Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dwie Twarze VI


Rekomendowane odpowiedzi

 Przez dwadzieścia długich lat bezimienne państwo toczyło wojnę ze swoimi sąsiadami z zachodu, Morkandią. Obie strony poniosły w efekcie ogromne straty.

 

 Rada pięciu najwyższych urzędników bezimiennego państwa (które w tym czasie nie miało żadnego władcy) w akcie desperacji podpisała pakt z wrogiem. Zaproponowali pojedynek między dwoma najlepszymi wojownikami ich królestw, a ceną była wladza nad państwem.

 

 Morkandyjczycy z chęcią zgodzili się na taki układ, zważając na fakt, że ich szermierze byli znani na całym świecie ze swoich umiejętności. Miało być to sposobem na wygranie wojny bez przelewu krwi.

 

 Rada pięciu ogłosiła turniej, zapraszając ludzi z całego królestwa, a zwycięzca miał zostać nowym królem. 

 

 Spośród sześćdziesięciu czterech wspaniałych wojowników ostała się tylko jedna tajemnicza kobieta: Larissa. Nieznanego pochodzenia szermierka okazała się być wojowniczką o niespotykanej odwadze i umiejętnościach. 

 

 Kiedy nadszedł dzień ostatecznego pojedynku, tego, który miał przypieczętować los bezimiennego państwa, miało miejsce największe jak dotąd zebranie ludzi w znanej historii świata. Szacowane na prawie dwa miliony ludzi wydarzenie miało odbyć się w największym koloseum na świecie umieszczonym w portowym mieście Dilver. Ludzie spali za murami, w lasach i na plażach, licząc jedynie na jak aktualniejsze informacje.

 

 Pojedynek zakończył się jedynym niespodziewanym przez radę wynikiem: obydwoje uczestników nie przeżyło pojedynku. Larissa nie została więc władczynią królestwa, ale na cześć jej odwagi i poświęcenia nazwano wolny teraz od trwającej dwadzieścia lat wojny kraj jej imieniem.

 

Tego dnia, bezimienne państwo stało się Larissą.

 

Sirius Phorz

 Dzień, który zmienił życia tysięcy

 

Rozdział VI

 

 Evan nie był w stanie uwierzyć, że minął już cały tydzień, odkąd uczył się w zakonie. Z jednej strony coraz bardziej obawiał się o swoją siostrę, a z drugiej coraz lepiej czuł się wśród zabójców. Codziennie dręczyły go sny, a w każdym następnym z Lily było coraz gorzej. Po dzisiejszym koszmarze, w którym widział ją z wydłubanymi oczami, miał dosyć. Postanowił, że pójdzie od razu do Tarloka i zapyta, co się z nią dzieje.

 

 I tak zrobił. Wstał niecałą godzinę przed czasem tradycyjnej pobudki i skierował swe kroki do pokoju Najwyższego Kapłana. Odczuł drobną satysfakcję kiedy zorientował się, że naprawdę zaczyna wychwytywać tą ledwie zauważalną zmianę dźwięku podczas podróży przez korytarz, choć całkiem niedawno uznawał to za niemożliwe. Udało mu się już w pełni opanować rozróżnianie pór dnia oraz pozycje niektórych pomieszczeń w zakonie. Za największe jednak osiągnięcie uznawał wejście na linę na lekcjach u Zii. Mimo że puścił siatkę już po pierwszym dotknięciu, kiedy to poczuł jakby z jego ręki buchały płomienie, czuł satysfakcję. 

 

 Wielki ciężar spadł z niego, kiedy zaczął normalnie rozmawiać z otaczającymi go ludźmi. Nie czuł już się tak nieswojo jak na początku, nie unikał spojrzeń i nie obawiał się odezwać. Wszystko zaczynało nabierać kolorów, ale to właśnie to, ciągły postęp go tak denerwował. Czuł się jakby był w domu, którego zawsze tak bardzo mu brakowało.

