Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Alicja i smok, rozdział 2


Rekomendowane odpowiedzi

Rozdział 2


Gośka dopadła ją w szatni, kiedy nie skończyła jeszcze ściągać butów. Zziajana, jakby biegła całą drogę od siebie z Woli, klapnęła ciężko na ławce obok Anki i trąciła ją łokciem.
— Co tam słychać? — zapytała z niewinnym uśmiechem — Angielski się udał?
— Udał się, owszem. — burknęła Anka, obrzucając Gośkę nieufnym spojrzeniem.
— A Niemiec, mój Kosiu? — zainteresowała się Gośka — Jak udał ci się Niemiec?
Anka zaczerwieniła się, uciekła wzrokiem. Gośka pokiwała powoli głową, przyglądając się jej z uznaniem.
— No, koleżanko Koś. Spasiony von Schirach, tak? — zamruczała powoli — Chyba będziemy musiały porozmawiać o szczegółach.
— Gośka... — jęknęła Anka.
— Ani słowa. — przerwała jej Gośka — Nie masz dzisiaj chyba tych swoich koni, co?
— Za zimno na konie. — powiedziała Anka.
Gośka nachyliła się do niej konspiracyjnie.
— Za to na pewno nie za zimno na faję w Łazienkach. Tak czy nie?
— Niech będzie. — westchnęła ciężko Anka — Ale dasz mi najpierw odpisać fizykę.
— Serwus, dziewczyny. — rzuciła w ich stronę wchodząca właśnie do szatni jedna z dwóch sióstr Nawrockich. Obydwie nie dość, że wyglądały identycznie, to jeszcze ubierały i czesały się identycznie, i Anka nigdy nie była pewna, z którą ma do czynienia.
— Serwus. — odpowiedziała neutralnie.
— Pochwalony, Edyto lub Klaro. — przywitała się Gośka — I tobie też pochwalony, Edyto lub Klaro. — dodała w stronę drugiej Nawrockiej, która wsunęła się do szatni zaraz za siostrą.
— Na wieki wieków. — odpowiedziała druga Nawrocka, błogosławiąc Gośkę gestem.
— Ja jestem Edyta. — oznajmiła pierwsza Nawrocka.
— Niech będzie i tak. — zgodziła się łaskawie Gośka i popatrzyła na Ankę, mrużąc swoje bystre, brązowe oczy — Co ty mówiłaś o fizyce? 
— Że nie dałam rady odrobić wczoraj pracy domowej. — powiedziała Anka i zachęcająco puściła do Gośki oko — Jak dasz mi spisać, to dostaniesz coś w nagrodę.
— Ohoho! — uradowała się Gośka — A mogę sobie tę nagrodę wybrać?
— Ciesz się, że w ogóle coś dostaniesz, ty chciwa wywłoko! — oburzyła się Anka — Ile razy dawałam ci już spisywać ode mnie angielski i łacinę?
— Trudno. — westchnęła Gośka — Gdzie chcesz? Tutaj?
Anka pokręciła głową.
— Za duży ruch. Na stołówce, tam o tej porze nikogo nie będzie.


Okazało się, że Anka przejmowała się fizyką zupełnie niepotrzebnie: nauczyciel, profesor Przeniczny, miał w nocy atak wyrostka i został przewieziony do Szpitala świętego Ducha. Wiadomość tę przekazał polonista, profesor Kańczyk, który niespodziewanie zjawił się w klasie zamiast Przenicznego z kwaśną miną i grubym plikiem wypracowań pod pachą. Usadowiwszy się za pulpitem, zarządził godzinę cichej nauki, po czym zabrał się za sprawdzanie przyniesionych prac. Dziewczęta otworzyły niechętnie książki, ale ponieważ szybko stało się oczywistym, że profesor Kańczyk był całkowicie pochłonięty swoją robotą, szelest przewracanych kart najpierw znacząco spowolnił, a potem ustał całkowicie. Siedząca przy oknie Dorcia Milewska przyglądała się szaremu, jesiennemu porankowi z nieobecnym wyrazem twarzy. Za jej plecami Maleńka, na wszelki wypadek ukryta za podręcznikiem fizyki, żuła po kryjomu bułkę z jajkiem. Siostry Nawrockie grały w bitwę morską, od czasu do czasu racząc się wzajemnie jadowitymi spojrzeniami. Anka rysowała. Zawsze lubiła rysować i uważała to za swój silny punkt, zwłaszcza że często była za swoje rysunki chwalona. Zazwyczaj ograniczała się do szybkich szkiców krajobrazów i architektury, ale od czasu do czasu zdarzało jej się skusić na karykaturę, lub nawet wymagający większego wysiłku portret. Jak młody Hitler, doceniła ją swego czasu Gośka, za co natychmiast dostała w ucho. 
Profesor Kańczyk westchnął boleśnie, wytrącając nagle Ankę z twórczego skupienia. Odłożył pióro, zdjął okulary i pomasował czubkami palców podstawę nosa. Po chwili wstał i przeszedł się wzdłuż tablicy, w tę i z powrotem, a dwadzieścia par oczu, niepewnych tego, co ów niespodziewany spacer mógł potencjalnie dla nich oznaczać, śledziło go uważnie.
— Moje drogie panie. — rozpoczął profesor Kańczyk, po czym umilkł, zaciskając powieki z grymasem człowieka strąconego w otchłań desperacji.
— Moje drogie panie — powtórzył po chwili zmęczonym głosem — Zdaję sobie sprawę, że „Trylogię" Sienkiewicza przerabiać będziecie dopiero za rok. Niemniej jednak teraz już zaklinam was na wszystko, co najświętsze, abyście w sercach swoich zapisały sobie na wieki wieków, że pan Longinus Podbipięta nie ściął trzech tatarskich głów pod rząd. Oznaczałoby to, że ściął najpierw jedną głowę tatarską, później drugą, a na koniec trzecią, co oczywiście jest nieprawdą, chociaż wy możecie jeszcze nie być tego świadome. Pan Longinus Podbipięta, zapamiętajcie to sobie dobrze, ściął trzy tatarskie głowy jednocześnie.
Profesor machnął płasko dłonią w geście cięcia, po czym westchnął raz jeszcze i znów usiadł za biurkiem.
Odprężenie dało się odczuć niemal fizycznie. Siostry Nawrockie wróciły do swojej bitwy. Maleńka wzruszyła pogardliwie ramionami i schyliła się po niedojedzoną bułkę, którą zapobiegliwie zdążyła schować do teczki. Gośka, która większą część lekcji przedrzemała z policzkiem opartym na dłoni, zamrugała do Anki zaspanymi oczami.
