek traktował ją, jakby przez te cztery lata nic się nie zmieniło i Anka ciągle była jedenastoletnią smarkulą, której trzeba było dać cukierka, żeby pozwoliła się osłuchać zimnym stetoskopem. Zresztą była gotowa się założyć, że doktor, tak na wszelki wypadek, ciągle nosił cukierki w kieszeni.
— Krwawienie już nastąpiło?
Wstydliwie zarumieniona Anka ponownie pokręciła głową.
Doktor podrapał się po siwej bródce.
— Nic nowego tu chyba nie wymyślimy. — powiedział do Mamy — Mają państwo jeszcze acetaminofen?
— Tak. Chyba tak. — zawahała się Mama.
— Zapiszemy jeszcze jedną buteleczkę, na wszelki wypadek.
Doktor ostrożnie wyjął termometr z ust Anki, zmrużył oczy.
— Temperaturka nieco podwyższona, trzydzieści siedem i sześć. Na razie nic nie będziemy z tym robić, bo to rzecz normalna. Jutro rano proszę zmierzyć jeszcze raz. Jeśli w dalszym ciągu będzie powyżej trzydziestu siedmiu, to proponuję zostawić Anię w domu.
Schował termometr z powrotem do walizeczki, wyciągnął bloczek z receptami, pióro i pieczątkę.
— Czyli tak — zamruczał, odkręcając skuwkę — Acetaminofen, dwadzieścia tabletek. Jedna tabletka co cztery godziny. Jeśli ból będzie utrzymywał się w tym samym natężeniu, dwie tabletki. Poza tym nie przyjmujemy żadnych innych leków. — spojrzał surowo na Mamę, potem na Ankę — Do tego herbatka imbirowa, działa przeciwskurczowo. I pamiętaj, że musisz jeść, Aneczko. Bo potrzebujesz siły.
Doktor chuchnął na pieczątkę, przystawił ją na recepcie, którą wręczył Mamie.
— Myślę — powiedział, uśmiechając się lekko do Anki — Że bóle powinny ustąpić jutro, najpóźniej pojutrze. Tak jak zazwyczaj. Jeśli jutro do wieczora nie nastąpi poprawa, proszę o telefon, i wtedy zastanowimy się, co dalej.
Doktor zamknął walizeczkę, podniósł się z fotela.
— Bardzo dziękujemy, panie doktorze. — powiedziała Mama.
— Ależ nie ma za co, droga pani, nie ma za co. — uśmiechnął się doktor i nachylił się nad Anką, gładząc ją po głowie.
— A ty odpoczywaj, Aneczko. — powiedział — I zobaczysz, że jeszcze zatańczysz w te Andrzejki.
— No, to by się dobrze złożyło, co, Aniu? — Mama puściła do Anki oko, a Anka uśmiechnęła się do niej słabo — Zadzwonię przy okazji do pani Teresy, powiem, że dzisiaj z fortepianu nici.
Anka skinęła głową.
Doktor i Mama wyszli z pokoju. Anka słyszała jeszcze ich stłumione głosy w holu, dopóki trzaśnięcie drzwi nie przywróciło zupełnej ciszy. Znowu towarzyszyło jej tylko krzepiące, domowe tykanie zegara i ciche poszeptywanie ognia w kominku. 
Kilka minut później zjawiła się Mama z apteczną buteleczką i szklanką wody w dłoni. Usiadła w fotelu, wytrząsnęła z buteleczki okrągłą tabletkę.
— Kończą się — powiedziała — Ale wysłałam Helę z receptą do apteki Zamojskiego.
— Daj mi dwie. — poprosiła Anka.
— Aż tak cię boli? — zaniepokoiła się Mama.
Anka pokiwała głową.
Mama dołożyła drugą tabletkę, podała jej obydwie. Anka połknęła jedną po drugiej, popiła wodą.
— Będziesz spać? — zapytała Mama, przykrywając ją kocem.
— Spróbuję.
Anka obróciła się ostrożnie na bok, podciągnęła koc pod brodę i zwinęła w kłębek.
— Mamo — powiedziała cicho.
— Słucham, kochanie?
— Przyniesiesz mi książkę?
— Tę angielską?
— Tak. Jest na szafce nocnej.
— Oczywiście, że przyniosę. — uśmiechnęła się Mama, podnosząc się z fotela.
— I słownik też, dobrze? — dodała Anka.
— Dobrze.