 

 Największe zaskoczenie spotkało go, kiedy odkrył jak bardzo ci ludzie nie różnili się od innych. Teraz śmiał się z osób, które wyobrażały sobie członków zakonu Reny pijących ludzką krew, tańczących wokół ciał i odmawiających ciągłe litanie w dziwnym języku, choć sam należał do takich ludzi zaledwie tydzień temu. Domniemani zabójcy byli  jak wszyscy inni, rozmawiali o codziennych sprawach, śmiali się a nawet wiązali. Evanowi zdarzyło się kilka razy widzieć szczęśliwą parę splecioną dłońmi, chodzącą bez celu po korytarzu. Czarne togi nie odwracały teraz jego uwagi. Nie widział już ludzi przez pryzmat stereotypu.

 

 Oczywiście istniały wyjątki, a jednym z nich niewątpliwie był Zeke. Od razu było widać, że trening zabójcy jest dla niego wszystkim, a to w połączeniu z jego charakterem tworzyło ciekawą mieszankę. Zdążył zaleźć za skórę Evanowi tak bardzo, że już kilka razy prawie doszło do bójki, ale zawsze byli rozdzielani, albo przez opiekunów, albo przez przyjaciół.

 

 Przyjaciele. Do tej pory nie zdarzało mu się mieć przyjaciela, a teraz mieszkał pod jednym dachem z trójką, bez której nie wyobrażał sobie życia. Willy, niby nic, niski, chudy chłopaczek, na pierwszy rzut oka bez charakterystycznych cech. W najmniej oczekiwanych momentach potrafił za to porazić wręcz nieludzką, ogromną inteligencją, której Evan mu tak zazdrościł. Pod burzą brązowych włosów kryły się małe, zwyczajne oczka, które badały wszystko wokół z wielkim zafascynowaniem. Za to Dean był przeciwieństwem Willy’ego w większości tego słowa znaczeń. Mając prawie dwa metry wysokości i prawie połowę tego szerokości wyglądał jak olbrzym z opowieści dla dzieci. Krył w sobie wielką siłę, której nie potrafił wyzwolić, a zauważyli to wszyscy. Nawet Zia powiedziała mu pewnego razu, że gdyby tak łatwo się nie poddawał, dawno doszedłby do siatki. To go najbardziej różniło od Willy’ego, który zawsze dawał z siebie wszystko.

 

 Trzecią osobą była Carris. Mimo wcześniejszych konfliktów, teraz Evan właśnie z nią najlepiej się dogadywał. Było w niej coś niezwykłego, jakby wielki hart ducha połączony z niewinnością. Wiedziała, widziała i słyszała zadziwiająco wiele na temat tego co się dzieje wokół niej, jak gdyby była stworzona do bycia zabójcą, ale w jej byciu było coś takiego… Dostojnego. Kiedy ktoś zapytałby Evana jaka ona jest, nie wiedziałby czy nazwać ją uosobieniem gracji czy może chaosu.

 

 Stanął przed pokojem Najwyższego Kapłana i zapukał w drzwi. Już nie musiał brać oddechu przed spotkaniem z nim jak wcześniej.

- Wejść - rozległ się dźwięk głosu Tarloka z wnętrza.

Evan posłusznie skierował swe kroki do środka. Pierwszy raz był w tym biurze. Tak jak się spodziewał, był pełen od książek. Wszystkie były starannie rozłożone na półkach, posegregowane i oznaczone, jedynie na biurku przy którym siedział Najwyższy Kapłan panował nieporządek. Zwoje, otwarte książki i puste kałamarze walały się po losowych miejscach. Sam Tarlok nie wyglądał na zmęczonego, mimo iż musiał wstać bardzo wcześnie. Wyglądał wręcz na człowieka, któremu właśnie ktoś przeszkodził w czymś niezwykle zajmującym. 

 Kiedy zobaczył twarz Evana, uśmiechnął się do niego i wskazał krzesło naprzeciw.

- Nie przeszkadzam, mistrzu?

- Nie, i tak miałem zrobić sobie przerwę - machnął rękami jak gdyby to nie miało dla niego znaczenia, choć jego wyraz twarzy sugerował coś zupełnie innego.

- Chciałem zapytać… Oczywiście, jeśli mogę wiedzieć… Co się dzieje z moją siostrą? Tą, która była ze mną, kiedy mnie uratowaliście?