— A nawet gdyby ściął trzy tatarskie głowy, jedną po drugiej, to ściąłby je nie pod rząd, ale z rzędu. — podjął walecznie profesor Kańczyk — Wyrażenie  „pod rząd" jest obrzydliwym rusycyzmem i najwyższa chyba pora wyrugować je z naszego pięknego języka. Wszechobecność tego rusycyzmu jest tym dla mnie tym bardziej dotkliwa, że napotykam go właśnie czwarty raz z rzędu, w dokładnie tym samym kontekście i tej samej formie.
Profesor rozejrzał się po klasie z surowym wyrazem twarzy, mrużąc krótkowzroczne oczy, po czym wsunął okulary z powrotem na nos i z kolejnym westchnieniem wrócił do swoich wypracowań.
Gośka ziewnęła dyskretnie.
— Co robisz? — szepnęła Ance do ucha.
Anka cofnęła łokieć, przesunęła zeszyt na środek stolika. Gośka nachyliła się nad jej ramieniem, zmarszczyła brwi, omiatając wzrokiem zawieszone w nicości spiralne schody i krążące wokół nich smukłe postacie o orlich skrzydłach. Pokiwała powoli głową i spojrzała na Ankę pytająco, unosząc lekko brew. Anka wzruszyła ramionami, przyciągnęła zeszyt z powrotem do siebie i przyjrzała się szkicowi krytycznym okiem. Rysunek nie był do końca tym, co chciała osiągnąć. Brakowało w nim kontrastu pomiędzy wściekle intensywnym błękitem a doskonałą bielą, którego w żaden sposób nie mogły oddać szarości ołówka. Anka nie czuła się pewnie w kolorze, dlatego posługiwała się nim nader rzadko, ale postanowiła sobie, że dzisiaj albo jutro wieczorem wyciągnie akwarele i spróbuje jeszcze raz.
Zamknęła zeszyt.
— Bitwa morska? — zaproponowała szeptem.
Gośka zerknęła na zegarek.
 — A zdążymy w pięć minut?
Zaskoczona Anka uniosła brwi, spojrzała na nadgarstek Gośki. Pochłonięta rysunkiem, nawet nie zauważyła, jak prawie cała lekcja przemknęła jej przed nosem.


Ostatnią godzina przed przerwą obiadową poświęcona była na wuef. Basen znajdował się w remoncie, a prace mające na celu podniesienie temperatury wody z lodowatej do nieco bardziej przyjaznej dla rodzaju ludzkiego co raz natrafiały na przeszkody skutkujące kolejnymi opóźnieniami. Nikt nie był już w stanie powiedzieć, kiedy basen będzie znów oddany do użytku, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że sytuacja nie zmieni się przynajmniej do końca roku. Na dworze było zimno i mokro, więc siłą rzeczy klasa Anki została skazana na salę gimnastyczną i na czterdzieści pięć minut skakania przez kozioł, czego Anka szczerze nienawidziła. Nigdy nie była specjalnie atletyczna, w biegach krótkodystansowych plasowała się gdzieś mniej więcej pośrodku stawki, a w tych długodystansowych, powyżej kilometra — bliżej końca. Lubiła za to pływać, dlatego remont basenu traktowała jak dopust Boży. 
Gośka, która widząc, co się święci, przyniosła zaświadczenie, że dzisiaj jak raz nie może ćwiczyć z wiadomych powodów (owe wiadome powody objawiały się u niej niemalże regularnie co dwa tygodnie), siedziała na ławce, leniwie pogryzając jabłko i entuzjastycznie oklaskując co bardziej spektakularne porażki. Anka podejrzewała, że Gośka owe zaświadczenia fabrykuje sobie sama, i nie była w tych podejrzeniach osamotniona, ale przyciśnięta Gośka zawsze wykręcała się od odpowiedzi.
— Jeśli trzeba wam dowodu, wy niewierne Tomasidła — mówiła — To zapraszam ze mną do kibla. Będziecie mogły zobaczyć, dotknąć, a jak wam nie wystarczy, to i posmakować.
To zwykło zamykać dyskusję. W przypadku nauczyciela wuefu, profesora Jarockiego, Gośka nawet nie musiała uciekać się do żadnej argumentacji. Na widok gośkowych zaświadczeń profesor z jakiegoś powodu bladł i wystraszonym gestem odsyłał niedysponowaną na ławkę, zupełnie jakby owa niedyspozycja mogła okazać się zakaźna.
Anka skakała więc wraz z resztą klasy, rzucając za każdym razem mordercze spojrzenie w stronę Gośki, która w pewnym momencie straciła całe zainteresowanie wyczynami na koźle i skupiła się na czymś zupełnie innym.
Blisko trzecia część sali gimnastycznej była zajęta przez robotników zbijających z desek coś w rodzaju wysokiej sceny. Czekające na swoją kolej dziewczyny zerkały ciekawie na robotników, a robotnicy zerkali ciekawie na nie, dopóki profesor Jarocki nie położył temu bezgłośnemu flirtowi kresu.
— Gdzie wy mi się gapicie?! — wrzasnął, poczerwieniały ze złości — Patrzeć mi się tutaj, na kozioł! Obserwować i wyciągać wnioski, bo skaczecie mi jak wory z wapnem! Biodra proste, nogi razem, cecha gimnastyczna! Rozłączacie nogi, dopiero kiedy ręce dotkną koziołka, tak czy nie? A wy skaczecie mi rozkraczone jak... jak... no.
Urwał i pogroził palcem czerwonej jak burak Leośce Ryłko, którą potrzeba serca zaprowadziła prawie pod samą scenę.
— Ryłko, tam. — wskazał najdalszy od budowy kąt sali — Twarzą do ściany, i robisz mi wyskoki z przysiadu, na cztery, aż nie każę ci przestać.
Przez chwilę przyglądał się ze zmarszczonymi brwiami plecom człapiącej na miejsce kaźni Leośki, po czym odwrócił się do reszty klasy.
— Jak jeszcze którą przyłapię na gapieniu się tam, gdzie nie powinna, to wyślę do woźnej z adnotacją. No.
Dziewczęta poruszyły się niespokojnie. Profesor Jarocki nigdy nie stosował trzcinki osobiście. Schwytane na gorącym uczynku przestępczynie wysyłał do Czarnej Stefy, woźnej słynącej z ciężkiej ręki, wraz z tak zwaną „adnotacją" zawierającą przewinienie i wymiar kary. Dokonanie egzekucji Czarna Stefa kwitowała pisemnie na tej samej kartce, którą obolała ofiara musiała następnie oddać profesorowi Jarockiemu. Szkolna legenda głosiła, że primo, w całej historii szkoły jeszcze nie zdarzyło się, żeby ktoś odważył się podpis Stefy sfałszować; secundo, że Jarocki trzymał w swoim pokoju gruby klaser zawierający całą kolekcję zleconych i wykonanych wyroków.
Profesor potarł ręką łysinę w typowym dla siebie geście zdenerwowania, po czym dmuchnął w gwizdek.