Mama wyszła, zostawiając drzwi lekko uchylone, Anka słyszała jej kroki na schodach, kiedy wspinała się do jej pokoju. Nie zdążyła za to usłyszeć, jak Mama wraca. Zasnęła wtulona w poduszkę, z policzkiem opartym na dłoni i cienkim kosmykiem ciemno-blond włosów zabłąkanym w jakiś sposób między wargami.


Na dworze robiło się już ciemno, kiedy Anka otworzyła oczy. Miała jakieś dziwne, szalone sny, w których uciekała przed kimś po korytarzach szkoły, potem kogoś goniła, aż wreszcie znalazła się w swojej łazience, a z lustra nad umywalką patrzyły na nią smutne, zaczerwienione oczy Laury Cichockiej.
W salonie panował półmrok, rozpraszany jedynie przez leniwie pełzające w kominku płomyki i lampę stojącą za fotelem Mamy. Mama drzemała, skąpana w żółtej poświacie, z zamkniętą książką na kolanach i cichym pochrapywaniem dobiegającym z lekko rozchylonych ust. Anka uśmiechnęła się na ten widok.
Ostrożnie, starając się nie prowokować kolejnego skurczu, obróciła się na plecy. Za oknem, między firankami, tańczyły na wietrze drobiny świeżego śniegu.
Anka sięgnęła po swoją „Alicję”. Było na tyle ciemno, że musiała przysunąć tekst niemalże pod sam nos. Nie chciała zapalać górnego światła, aby nie obudzić Mamy — a poza tym nie miała najmniejszej ochoty wstawać z kanapy, spod ciepłego, miękkiego koca.
Ktoś — zapewne albo Hela, albo Marcysia — bardzo cicho zapukał do drzwi pokoju. Było to bardziej skrobnięcie niż pukanie, ale wystarczyło, aby wyrwać Mamę z drzemki.
— Nie śpisz już? — zapytała głosem lepiącym się od snu.
— Nie. — uśmiechnęła się Anka — Nie chciałam cię budzić.
Na dźwięk głosów drzwi uchyliły się odrobinę, do pokoju zajrzała zafrasowana twarz Marcysi.
— Trzeba by pomyśleć o kolacji, proszę pani. — powiedziała do Mamy, zerkając przy okazji na Ankę — Może zapiekanka ziemniaczana z boczkiem?
— A obiad? — zapytała zdziwiona Anka.
— Obiad przespałaś. — powiedziała z uśmiechem Mama i zwróciła się do Marcysi — Niech będzie zapiekanka. Połowę niech Marcysia zostawi w piecyku, jak wróci mąż, na pewno będzie głodny.
Marcysia skinęła głową.
— A panienka Ania co by zjadła?
— Nic. — skrzywiła się Anka — Zupełnie nie jestem głodna.
— Musisz coś zjeść, kochanie. — pokręciła głową Mama.
— Święte słowa. — poparła Mamę Marcysia — Może ugotuję pannie Ani rosołku z makaronem? Przecież panna Ania lubi rosołek.
— Skoro muszę. — westchnęła ciężko Anka.
Mama nachyliła się do niej, położyła jej dłoń na czole.
— Trochę lepiej? — zapytała.
— Trochę. — zgodziła się Anka.
Mama wyprostowała się, podeszła do okna, rozchyliła firanki.
— Śnieg pada. — powiedziała — Wejdź pod koc, uchylę na chwilę okno. Trzeba tu wpuścić trochę świeżego powietrza.
Anka zakopała się pod kocem. Mama zaciągnęła zasłony i zapaliła światło. Usiadła na kanapie, ostrożnie kładąc sobie stopy Anki na kolanach, i przy okazji przykrywając się kocem.
— Chyba musimy porozmawiać o twoich urodzinach. — powiedziała — W końcu to twoje pierwsze w liceum.
Serce Anki uderzyło mocniej, ale zgodnie ze strategią, którą już wypracowała sobie wcześniej, skrzywiła się z bezbłędnie markowaną niechęcią.
— Urodziny z rodzicami w domu, zupełnie jak w przedszkolu.
— Wyobraź sobie, że zamierzamy wybrać się z Tatą do kina, a potem do kawiarni. — uśmiechnęła się Mama — Żeby właśnie nie było jak w przedszkolu. W końcu to twoje piętnaste urodziny.
Anka milczała przez chwilę, nieco zaskoczona i zbita z tropu.
— Nie wiem, czy chcę cokolwiek urządzać w tym roku. — mruknęła, trzymając się planu.
Mama spojrzała na nią, zaskoczona.
— Dlaczego nie? Masz jakieś przyjaciółki w szkole, prawda? I zawsze możesz zaprosić swoje stare znajome z gimnazjum.