 Przez sekundę w oczach Tarloka widać było widać coś jakby… Zdziwienie? Był to wzrok człowieka, który usilnie próbuje sobie przypomnieć coś co zrobił będąc pijanym czy coś co zdarzyło się lata temu. Chwilę później wyglądał jakby doznał olśnienia.

- A tak! Spokojnie, jest bezpieczna. Z przykrością muszę cię zawiadomić, że zobaczysz ją dopiero gdy skończysz naukę. 

 Evan spuścił głowę, choć spodziewał się takiej odpowiedzi. Postanowił wykorzystać okazję i póki tu jest dowiedzieć się jak najwięcej.

- Mogę chociaż wiedzieć, gdzie jest?

- Oczywiście - odpowiedział Najwyższy Kapłan, a w Evanie zapłonęła nadzieja - znajduje się pod opieką farmerów w Remm. Nigdy nie brakuje tam pracy, ale nie musisz się obawiać że umrze z głodu lub przemęczenia. Szanujemy tych ludzi, a oni szanują nas.

- Dziękuje, mistrzu - rzekł szczerze Evan i wstał. Czuł ogromną wdzięczność za to, że usłyszał to, co chciał usłyszeć. Była to wspaniała wiadomość i na pewno bardzo ulży jego sumieniu.

- Jeszcze jedno, chłopcze - zatrzymał go Tarlok - czy mógłbyś przekazać swojej opiekunce, by do mnie zawitała? Im szybciej, tym lepiej.

- Oczywiście, mistrzu.

 

Już miał dodać “chwała Renie”, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Miał nadzieję że to przez to, iż tak często to słyszał, przez przyzwyczajenie. Kiwnął głową do Tarloka i wyszedł, nadal nie mogąc nacieszyć się wspaniałą wiadomością.

 

***

 

- O co chodzi, mistrzu? - zapytała Zia z niekrytą ciekawością.

- Chodzi o jednego z twoich uczniów. Był tutaj niedawno.

 Opiekunka nie kryła zdziwienia. Zanim o cokolwiek zdążyła zapytać, Tarlok kontynuował.

- Evan, jeśli się nie mylę. Pytał mnie, co się dzieje z jego siostrą.

 Evan. Co prawda wiedziała, że prędzej znów o to zapyta, ale myślała, że właśnie jej, a nie samego mistrza. Poczuła lekkie ukłucie złości na myśl, że zwraca się do Najwyższego Kapłana z taką błahostką, ale postanowiła tego nie okazywać i ukarać go w swoim czasie. Tarlok jednak jakby czytał jej w myślach, dodał:

- Nic z tym nie rób. Doszedłem do tego co wymyśliłaś i dokończyłem twoją historię.

- Powiedziałam, że żyje.

- Tak jak ja - odrzekł - chciałbym, żebyś następnym razem mówiła mi o takich rzeczach.

- Przepraszam, mistrzu… Myślałam, że to nic ważnego…

- Rozumiem to. Ale od dziś chciałbym, żebyś mówiła mi o wszystkich nietypowych rzeczach związanych z tym chłopcem.

 Ta wypowiedź ją naprawdę zaskoczyła. Co go mógł obchodzić ten cały Evan? Nie było w nim nic szczególnego. Ogromnej siły, inteligencji, czy urody. Nie miał też szansy na obudzenie w sobie Talentu. 

- Tak, mistrzu…

- Jeszcze jedno - przerwał jej - czy rozwiązałaś już moją zagadkę?

 Obawiała się tego pytania, choć wiedziała, że w końcu nadejdzie.

- Mam swoją teorię, ale jest ona dosyć… Nieprawdopodobna.

- Tym bardziej wierzę ci, że się nie mylisz, dziecko - odpowiedział z uśmiechem.

- Myślę, że nie napisano tej księgi w języku, którego rzadko używano, tylko… Że stworzono ten język specjalnie po to, by móc napisać księgę.

 

***

 

- Pssst… Evan - szepnął ktoś do niego z tylnej ławki podczas lekcji u Teru. Kiedy tylko usłyszał stłumione chichoty w tle, wiedział, że to Dean wraz z Willym. Niechętnie, ale się obrócił.

- Przekaż Carris, że wygląda dziś niezwykle czarująco. 