— No. Skaczemy dalej. Bielska, twoja kolej. I mówię, nogi razem.
Gośka, pozbawiona w ten sposób konkurencji i tymczasowo znajdująca się poza jurysdykcją profesora Jarockiego, odwróciła się w stronę budowy z jedną stopą na ławce a drugą na podłodze. Gryzła powoli jabłko, obserwując robotników zmrużonymi oczami i uśmiechała się za każdym razem, kiedy któryś z nich pochylał się po upuszczony gwóźdź, wykręcając głowę tak, aby zerknąć dokładnie w to miejsce, na eksponowaniu którego Gośce zależało.
— Co oni tam stawiają? — zapytała ją po lekcji Anka, przebierając się w szatni.
— A skąd mam wiedzieć? — odparła beztrosko Gośka.
— Bo przecież ślepiów z nich nie spuszczałaś. — rzuciła ze złością Anka.
Gośka popatrzyła na nią z uśmiechem igrającym w kącikach ust.
— To dlatego, że ja przepadam za pracą. — wyjaśniła — Cały dzień mogę patrzeć, jak ludzie pracują.
Anka parsknęła.
— A po drugie — ciągnęła Gośka — Za każdym razem jak skakałaś przez ten nieszczęsny kozioł, mój Kosiu, miałam wrażenie, że zaraz zawadzisz o niego tyłkiem i rozbijesz sobie łeb. A mnie, wystaw sobie, od widoku krwi mdli.
— Szkoda, że od pokazywania majtek cię nie mdli. — burknęła zirytowana Anka, wciągając rajstopy.
— Zależy, kto pokazuje. — odparła z pobłażliwym uśmiechem Gośka.


Kiedy wyszły ze szkoły, kilkanaście minut po trzeciej, robiło się już ciemno.
— Może spadnie śnieg? — powiedziała Gośka, przyglądając się poszarzałemu od chmur niebu.
— Może. — zgodziła się Anka — Jak spadnie, wybierzmy się do Młocin, na sanki.
— No pewnie, że się wybierzemy. — uśmiechnęła się Gośka — O, patrz. Już zaczyna padać.
Wyciągnęła dłoń, obserwując osiadające na niej delikatne, białe gwiazdki, roztapiające się natychmiast w maleńkie kropelki wilgoci na skórze.
— No to w sobotę po szkole? — zaproponowała ochoczo Anka.
— To pierwszy śnieg, nie poleży tyle. — pokręciła głową Gośka — Poza tym w sobotę są Andrzejki u Dorci.
— Rzeczywiście. — przyznała Anka — Zupełnie zapomniałam.
— Założę się, że zapytać starych też zapomniałaś?
— Miałam za dużo innych rzeczy na głowie.
— I zaraz o tych innych rzeczach porozmawiamy, mój Kosiu. — zapowiedziała z powagą Gośka, zerkając na Ankę znacząco.
— Zaczekaj chwilę. — zatrzymała ją przy bramie szkoły Anka, rozglądając się po zaparkowanych wzdłuż ulicy samochodach — O, jest Stefan.
Machnęła ręką w stronę Łazienek. Gośka dygnęła grzecznie, zupełnie nie w swoim stylu. Czekający przy mercedesie Stefan, doskonale już obeznany w ich pozaszkolnych zwyczajach, skinął głową Ance i odkłonił się uprzejmie Gośce.
— Całkiem w porządku ten twój Stefan. — doceniła po chwili milczenia Gośka.
— To nie jest mój Stefan, daj już spokój. — burknęła Anka — Po tym, co wczoraj napaplałaś Dorci, zaraz pójdzie plotka po całej szkole.
Gośka poklepała ją lekko po ramieniu.
— Nie złość się. Przecież i tak nikt nie uwierzy. — uniosła palec — Właśnie. Zapomniałam zapytać: co ci się wczoraj śniło?
Anka zerknęła na nią zaskoczona.
— Kiedy?
Wspięły się na zgrabny łuk kładki dla pieszych przerzuconej przez Kanał Piaseczyński.
— No, wczoraj. Na matmie.
— Nie powiem ci — skrzywiła się niechętnie Anka — Bo znowu stwierdzisz, że trzeba mi chłopa, albo coś w tym guście.
Gośka zaśmiała się, wydychając kłęby pary.
— Szkoda. Myślałam o poemacie. Mam już nawet początek.
Zatrzymała się pośrodku kładki. Wśród skrzących się w świetle latarń drobinek śniegu, z twarzą zwróconą ku niebu, uniosła jedną dłoń w górę, drugą położyła na piersi, po czym zadeklamowała natchnionym głosem:


Dziś na matmie złego coś,


Się przyśniło pannie Koś.

Anka roześmiała się i przyjacielsko strzeliła ją po plecach, a Gośka wyszczerzyła zęby w usatysfakcjonowanym uśmiechu.
— Dlaczego coś złego? — zapytała, śmiejąc się, Anka.
— Noga ci chodziła. O, tak. — Gośka pokazała jak — I zaczynałaś coś pomrukiwać pod nosem. Bałam się, że w końcu albo wrzaśniesz, albo wywrócisz ławkę i Ziemiński dostanie zawału, a ty w dupę. Dlatego byłam zmuszona sprzedać ci szura.
— Gośka — powiedziała Anka, przyglądając się przyjaciółce — Jak... skąd ci się to wszystko bierze?
Gośka uniosła brwi.
— Skąd mi się bierze co?
Anka milczała przez chwilę, dobierając słowa.
— Te twoje wiersze. I cała reszta. Bo… wiesz, mnie zatyka, kiedy mi ktoś dogada. A później nie mogę przestać o tym myśleć. Ty masz zawsze na wszystko gotową ripostę.
Gośka zastanowiła się przez chwilę, spojrzała w górę, wydmuchała kolejny kłąb pary. Minęła je para policjantów w długich, granatowych płaszczach i czapkach nasuniętych na oczy. Zamyślona Gośka śledziła ich wzrokiem, aż zniknęli za zakrętem.
— Nie wiem. Chyba zawsze tak miałam. Wiesz... — uśmiechnęła się do Anki — To jest moje przekleństwo, że najpierw mówię, a dopiero potem myślę o tym, co powiedziałam. Nie masz pojęcia, ile razy oberwałam za tę moją niewyparzoną gębę. A w szkole i tak się powstrzymuję.
— Powinnaś założyć kabaret. — doradziła Anka — Jak Starsi Panowie. Albo Koń. Albo Bim-Bom.
— Pewnie. — zgodziła się chętnie Gośka — Załóżmy kabaret we dwie. Nazwiemy się „Goś i Koś".
— Jak Flip i Flap. — zaśmiała się Anka.
— Albo Szczepcio i Tońcio. — podchwyciła Gośka.
— Albo Ali i Baba.