Anka wzruszyła obojętnie ramionami. W gimnazjum nie przyjaźniła się za specjalnie z nikim — poza Gośką. À propos Gośki, nadchodził czas na punkt kulminacyjny.
— Przecież i tak nie pozwolisz mi zaprosić Gośki. — powiedziała Anka z wyrzutem, unosząc brwi.
Usta Mamy ściągnęły się w wąską linię.
— Masz tyle innych, porządnych znajomych, ale uparłaś się na tę twoją Gośkę. Owszem, nie lubię jej i uważam, że nie jest dla ciebie właściwym towarzystwem.
— Ale Mamo — zaprotestowała gwałtownie Anka — Przecież jesteśmy z Gośką przyjaciółkami, od kiedy przeprowadziliśmy się do Warszawy. I przez cały ten czas nie miałam żadnych problemów w szkole. Prawda?
— Niby prawda. — zgodziła się opornie Mama.
— No właśnie. I dostałyśmy się razem do Platerki, Mamo. Do Platerki! 
Mama westchnęła, potarła skroń. Ostrożnie zdjęła z siebie nogi Anki, upewniając się, że są przykryte kocem. Wstała z kanapy, zamknęła okno i zasunęła z powrotem zasłony.
— Pamiętam, jak przyprowadziłaś tu Gosię pierwszy raz, Aniu. — powiedziała, siadając w fotelu — Na samym początku gimnazjum. To było takie dojrzałe, inteligentne, odpowiedzialne dziecko. Owszem, wydawała się odrobinę przemądrzała i zawsze musiała mieć ostatnie słowo, ale miałam nadzieję, że towarzystwo takiej asertywnej dziewczyny dobrze ci zrobi. W końcu ty zawsze byłaś cicha i nieśmiała.
— I zrobiło? — wydęła usta Anka.
— Oj, zrobiło. — uśmiechnęła się krzywo Mama — Aż za dobrze. Ale potem zauważyłam, że Gośka zaczyna się zmieniać. Na gorsze. Im więcej przybywało jej pewności siebie, tym bardziej ubywało hamulców. 
— Ale Mamo...
— Aniu — westchnęła Mama — Czy ty myślisz, że ja jestem ślepa i głucha? Może wydaje ci się, że ze wszystkim świetnie się kryjesz i maskujesz, ale... wiesz, ja też miałam piętnaście lat i też byłam w liceum.
Anka zaczerwieniła się, spuściła wzrok. Mama milczała przez chwilę, dając Ance czas na wyciągnięcie wniosków.
— Nie chodzi mi o szkołę. — powiedziała Mama — Bo w szkole idzie ci bardzo dobrze i do tego nie mam zastrzeżeń. Chodzi mi o twoją przyszłość, kochanie. Ja wiem, że Gośka jest w trudnym wieku i że nie ma w domu lekko, ale boję się, że kiedyś w końcu przekroczy pewien próg i wpadnie w prawdziwe tarapaty. A najbardziej boję się tego, że pociągnie tam i ciebie.
Anka wpatrywała się w czerwoną okładkę „Alicji", nawijając jeden z frędzli koca między palce. Słowa Mamy trafiły w czuły punkt — Anka naprawdę była przekonana, że maskowanie swoich i Gośkowych występków szło jej idealnie. Teraz, postawiona przed gołą prawdą, nie bardzo wiedziała, co na to odpowiedzieć.
Z opresji wybawiła ją Hela, wchodząc do pokoju z tacą. Ostrożnie postawiła talerz gorącego rosołu na stoliku, po czym spojrzała na Ankę z niepokojem wypisanym na okrągłej buzi.
— Panienka Ania czuje się już lepiej? — zapytała.
— Trochę lepiej. — uśmiechnęła się do niej Anka.
Hela odpowiedziała uśmiechem, jej ramiona rozluźniły się wyraźnie. Anka przypomniała sobie słowa Stefana: ludzie są dla nas dobrzy, bo po prostu tak mają w naturze. Przecież Hela, zanim Anka poznała Gośkę, była powierniczką wszystkich jej obaw, marzeń i planów związanych z nowym, onieśmielająco wielkim miastem. Niestrudzenie dodawała jej otuchy w pierwszych dniach gimnazjum, kiedy Anka czuła się bezradna, wystraszona i zupełnie samotna. Trzymała ją w ramionach, kiedy lęk i niepewność nie pozwalały jej zasnąć w nocy. Siedziała przy niej i głaskała ją po włosach za każdym razem kiedy Anka, obolała i wyczerpana, czuła, że za chwilę umrze. Hela była niczym starsza siostra, której Anka nigdy nie miała, i której zawsze zazdrościła Gośce. A teraz, przypominając sobie pod wpływem słów Stefana wszystkie te chwile, Anka poczuła nagłą, niepohamowaną potrzebę przytulenia Heli.