Mimo wszystko się uśmiechnął. Jego współlokatorka musiała mieć naprawdę zły dzień, bo od rana patrzyła na wszystkich spojrzeniem mordercy, postanowiła zapomnieć o porannym czesaniu, a podczas śniadania tak jej się trzęsły ręce, że zdołała pobić dzban z sokiem. Opowiadała, że to treningi u Tarloka tak ją męczą, ale nigdy nie zdradziła dlaczego.

- Naprawdę, wyglądasz dziś niezwykle czarującą - szepnął do niej. Odpowiedziało mu tylko to nienawistne, piorunujące spojrzenie.

 

Na lekcji u Kalama stało się coś, co na zawsze zapadło Evanowi w pamięć. 

Powszechnym rytuałem na początek lekcji był pojedynek między uczniami. Ten dzień musiał w końcu nadejść. 

- Dzisiaj wybierasz sobie… Ty - wskazał prosto na Evana.

Chłopak wzruszył ramionami. Mógł wybrać któregokolwiek z innych wychowanków, a zdążył już poznać większość z nich. Zastanawiał się nad wyborem chłopaka z grupy Kalama, który swoją budową przypominał szkielet, albo jednego z wychowanków Teru, który był największym tchórzem jakiego kiedykolwiek znał. Kiedy jednak błądził wzrokiem po grupie, w ostatniej chwili zmienił zdanie.

- Zeke.

 Przez chwilę wszyscy wstrzymali oddech. Wojna między nimi była znana wszem i wobec, ale to zawsze Zeke był prowokatorem. Jedynie Kalam uśmiechnął się pod nosem.

- Bawcie się więc.

I tak jak codziennie, pojedynkowicze ustawili się w środku kółka zrobionego przez resztę wychowanków. Przeciwnik Evana posłał mu drwiące spojrzenie i ustawił się w pozycji bojowej.

- 3... 2… 1… Walczcie!

 Evan przewidział, że Zeke zacznie agresywnie, i tak właśnie się stało. Pasywność nie była w jego stylu. Szybki prawy prosty mignął Evanowi koło nosa, a za nim poszła seria ciosów celowanych w brzuch. Zamiast zasłaniać go rękoma, jednocześnie odsłaniając twarz, spiął mięśnie, łagodząc ból i wymierzył potężny łokieć w twarz Zeke’a. Całkowicie skupiony na ataku, ignorując defensywę, aż krzyknął po przyjęciu ciosu. Z nosa buchnęła mu krew, ale ten tylko się wytarł, wykrzywił twarz w grymasie wściekłości i kontynuował walkę. 

 Evan słyszał okrzyk radości jego współlokatorów, kiedy zmiażdżył nos Zeke’a i był z siebie dumny. Wiedział, że to dopiero początek i pewnie jeszcze dostanie łomot, ale to dobra cena za takie wspomnienie

 

 Zeke zaczął być wyraźnie ostrożniejszy. Cały czas trzymał gardę wysoko, co jakiś czas posyłając szybkie uderzenia. Evan skupił się wyłącznie na obronie, czekając na odpowiedni moment.
 

 Tak jak zawsze, to Zeke zaczął atak. Rzucił się na niego i złapał za tułów, posyłając ich obu do parteru. Evan nieudolnie próbował zrzucić go z siebie, aż uznał, że nie wystarczy mu na to siły i próbował okładać go pięściami. Jedynym miejscem jakie mógł dosięgnąć, były plecy, obrażenia przyjęte na tą część ciała zdawały się nie ruszać Zeke’a. Sytuacja stała się naprawdę nieprzyjemna, kiedy przeciwnik usiadł na Evanie okrakiem i zaczął okładać go po twarzy. Nieudolnie próbując się zasłonić, gorączkowo myślał nad rozwiązaniem. Mając wolne jedynie nogi, podniósł je nad ziemię i spróbował chwycić Zeke’a za głowę. Ludzie wokół zaśmiali się na ten akrobatyczny popis. Mimo wszystko, to zadziałało. Przy takiej gimnastyce stawy bolały Evana niemiłosiernie, ale jakoś udało mu się dosięgnąć przeciwnika i włożyć całą siłę, by ściągnąć Zeke’a do tyłu. Prawie by mu się udało, gdyby tylko przeciwnik też nie pomyślał o własnych nogach i nie kopnął go w twarz. Evanowi świat zawirował przed oczami, krew popłynęła mu z nosa. Nie myśląc długo, złapał za nogę Zeke’a i odepchnął się od niej, pomyślnie wychodząc spod uścisku przeciwnika. Stali teraz naprzeciwko siebie, dysząc ciężko. Obaj z furią w oczach, no i rozbitym nosem.