— Albo Adi i Erni. — Gośka skrzywiła się z niesmakiem — Dobra, to nie było śmieszne. Opowiedz mi lepiej o tym swoim śnie.
— Naprawdę chcesz wiedzieć? — upewniła się nieśmiało Anka.
— No pewnie, że chcę. — obruszyła się Gośka.
Anka zawahała się przez chwilę, potarła zimny nos palcami, w końcu westchnęła i zaczęła opowiadać. Gośka przysłuchiwała się bez słowa, od czasu do czasu zerkając na Ankę brązowymi oczami. Kiedy Anka skończyła, były już za ścieżką prowadzącą do Ermitażu, prawie przy Moście Sobieskiego.
— To było to, co rysowałaś dzisiaj rano, nie? — zapytała w zamyśleniu Gośka.
Anka przytaknęła.
— Wyglądałoby dużo lepiej w kolorze. — powiedziała, czerwieniąc się lekko.
— Ciekawe. — pokiwała głową Gośka — Moja ty artystko.
— Daj spokój. — mruknęła Anka, spuszczając skromnie wzrok.
— Nie kryguj się tak, Aniu, nie kryguj. — uśmiechnęła się do niej Gośka — Każdy ma swój własny, dany od Pana Boga talent, jakby to powiedziała moja nieszczęsna matka. A tobie potrzeba chłopa.
Anka otworzyła usta w proteście, ale Gośka powstrzymała ją gestem dłoni.
— Daj mi teraz chwilę. — powiedziała, szczerząc zęby — Widzisz, klient czeka.
Pod pomnikiem Sobieskiego stał jakiś samotny chłopak w beżowym kożuchu. Z rękami w kieszeniach i szalikiem podciągniętym pod sam nos, przestępował niecierpliwie z nogi na nogę.
Numer Trzy, pomyślała Anka. Chyba. Ciężko było rozpoznać w szaliku i kożuchu. Chłopaków, z którymi Gośka spotykała się w różnych częściach miasta, często przy biernej asyście Anki, było czterech. Anka nie znała żadnego z nich z imienia, za to wszystkich już rozpoznawała i każdemu zdążyła nadać numer identyfikacyjny.
 Gośka podeszła do Numeru Trzy, zamienili po cichu kilka słów, chłopak pokiwał głową. Gośka podała mu dużą, szarą kopertę, którą wyciągnęła z teczki, a on w zamian wsunął jej w dłoń coś, co błyskawicznie zniknęło w kieszeni gośkowego palta. Jego właścicielka, najwyraźniej zadowolona, odwróciła głowę i puściła do Anki oko.
Anka wzruszyła ramionami, odwróciła się ostentacyjnie i rozejrzała po ciemnym parku. Podejrzane interesy Gośki irytowały ją i odrobinę niepokoiły, dlatego wolała skupić się na pierwszym śniegu i Łazienkach.
Było zimno, ale pięknie. Nieśmiałe, srebrno-białe gwiazdki lśniły w świetle latarni, osadzały się puchem w szczelinach między kostkami, którymi wyłożona była droga. Po prawej, na końcu szpaleru bezlistnych drzew, rozjarzony światłem reflektorów, pysznił się Pałac na Wodzie. 
Numer Trzy przeszedł obok, spiesząc w stronę Myśliwieckiej z rękami w kieszeniach i kopertą pod pachą. Mijając Ankę, zerknął na nią obojętnie znad szalika. Anka rzuciła przelotnie okiem na szkolną tarczę przyszytą do rękawa kożucha, ale było zbyt ciemno, aby dostrzec jakiekolwiek szczegóły, poza tym, że nie była czerwoną tarczą licealną. Chłopak musiał być od nich młodszy.
— Ania! — zawołała stojąca pod pomnikiem Gośka, machając ręką.
Anka podeszła do niej, spojrzała w górę. Król Jan III, jak zawsze, odwracał zawzięcie obojętną, wąsatą twarz od błagań nieszczęsnego Turczyna, którego tratował właśnie pod kopytami wierzchowca.
— Powiesz mi kiedyś, co ty im opychasz? — zapytała Anka z irytacją w głosie.
Gośka otworzyła usta do odpowiedzi.
— Bez topienia mnie potem w stawie. — uprzedziła ją Anka.
Gośka wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
— No, no, nabierasz powoli warszawskiego sznytu. Chodź. — pociągnęła Ankę za rękaw.
Usiadły na „swojej" ławce nad stawem, na tyle osłoniętej krzakami, że nie musiały obawiać się o prywatność — zwłaszcza kiedy było już ciemno. Gośka wyciągnęła z teczki paczkę gitanes, podsunęła ją Ance.
— Na pół. — powiedziała Anka, która za tytoniem nie przepadała, a w rytuale uczestniczyła tylko dla towarzystwa.
Gośka wzruszyła ramionami, zapaliła papierosa zapałką, którą potem zgasiła potrząśnięciem i wrzuciła do jamki wykopanej przed ławką czubkiem buta. Zaciągnęła się, wypuściła dym z zadowolonym westchnieniem, po czym przekazała papierosa Ance. Dym ugryzł nieprzyjemnie w gardło, Anka skrzywiła się i sięgnęła do teczki.
— Mam coś lepszego. — oświadczyła.
— Czyli co takiego? — uniosła brwi Gośka, nachylając się nad nią — Co to jest? Zwariowałaś? Co ty mi tu z Hitlerem... ooo, czekoladki!
Anka uśmiechnęła się tryumfalnie. Gośka pogroziła jej palcem.
— No, koleżanko Koś. Przez cały dzień nosiłaś to w teczce. Takie naruszenie regulaminu...
— Żryj, nie moralizuj. — przerwała jej Anka, wkładając czekoladkę do ust.
— Dobre. — Gośka uniosła pudełko, trzymając papierosa w drugiej dłoni, elegancko, między dwoma palcami i przyjrzała się Hitlerowi i Bramie Bohaterów — To od Niemca?
— Od Niemca. — przytaknęła Anka.
— Jako deser do  „Mein Kampf"?
— Zamiast  „Mein Kampf".
— Ohoho. — zadziwiła się Gośka — Niebywałe. No, opowiadaj. Ze szczegółami.
Anka zaczerwieniła się, wpatrzona w powierzchnię wody. Ciągle nieco urażona, wydęła wargi.
— Nie wiem, czy nie będę musiała cię potem utopić w stawie.
Gośka zachichotała.
— Nie nabzdyczaj mi się tutaj, tylko mów. — ponagliła.
— Daj. — poprosiła Anka, wyciągając rękę. Gośka podała jej papierosa. Dym smakował dziwnie w połączeniu z czekoladą i wbrew nadziejom Anki, wcale nie dodał jej animuszu ani nie poprawił nastroju.
— Oberführer SS. — powiedziała cicho Anka, przyglądając się swoim butom.
— Co to jest Oberführer? — uniosła brew Gośka.