— Helu — powiedziała cicho, wyciągając do niej ręce.
Usta Heli zadrżały, dziewczyna nachyliła się, a Anka zarzuciła jej ramiona wokół szyi i przytuliła się do jej policzka.
— Jesteś kochana. — szepnęła jej do ucha.
— Och, Aniu — wyszeptała Hela, głaszcząc Ankę po włosach — Moja ty Anusiu. Wszystko zrobię, niechże cię już tylko nie boli.
Anka wypuściła ją ostrożnie z ramion. Hela siąknęła nosem, jej oczy były wilgotne od łez.
— Będę... będę w jadalni, jakby co było trzeba. — oznajmiła drżącym nieco głosem, desperacko szukając chusteczki w kieszonce fartuszka.
— Dziękujemy, Helu. — powiedziała miękko Mama, uśmiechając się do niej.
Anka ostrożnie usiadła na kanapie, nachyliła się nad talerzem. Rosół pachniał wyśmienicie, i Anka poczuła, że jednak, mimo wszystko, może być odrobinę głodna.
— Wiesz, Mamo — powiedziała cicho, nabierając zupy na łyżkę — Gośka jest moją najlepszą przyjaciółką, ale to nie znaczy, że zamierzam ją we wszystkim naśladować.
Podmuchała ostrożnie, wsunęła łyżkę do ust. 
— Bo ja też się zmieniłam. — podjęła, przełknąwszy — Na przykład potrafię już powiedzieć „nie" i wiem, co jest dla mnie dobre. I wiesz, wydaje mi się, że Gośka mnie potrzebuje. Po to, żebym mogła złapać ją za rękę, kiedy będzie próbowała przekroczyć tamten próg.
Mama popatrzyła na Ankę, zaskoczona.
— Zmieniłaś się, kochanie, to prawda. — przyznała z lekkim, nieco dumnym uśmiechem.
Zastanowiła się przez chwilę, w końcu westchnęła, uniosła ręce w geście rezygnacji.
— No, skoro tak się sprawy mają, możesz zaprosić swoją Gośkę.
Anka uśmiechnęła się do niej promiennie, nabierając następną łyżkę zupy.
— Tylko żadnych szaleństw. — dodała surowo Mama.
Anka uniosła dłoń.
— Przysięgam na honor rodu Kosiów. — oświadczyła wzniośle.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Nie pytaj o imię Nie pytaj o czas   Bo i tak nie ma nas   Rozpłynęliśmy się W nocnych światłach miasta Goniąc za utraconymi wspomnieniami   Ale to już nie wróci
    • To prawda, zwykły rozkład dnia może być często nie do ogarnięcia, a ten na dworcu już niemożliwy do stworzenia go bez udziału systemów informatycznych, dlatego pewnie zmienia się tak szybko, żeby się niby do nas dostosować ;-) I tak znów od początku, jak to z sobą złożyć ;-)
    • Prolog   Zdzisiu Ochłapek, strasznie sapiąc, tupta zwyczajowo do lasu, ale tak zupełnie zwyczajowo, to jednak nie. Gryzie go w boże poszycie i chyba umysł, potrzeba pójścia właśnie dziś. Zatem przewiduje, że będzie świadkiem niecodziennych wydarzeń, zanim nastąpi, co ma nastąpić.   ***    –– Ej, Ochłapku kochaniutki! Pomożecie w dźwiganiu ekologicznego chrustu, bo normalnie w krzyżu moje dyski trzeszczą. –– Ty mi tu stara babo, dyskami w dupie planu nie zawracaj. Śwignij miech w chaszcze, zaś idź precz na chatę. Jak pójdę w tył, to wezmę i ci do izby przytargam, chyba.      –– Ochłapku! Tyś dureń i nicpoń z brakiem piątej. Nie dziwota, że w głowie jeno klepisko. Przecie biegusiem, ktoś ukradnie, taki skarb. –– Jaki tam skarb, babo. Ciebie to by może ukradł, by jako strachawice na wróble, w pole wkopać. –– A z ciebie Zdzisiu, to sztacheta w płocie, ledwie by była, bo zmurszała jak wyschnięta kacza kupa.     Wtem wędrowiec ni stąd ni zowąd, jest na okrągłej, kwadratowej polance. Nie wie dokładnie, po co tu przyszedł, lecz coś mu świta, między drzewami i oczęta migocząc tarmosi. Nagle rumor jak dwie jasne cholery. Chwilowy, ciężki szum i Ochłapka drzewo prawie przygniata, bo akurat spada na Panią Śmierć, co siedzi nie pieńku, ale teraz w innej pozycji, kosę ostrząc.     