- Dobra, koniec tej błazenady - zarządził Kalam i tak oto pojedynek się skończył. 

 

Później śmiali się wspólnie nad nieszczęsnym losem Zeke’a, i chociaż to Evan co chwilę opłukiwał nos z krwi, śmiał się najgłośniej.

 

Jeszcze tego samego dnia zdarzyło się coś specjalnego. Od kilku dni czekali na powrót Carris, by rozegrać przed snem partyjkę kart, bo jak mówiła, to ją uspokajało. Ale dzisiaj nie wróciła. Czekając godzinę dłużej niż zwykle, postanowili pójść spać i wypytywać ją o wszystko kiedy już wróci.

 

Jednak rano nadal jej nie było. Zapytali o wszystko Zię podczas śniadania. Chodź Evan nie wierzył, że kiedykolwiek to ujrzy, siedziała taka… Rozpromieniona? Ponura maska jakby na moment zniknęła z jej twarzy. Wyglądała jak całkiem inna osoba. Zanim zdążyli się odezwać, ona przemówiła do nich.

- Mam dobrą i złą wiadomość! Którą chcecie usłyszeć najpierw?

Odpowiedziało jej milczenie, więc kontynuowała.

- Carris obudziła w sobie talent. Po rozbiciu Ściany miał miejsce drobny wypadek… Tak czy inaczej, będzie musiała trochę czasu się kurować. Zła wiadomość jest taka, że musicie wziąć na siebie jej obowiązki.

 Obowiązkami się nie przejmowali, bo mieli ich naprawdę niewiele: czasami mieli posprzątać salę, czy inne głupoty. Tak naprawdę sprawiało im to dużo radości.

Chwilę później Evan zasypał wszystkowiedzącego Willy’ego pytaniami.

- O co chodzi z tą ścianą? - ten, jak zawsze, pokręcił głową z niedowierzaniem, jak gdyby to była oczywista rzecz.

- Ścianą nazywa się blokadę, która dzieli maga od Źródła. Pomijając twoje następne pytanie, Źródło jest organem pozwalającym na produkcję many, która, pomijając twoje następne pytanie, jest potrzebna do używania magii. Kiedy mag korzysta z talentu, jego zapas many się wyczerpuje, a kiedy to się stanie, magia zaczyna wysysać jego energię życiową, w końcu prowadząc do śmierci, jeśli ten posunie się za daleko. Mana regeneruje się samoistnie z czasem. Ściana jest właśnie skupiskiem takiej… - przerwał na chwilę, dumając nad porównaniem - ...zamrożonej many, bardzo gęsto przytwierdzonej do siebie. Kiedy Ściana zostanie rozbita, “zamrożona mana” staje się maszyną produkcyjną Źródła. Dlatego też, im Ściana jest większa, twardsza i trudniejsza do rozbicia, tym lepiej upieczony mag powstaje. 

- Jak rozbić taką Ścianę? - dopytał się Dean, który najwyraźniej też zainteresował się rozmową.

- Nie mam pojęcia - wzruszył ramionami Willy - to tajemnica skrzętnie ukrywana przez szkoły magiczne i tym podobne. Wiem tylko, że kiedy ktoś taki jak Evan rozbiłby Ścianę, byłby najpotężniejszym magiem świata. Nie czuj się wyjątkowy, bo połowa ludzi ma taką Ścianę jak ty: jest ona po prostu prawie niemożliwa do rozbicia.

- Rozumiem - powiedział na pół szczerze Evan - ale Zia wspomniała, że Carris musi się wyleczyć z wypadku jaki się zdarzył po rozbiciu ściany…

- To najlepsza część - podniecił się Willy jak zawsze, kiedy dzielił się z kimś swoją wiedzą - po rozbiciu Ściany, uwolniona ilość many jest tak ogromna, że organizm musi się jej jak najszybciej pozbyć, prowadząc do… Różnych wydarzeń. Zazwyczaj jest to największy wyczyn takiego maga, jaki kiedykolwiek uda mu się jeszcze dokonać. 