— Chyba generał.
Gośka gwizdnęła. Anka przełknęła ślinę, czując w żołądku muśnięcia delikatnych motylich skrzydełek.
 — Z... z Alzacji. Mówi po francusku i po niemiecku, i trochę po polsku. Stuprocentowy dżentelmen, z całowaniem w rękę, komplementami i tak dalej.
— Oż ty. — mruknęła z uznaniem Gośka. Wrzuciła niedopałek papierosa do jamki i wraz z truchłem zapałki starannie zasypała go ziemią. — Przystojny?
Anka pokiwała głową.
— Przystojny. Byli razem z Tatą na studiach w Tybindze, ale nie dałabym mu więcej niż trzydzieści lat... no, może trzydzieści trzy. I ma obłędne, niebieskie oczy.
— No, no, panno Koś. — pokiwała głową Gośka — Do wzięcia?
— Chyba wdowiec. Nosi obrączkę na lewej dłoni.
— To o niczym nie świadczy. — machnęła ręką Gośka.
— Może, ale przecież i tak nie wyjdę za niego za mąż, nie? — powiedziała Anka.
Gośka obrzuciła ją pobłażliwym spojrzeniem.
— Ech, ty głupiutki Kosiu. Śluby ci się w tej główce lęgną.
Anka poczuła, że z jakiegoś dziwnego powodu płoną jej uszy.
— Czy ty wiesz — kontynuowała bezlitośnie Gośka — Że ich tam w tym SS zachęcają, by... uch, jakby to ująć, żeby nie zrujnować tej twojej błogiej niewinności?
— Spółkowali? — podpowiedziała czerwona jak burak Anka.
Gośka wyszczerzyła do niej zęby w uśmiechu.
— Zuch dziewczyna. — pochwaliła, poklepując ją po plecach — Ale nie o to mi chodziło.
Anka ukryła płonącą twarz w dłoniach.
— Zachęcają ich, żeby się... uch, rozmnażali. Z jak największą ilością kobiet. Bez względu na to, czy to mężatki, wdowy, czy... — spojrzała znacząco na Ankę — ...czyste, tknięte jeno oddechem Ducha Świętego dziewice.
Anka wytrzeszczyła na nią oczy przez rozstawione palce.
— Po co?
— Zapytaj swojego Oberführera. — poradziła z uśmiechem Gośka — Może nawet wytłumaczy ci w praktyce.
— Mam dopiero piętnaście lat, ty... ty świński potworze!
— Nie masz. — sprostowała Gośka — Będziesz miała za dwa tygodnie. Niechaj cię to nie martwi, w Rzeszy wolno od czternastu.
— Nienawidzę cię. — oznajmiła Anka. Motylki w jej brzuchu ustąpiły miejsca chłodnej pustce.
Teraz już nie mogła powiedzieć Gośce o swoich podejrzeniach co do szkoły w Berlinie bez wystawiania się na salwę przytyków i aluzji, chociaż przecież głównie z tą myślą zgodziła się na ten dzisiejszy wypad do Łazienek. Miała nadzieję, że cyniczny optymizm Gośki pomoże wypchnąć natrętną myśl z jej świadomości, ale... Gośka była Gośką. Nieobliczalnym, niekontrolowanym żywiołem. Czasami dało się ją przyłożyć do rany, a czasami Anka czuła się tak, jakby tonęła w powodzi cynizmu i złośliwości.
Być może ten Berlin wcale nie byłby taki zły, pomyślała gorzko.
Ta myśl przygnębiła ją jeszcze bardziej. Odwróciła głowę w stronę Pałacu na Wodzie, zmarkotniała i rozczarowana.
 Gośka podniosła się z ławki, żując czekoladkę. Przeciągnęła się z usatysfakcjonowanym ziewnięciem, spojrzała w jednolicie czarne niebo.
— No i już po śniegu. — powiedziała, odwróciła się do Anki — Co cię gryzie?
— Nic. — bąknęła Anka, wyłuskała z pudełka ostatnią czekoladkę i wsunęła do ust.
Gośka przyjrzała się jej uważnie, przytupując obcasami.
— To co, idziemy?
— Idziemy. — zgodziła się niechętnie Anka — Zimno.
Park był pusty, kiedy szły powoli Agrykolą w stronę Myśliwieckiej, gdzie czekał Stefan i ciepły, wygodny samochód. Anka milczała, pogrążona w myślach. Gośka, która wszystkie jej nastroje znała doskonale, od czasu do czasu zerkała na nią w milczeniu, aż w końcu nie zdzierżyła.
— Ania.
Anka zatrzymała się, spojrzała na nią spode łba.
— Co?
— Co się dzieje? — zapytała Gośka, przyglądając się jej spod zmarszczonych brwi.
Anka zawahała się, przestąpiła z nogi na nogę. Spuściła wzrok, wiedząc, że tak czy inaczej nie da rady uciec przed tym brązowym spojrzeniem. Sztuka uników, opanowana do perfekcji przez Gośkę, była jej zupełnie obca.
— Ten Niemiec... — przerwała, szukając słów.
Gośka czekała cierpliwie.
— Wydaje mi się, że rodzice chcą mnie wysłać do szkoły w Berlinie.
— Powiedzieli ci tak?
Anka pokręciła głową.
— Nie. Tylko... wczoraj, przy kolacji, ten Niemiec pochwalił mój niemiecki i dodał, że nie miałabym żadnych problemów z nauką w Berlinie. A Tata i Mama popatrzyli po sobie jakoś tak dziwnie, jakby... jakby wsypał ich plany.
— No i?
— No i tyle. — wzruszyła ramionami Anka.
Gośka westchnęła.
— Pytałaś ich o to?
Anka pokręciła głową.
— Nie. Jakoś... nie chcę ich pytać.
— Bo boisz się, co ci mogą odpowiedzieć?
— Właśnie.
Gośka przyglądała się jej przez chwilę.
— Co dokładnie powiedział ci ten twój Oberführer?
— To nie jest żaden mój Oberführer. — obruszyła się Anka — Mówiłam ci już. Powiedział, że nie miałabym żadnych problemów w szkole w Berlinie. 
— Że nie miałabyś?
Anka skinęła głową.
— Naprawdę nic więcej?
Anka westchnęła niecierpliwie, wzruszyła ramionami.
— Wydaje mi się, że widzisz rzeczy, które nie istnieją. — stwierdziła po krótkim zastanowieniu Gośka — Albo które chcesz widzieć tylko ty. 
— Nie chcę.
— Ania — powiedziała miękko Gośka, biorąc ją za rękę — Robisz z igły widły. Facet po prostu skomplementował twój niemiecki, a nie poprosił cię o rękę. No już, już, nie płoń się tak. Pomyśl — przecież dopiero co zaczęłaś liceum. I to nie byle jakie liceum. To po pierwsze. Po drugie, nikt nie zapakuje cię w pociąg i nie wyśle z dnia na dzień do Berlina. Takie rzeczy wymagają czasu i pieniędzy.