Jednak poturbowana żyje nadal, bo trudno utłuc tego rodzaju paskudnicę, by padła na runo, bez życia. Spoziera naprzemiennie, na uwięzionego pod gałęzią, Zdzisia i błyszczącą, srebrną kosę, co na końcu ma fotkę uśmiechniętej czaszkuni, która z pewną dozą miłosierdzia, pyta:   –– No co Ochłapek. Masz jakie ostatnie życzenie? –– Tak mam –– odpowiada zapytany, nieco spłaszczoną facjatą.     Jakby z choinki urwana, przez las wędruje horda życzeń. Zbóje na zbójami lub gorzej. Lecz poczciwe to chłopy, jeno nigdy za żywota, szacunku i poważania nie zaznali. Tym razem jest inaczej. Bardziej zielono. To nadzieja rośnie wokół, w postaci drzew, chaszczy i różnych innych dziwów nieprzebranych za cokolwiek. Nagle pypeć na jednym z nosów i kłak w sumiastym wąsie, wyczuwają jęczącą zgrozę. Przywalone coś.     Horda życzeń podchodzi bliżej i widzi Ochłapka, wystającego w połowie spod gałęzi dorodnej, na której dzięcioł wciąż stuka. Widocznie nie płochliwy i dalszy ciąg wystuka.    Zbóje słyszą pytanie: –– Wyciągniecie?    Już chcą wyciągać, ale słyszą drugie pytanie, korygujące:   –– Czy mnie wyciągniecie? –– Owszem. Wyciągniemy –– wrzeszczą z uciechą. –– Dla szacunku i poważania, co ich czeka w mediach, za odwagę i empatyczne miłosierdzie, wobec Zdzisia Ochłapka, bliźniego naszego.      Pani Śmierć tymczasem wychodzi z krzaków, gdyż była za potrzebą i kosą macha w kierunku przybyłych.   –– Łaskawa pani, jeszcze nie teraz –– krzyczą przymilną prośbę, w ostatniej godzinie. My jeszcze nie docenieni. No jak tak można.    A widząc jednak , że nadal żyją, Zdzisia uwalniają spod przygniecenia. Wyciągnięty maca ciało, czy nie pogruchotane, ale nie. Zaczyna więc pokrzykiwać nieuprzejmie w kierunku zbójów, że jeno dla sławy i poklasku, dobry uczynek przyszło im zmaterializować.     Życzeniom głupio z tego powodu, bo honorni mimo uchybień, takich czy innych, więc biegną żwawo w kierunku miecha z chrustem, by kobiecinie do izby zatargać. No teraz nas docenią –– myślą po cichu, kiedy to sens pierwotnych poczynań, do nich wraca. Lecz w tym samym czasie, śmierć kosą świszczy, która życie zbójcom odcina, w postaci głów. Jednocześnie uwolniony bliźni, z owej krainy wstaje wypoczęty, bo po takich ciekawych przeżyciach, to jak to nie być. Zakłada paputki...     ***     Epilog    Zdzisiu Ochłapek, strasznie sapiąc, tupta zwyczajowo do lasu, ale tak zupełnie zwyczajowo, to jednak nie. Gryzie go w boże poszycie i chyba umysł, potrzeba pójścia właśnie dziś. Zatem przewiduje, że będzie świadkiem niecodziennych wydarzeń, zanim nastąpi, co ma nastąpić.      
    • No i to jest "dobre". Piszesz, że bez sensu całe to pisanie, a Ci piszą dalej, ze fajny jesteś i się podwieszają. Czarna komedia. No, ale takie to jest właśnie.  Pzdr.    
    • Żyjemy na przyłączach. Rosły tu krokusy złote, istny cud. Wierzba, jeszcze niepłacząca, obejść kot dogląda.   W cieniu bloku zwierzę i jego staruszka. Dla niej demonstruje wigor, rytm codzienny, puls.   I tak sobie myślę: pewnie za dwa zdania ktoś nas tutaj zamknął w wielkie zapytania —   Kto z was w ślepym pędzie, a kto dla nazwiska, a komu miłości chciało się z urwiska?   Chwytasz bez pardonu w słowny archipelag wysp samotnych na żer do adresu: nieład   ***   Wciąż mała wierzba Obok gąsienic — Żyjemy na przyłączach  
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...