— I niby co to za różnica?
— Ogromna. Nawet jeżeli twoi rodzice naprawdę myślą o wysłaniu cię do Berlina, to zaczekają z tym co najmniej do końca roku szkolnego, kiedy będziesz już miała pierwsze świadectwo z Platerki. A do tego czasu wszystko może się zmienić.
— Na przykład co? — zapytała gorzko Anka, czując łzy wzbierające w oczach.
— Na przykład — powiedziała spokojnie Gośka, ściskając jej zimne palce w dłoni — Oznajmisz im jasno i wyraźnie, że nie chcesz nigdzie jechać. Bo chyba najwyższa pora, żebyś sama zaczęła decydować o swoim życiu.
— Myślisz, że to takie proste? — pokręciła głową Anka.
— Myślę, że ty za dużo myślisz. I że z całej siły szukasz rozwiązania problemu, który nie istnieje. 
Gośka miała rację. Anka zdawała sobie sprawę, że wszelkie jej dowody na tę nieszczęsną przeprowadzkę do Berlina były mocno naciągane i że właściwie była to kwestia niewarta żadnej uwagi. Niepotrzebnie pozwoliła tej myśli zagnieździć się w głowie i rozrosnąć do absurdalnej wielkości. Ciężar, który od dzisiejszego poranka stale rósł w jej wnętrzu, osiągając w końcu wagę armatniej kuli, stopniał nagle do rozmiaru małego, odrobinę tylko drażniącego ziarenka. Anka odetchnęła, spojrzała w niebo. Czuła się, jakby ten niewidzialny, czarny welon, który przez większą część dnia przesłaniał jej oczy, rozpłynął się w powietrzu. Po policzku popłynęła jej łza. Zaciskając powieki, chwyciła Gośkę w ramiona, przytuliła ją mocno.
— Ty kochany, głupiutki Kosiu. — szepnęła jej do ucha Gośka, obejmując ją w pasie. — Moja ty księżniczko. Przecież mówiłam, że ja cię przed wszystkim obronię. Mówiłam?
— Mówiłaś. — przyznała Anka z wilgotną twarzą ukrytą w chłodnych, jasnych, obciętych na pazia włosach Gośki.
Gośka poklepała ją po plecach.
— A tak na poważnie — powiedziała z szelmowskim uśmiechem — Naprawdę nie chcesz chodzić do szkoły w Berlinie?
— Nie chcę. — powiedziała Anka, teraz już całkowicie tego pewna.
— Szkoda. — westchnęła Gośka — Piękne miasto, Berlin. Mogłabym cię odwiedzać. I twojego Oberführera, oczywiście.
— Tylko jedno ci we łbie, ty zboczona kozo. — powiedziała drżącym nieco głosem Anka, uśmiechając się nieśmiało.
— Nie tylko, mój Kosiu. — odparła ze śmiechem Gośka — Oj, nie tylko. Ale niech ci tam będzie.


Kiedy dotarła do domu, czuła się o niebo lepiej. Stefan, z którym przekomarzała się przez całą drogę ze Śródmieścia, szarmancko otworzył jej drzwi, w holu czekała już Hela.
— Dobry wieczór pannie Ani. — dygnęła — I panu Stefanowi też. — dodała, czerwieniąc się uroczo.
Stefan już na samym początku wpadł Heli w oko i Anka wcale się temu nie dziwiła. Był przystojny, lekko szpakowaty na skroniach, wysoki i dobrze zbudowany. Zawsze zadbany i elegancki w swoim nieskazitelnym, popielatym garniturze, do tego ujmująco uprzejmy, a na dodatek oszczędny w słowach. Zaloty Heli przyjmował grzecznie, lecz z dystansem — i Anka, szczerze mówiąc, nie miała pojęcia dlaczego. Hela nie była brzydka ani głupia, a Stefan nie nosił obrączki. Co nie musiało od razu oznaczać, że nie miał nikogo, ale wolny związek w wieku Stefana? Mało prawdopodobne. Z drugiej strony, Anka nic praktycznie o nim nie wiedziała, poza tym, że codziennie wczesnym rankiem przyjeżdżał do Konstancina swoim małym, szarozielonym volkswagenem aby przejąć stery potężnego mercedesa Taty, a wieczorem wracał do siebie. Do jego głównych obowiązków należało odwożenie Anki do szkoły i przywożenie z powrotem do domu, a także dostarczanie jej do wszystkich tych miejsc, gdzie mieściły się zajęcia pozaszkolne — angielski, fortepian, jazda konna, czy zupełnie nietrafiony taniec, z którego Anka zrezygnowała raptem po trzech lekcjach. Poza tym woził również Tatę i Mamę, ale kiedy ich plany pokrywały się z planami Anki, Tata zostawiał Stefana z mercedesem swojej córce, a sam brał kierowcę z Ministerstwa.
Stefan ukłonił się Heli grzecznie, lecz chłodno.
— Dobry wieczór. — odpowiedział swoim miękkim, cichym głosem — Helu, jak już Hela załatwi pannę Anię, niechże zapyta Hela pana generała, czy będzie mnie jeszcze dzisiaj potrzebował. Nie chcę zdejmować butów.
— Tata już jest? — zdziwiła się Anka. Nie było jeszcze nawet szóstej.
— Jest, jest. — pokiwała głową Hela, strzelając oczami w stronę Stefana — Wrócił niedawno. A panu Stefanowi zaraz wszystko powiem.
Anka weszła na górę, do swojego pokoju. Położyła teczkę na biurku, zdjęła szkolną marynarską bluzę, na jej miejsce wciągnęła ciepły, miękki, łososiowy sweter, który dostała od Babci w ubiegłym roku na Gwiazdkę. Otworzyła szufladę biurka, wyjęła plan lekcji, i z zadowoleniem stwierdziła, że nie pozostało jej do zrobienia nic pilnego.
Wzięła  „Through the Looking-Glass" profesora Mallory'ego razem ze słownikiem i zeszła z powrotem na dół. Hol był pusty, Stefan musiał być już w drodze do domu. O dziwo w salonie również nie było żywej duszy, więc Ance nie pozostawało nic innego, jak udać się do jadalni.
Przy stole siedział Tata, w rozpiętym kołnierzyku i bez marynarki, nad talerzem wczorajszych pierogów, które popijał barszczykiem.
— Przez cały dzień nic nie jadłem! — wytłumaczył się z pełnymi ustami, widząc uniesione brwi Anki.
Anka odłożyła książki na stół i cmoknęła Tatę w policzek. Potem zajrzała do kuchni.
— Dobry wieczór, Marcysiu. — przywitała się z kucharką.
— A dobry wieczór. — uśmiechnęła się Marcysia, wycierając mocne, czerstwe dłonie w ścierkę. — Czego pannie Ani potrzeba?
— Napiłabym się kakao. — powiedziała Anka.
— Ja też! — dobiegł z jadalni głos Taty.
— Zaraz zrobimy kakao. — kiwnęła głową Marcysia.
— Dziękuję. — uśmiechnęła się do niej Anka i wróciła do jadalni.
Tata, z serwetką w dłoni, drugą ręką kartkował ostrożnie książkę Anki.
— Nie zatłuść, Tato. — ostrzegła go Anka — To bardzo cenna książka.
Tata zmierzył ją ironicznym spojrzeniem.
— Już ty mnie nie ucz, jak się obchodzić z książkami. — przyjrzał się jednej z ilustracji — Zamierzasz to czytać?
— Zamierzam to przeczytać. — poprawiła z naciskiem Anka, zasiadając naprzeciwko. — Gdzie Mama?
— Na brydżu.
Tata wypił łyk barszczu, otarł usta serwetką.
W drzwiach kuchni pojawiła się Hela.
— Kakao podać tutaj, czy w pokoju?
— W pokoju. — odpowiedzieli równocześnie Tata z Anką i wyszczerzyli do siebie zęby.
Anka usiadła w fotelu, w swojej ulubionej pozycji, po turecku. Tata, na kanapie, rozkładał właśnie ostatni numer „Dobrego Wieczoru", kiedy do pokoju weszła Hela z tacą.
— Dziękujemy, Helu. — powiedział Tata, kiedy taca znalazła się bezpiecznie na stole.
Hela dygnęła i wyszła, starannie zamykając za sobą drzwi.
Oczy Taty błysnęły. Podniósł się z kanapy, podszedł do barku, wyciągnął z niego butelkę rumu. Nalał odrobinę do swojej filiżanki, po czym spojrzał pytająco na Ankę. Z szelmowskim uśmiechem potrząsnął zachęcająco butelką, a Anka skinęła przyzwalająco głową, mrużąc oczy. Tata ostrożnie wlał kilka kropel do jej kakao, po czym zakorkował butelkę i schował ją w barku.
— Ani słowa Mamie. — wyszeptał. Położył sobie palec na ustach, a potem przeciągnął nim powoli po gardle. Anka, z wyrazem śmiertelnej powagi na twarzy, uniosła dłoń w geście przysięgi.
Z holu dobiegł dźwięk otwieranych drzwi, chwilę później głos Mamy.
— O wilku mowa. — wyszeptał Tata, pospiesznie zasiadając na kanapie i rozkładając gazetę.
Anka uniosła filiżankę do ust, wzięła łyk. Kakao było doskonałe, nie za słodkie, z delikatną nutą rumu. Wyśmienicie łagodziło uczucie przesytu po rozpracowanej do spółki z Gośką bombonierce.
Drzwi pokoju otworzyły się z lekkim skrzypnięciem, Mama weszła do środka, za nią dreptała obładowana siatkami Hela.
— Dobry wieczór. — powiedziała Mama — Widzę, sjesta.
Nachyliła się, aby pocałować Tatę w policzek.
— Dobry wieczór, Zosiu. Coś szybko ci poszło z tym brydżem?
Mama machnęła ręką.
— Z brydża nic nie wyszło. — westchnęła, całując Ankę — Najmłodszy Basi Szewczyk znowu narozrabiał i Basię wezwali do szkoły. Zabrakło nam czwartej. Poszłam więc na zakupy. Po drodze zaciągnęło mnie do Bliklego i... chyba dzisiaj odpuszczę kolację.
— Ja też. — mruknął Tata.
— I ja też. — dodała Anka i na wszelki wypadek natychmiast zmieniła temat — Co kupiłaś?
Mama pogroziła jej palcem.
— Dowiesz się w swoim czasie. A na razie ani mi się waż tam zaglądać. O, pijecie kakao?
— Też chcesz? — zapytała Anka.
— Nie. — odpowiedziała Mama — Na razie wystarczy mi słodkiego. Helu, poproszę o kawę. Ze śmietanką i odrobiną cynamonu. I niech Hela powie Marcysi, żeby szła już do domu, skoro dzisiaj zbiorowy kolacyjny bunt.
Hela dygnęła i wyszła. Mama usiadła w fotelu z ciężkim westchnieniem. Spojrzała na gazetę Taty i zmarszczyła brwi.
— Po co czytasz tę szmatę? — zapytała.
Tata uśmiechnął się do niej z kanapy.
— Dla rozrywki, Zosiu. Dla rozrywki.
Mama wzruszyła ramionami, zamyśliła się, patrząc w tańczące w kominku płomienie.
— Jak w szkole? — zapytała.
Anka wydała z siebie neutralne mruknięcie, nie odrywając oczu od tekstu. Szło jej powoli, książka napisana była staroświeckim językiem, zmuszając do częstego posiłkowania się słownikiem.
— I tylko tyle masz do powiedzenia? — obruszyła się Mama.
— Mamo — jęknęła Anka — Ja staram się tu czytać.
— A cóż ty w ogóle czytasz, że musisz się tak na tym skupiać? — zainteresowała się Mama — Dziękuję, Helu. — uśmiechnęła się, przyjmując od służącej filiżankę.
Anka pokazała jej stronę tytułową. Mama nachyliła się, zmrużyła oczy.
— Po angielsku? — zdziwiła się, zerkając na Ankę badawczo.
— Owszem. — zadarła nosa Anka. Tata puścił do niej oko z kanapy.
— W takim razie czytaj sobie, czytaj. — westchnęła Mama, biorąc łyk kawy i sięgając po swoją książkę.
Anka wróciła do lektury. Uśmiechnęła się, zauważając pewne podobieństwa między sobą a książkową Alicją: fotel, lustro nad kominkiem, zima za oknami. Anka nie miałaby zupełnie nic również przeciwko kotu na kolanach, ale na to, biorąc pod uwagę alergię Mamy, raczej nie było szans. 
— Mamo — powiedziała w nagłym przypływie inspiracji — Zagrajmy w szachy.
Mama, zaskoczona, odłożyła książkę. Czytała „Przyjdź i zgiń", ostatni kryminał Agathy Christie. Mama przepadała za Agathą Christie.
— Szachy? — zapytała.
— Zagrajcie, zagrajcie. — podchwycił Tata — Dawno nie grałyście. Chętnie popatrzę. Macie... — zerknął na zegar — Pół godziny, potem będzie „Dziennik”.
— Rozstawiaj. — zarządziła Mama. — Białe czy czarne?
Anka wyciągnęła z komody szachownicę i postawiła ją starannie na stoliku.
— Biorę białe. — powiedziała.
Coś nagle przyszło jej do głowy.
— Jak wygram... — zawiesiła głos, przyglądając się Mamie zmrużonymi oczami.
— Tak? — powiedziała powoli Mama — To co wtedy?
— To puścicie mnie na Andrzejki w tę sobotę.
Mama spoważniała, zerknęła na Tatę, który uniósł ręce w geście kapitulacji.
— U kogo te Andrzejki? — zapytała, przyglądając się Ance uważnie.
— U Dorci Milewskiej, na Żoliborzu.
— I kto tam będzie?
— Dziewczyny z klasy.
— Jacyś chłopcy?
— Same dziewczyny. — skłamała Anka, czerwieniąc się i wlepiając wzrok w szachownicę.
— A ta twoja Gośka? — Mama nie przepadała za Gośką, uważając, nie bez podstaw, że ma na jej córkę zły wpływ.
— Oj, Mamo — jęknęła Anka — Gośka też będzie, ale przecież nie będziemy tam same. 
Mama zastanowiła się przez chwilę.
— No, dobrze. — zgodziła się w końcu — Stefan cię zawiezie i punktualnie o dziewiątej odwiezie z powrotem.
— O dziesiątej? — poprosiła błagalnym głosem Anka.
Mama zmrużyła oczy. Leciutki uśmieszek wykrzywił kąciki jej ust.
— Jak wygrasz, to o dziesiątej. — powiedziała — A jak przegrasz...
Anka zamarła z dłonią nad szachownicą.
Mama uśmiechnęła się figlarnie.
— To ja już coś wymyślę. No, zaczynaj.
Anka rozpoczęła agresywnie, wychodząc królewskim pionem dwa pola do przodu. Mama zablokowała ją swoim pionem, na co Anka wyprowadziła skoczka. Mama odpowiedziała swoim skoczkiem, któremu Anka natychmiast zagroziła gońcem.
— Gramy po hiszpańsku, co? — uśmiechnęła się drapieżnie Mama — No, kochanie, zobaczymy, jak ci ta hiszpańszczyzna wyjdzie.
Tata odłożył gazetę, pochylił się nad szachownicą, obserwując partię. Nie komentował i nie próbował doradzać, bo wiedział z wielokrotnie już potwierdzonej autopsji, że żadna ze stron nie tolerowała wtrącania się w grę.
Anka grała w skupieniu, przygryzając wargę. Po każdym ruchu zerkała na Mamę, szukając jakiegokolwiek grymasu, który mógłby świadczyć o skuteczności jej strategii, ale Mama grała z kamienną twarzą, od czasu do czasu tylko rzucając Ance neutralny uśmiech. Stawka była wyrównana, aż wreszcie Mama zrobiła błąd, za daleko wychodząc hetmanem. Naciskana bezlitośnie przez Ankę, starała się go desperacko ratować i w rezultacie odsłoniła króla. Anka, która sama zdążyła ponieść ciężkie straty, nie mogła przepuścić takiej okazji i w dwóch następnych ruchach dopadła króla Mamy, szachując go wieżą i hetmanem.
— Szach-mat. — oświadczyła dumnie, unosząc ręce w geście triumfu.
— Szach-mat. — zgodziła się Mama i pocałowała Ankę w czoło — Bardzo dobra gra, kochanie.
— Czyli mogę zostać do dziesiątej?
— Nie mogę się teraz wycofać, prawda?
Anka uśmiechnęła się z zadowoleniem.
— No, to schowaj już szachy. — powiedział Tata — Obejrzymy „Dziennik”.
— Przecież zgodnie z zasadami domu Kosiów to przegrany chowa szachy! — zaprotestowała z oburzeniem Anka.
— Jak zasady, to zasady. — westchnęła Mama i zaczęła sprzątać figury ze stolika.
Tata włączył telewizor. Ekran ożył, z głośnika rozległ się dźwięk spokojnej, fortepianowej muzyki.
Preludium C-dur Bacha, pomyślała Anka. Jej palce podświadomie poruszyły się po klawiszach wyimaginowanego fortepianu. Kątem oka dojrzała uśmiech Mamy, zaczerwieniła się, sięgnęła po książkę.
Kolorowa plansza ze wzbijającym się do lotu orłem w koronie i z biało-czerwoną wstęgą w szponach na tle panoramy Warszawy była rozmazana, Tata ostrożnie obrócił pokrętło, dostrajając obraz.
— Widać dobrze? — zapytał nachylony nad odbiornikiem.
— Jeszcze odrobinę — doradziła Mama — Już, teraz dobrze.
Tata zasiadł na kanapie, spojrzał na zegar. Do dziewiętnastej pozostały jeszcze trzy minuty.
Anka wróciła do książki.
Telewizor zagrzmiał nagle fanfarą „Dziennika Wieczornego”.
— Dobry wieczór — powiedział swoim głębokim, dźwięcznym głosem spiker — Mamy wtorek, dwudziestego czwartego listopada, godzina dziewiętnasta. Czas na „Dziennik Wieczorny”.
— Witają państwa Kinga Łaniec — odezwała się z uśmiechem siedząca przy nim ładna dziewczyna o falujących, ciemnych włosach.
— I Jan Suzin. — dokończył spiker — Pomimo niesprzyjającej aury, w Wilnie rozpoczyna się festiwal cepelinów. Jak co roku, miłośnicy ziemniaczanych smakołyków spotykają się w Cielętniku, aby celebrować swoją ulubioną potrawę w wielu odmianach, również tych egzotycznych.
— Co to są cepeliny? — zapytała wyrwana ze skupienia Anka.
— Kartacze ziemniaczane z mięsem. — wyjaśniła Mama.
— Ze skwareczkami, bardzo dobra rzecz. — oblizał się Tata — Gdzie idziesz?
— Do siebie — odpowiedziała Anka, wstając z fotela i zbierając swoje książki — Nie mogę się tu skupić. — dodała z lekkim wyrzutem.
Tata uniósł brwi.
— Po „Dzienniku” będzie „Komisarz Rawski". — powiedział kusząco.
— „Komisarz Rawski" jest dla smarkaczy, Tato. — zadarła nosa Anka.
— Idź, idź. — powiedziała Mama — Odrób lekcje.
— Już odrobiłam. — odparła Anka — Teraz chcę poczytać. Dobranoc.
W jej pokoju było ciemno, ale Anka nie zapalała światła. Odłożyła książki na biurko i z westchnieniem rzuciła się na łóżko. Miękki materac ugiął się lekko pod jej ciężarem, Anka obróciła się na plecy, rozkładając ramiona. Leżała tak bez ruchu, wpatrzona w pusty, biały sufit, uśmiechając się do siebie. Po złym nastroju nie pozostało ani śladu. Wiedziała, że powinna wstać, wykąpać się i przebrać w koszulę nocną, ale bała się, że najmniejszy ruch mógłby przebić tę niezmiernie kruchą bańkę szczęścia, która tańczyła w jej wnętrzu, jasna i rześka, niczym bąbelki gazu w wodzie sodowej.
 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...