 Dean już otwierał usta, ale Willy przerwał mu natychmiast.

 - Nie, wcale nie chodzi tu o różne światełka i inne takie - opowiadał z coraz większą fascynacją - taka ilość mocy potrafi burzyć mury, sprowadzać deszcze czy zabijać dziesiątki. 

Po tej wypowiedzi każdy z nich, nawet sam Willy osłupieli, kiedy do głowy przyszło im to samo pytanie: Co się stało, kiedy Carris rozbiła ścianę?

 

***

 

 W Einzaffie aż wrzało, kiedy kierował się do sali tronowej. Wszystkie błędne decyzje do tej pory znosił, pamiętając o świętej zasadzie jego rodziny “przed swoim królem stawiaj jedynie swojego boga”. Mimo usilnych starań, nie mógł powstrzymać natłoku emocji, które teraz napierały w niego z ogromną siłą.

 Chciał skazać Rinsa. Wykonać kolejną bezsensowną egzekucję, ale tym razem to najlepszy i jedyny przyjaciel generała miał zginąć. A Einzaff we własnej osobie miał w tym uczestniczyć. 

 Wartownicy pilnujący sali tronowej nawet mu nie zasalutowali, przerażeni widokiem rozwścieczonego weterana. Uchylili mu drzwi i wpuścili go do środka, gdzie Harlun już na niego czekał.

- Generale! Jak się cieszę, że tu jesteś! - przywitał go z otwartymi ramionami król - Rozumiem, że doszła już do ciebie ta smutna dla nas wszystkich wiadomość. 

- Wiadomość? - udał zaniepokojenie Einzaff, choć czuł jakby miał zaraz wybuchnąć.

- Zdrada. Najgorszy z grzechów, który potrafi rozprzestrzeniać się jak zaraza i przeszywać ciała ludzi, odbierając im zdrowy rozsądek. To samo spotkało naszego niegdyś zaufanego dyplomatę Rinsa - pokręcił głową jakby sam w to nie wierzył - jest to dla nas wielki cios, ale prawo jest prawem. Za zdradę można zapłacić tylko w jeden sposób.

- Swoim życiem - dokończył generał i przełknął ślinę - cóż takiego zrobił, że nazywasz go miłościwy władco lawirantem i łgarzem? 

- Wiem, że był ci on bardzo bliski, generale, ale dowody są niepodważalne i nie mamy wątpliwości, że przekazywał tajne informacje naszym przeciwnikom. Chyba zgodzisz się ze mną, że robactwo trzeba wytępić zanim opanuje cały nasz kraj.

- Oczywiście, królu - odparł mu starą formułką Einzaff - czekam więc na jutrzejszą egzekucję z niecierpliwością.

 

***

 

- Masz zamiar tutaj tak stać i się przyglądać? - zagadnął Evan do Willy’ego, bo podczas kiedy razem z Deanem bezskutecznie próbowali pokonać wyzwanie siatki postawione przez Zię, on stał i obserwował ich w pełnym skupieniu.
Minęły już dwa miesiące od ich pojawienia się w zakonie, i wyglądało na to że wszystkie grupy poczyniły już jakieś postępy, tylko nie oni. Z podziwem patrzyli na grupę Rotha, która zdołała zdjąć już trzy z ośmiu haków, podczas gdy oni nie dotarli jeszcze nawet do pierwszego. 

 - Czegoś tutaj nie rozumiem - Willy jakby zignorował pytanie - Zia mówiła, że ten sam kolor nie zawsze oznacza tą samą pułapkę…

 - Co?
- To nieprawda. Dean już kilka razy dotknął czerwonej części, i cały czas narzeka na ogień. Czerwień oznacza ogień. Za każdym razem. Myślisz, że mogła nas okłamać? 

 Evan nawet nie skupił się nad znalezieniem jakiejś odpowiedzi. Dopiero dochodziło do niego jak Willy miał zamiar poradzić sobie z siatką: nie siłą mięśni, a umysłem. Wcześniej nie wziąłby nawet takiej opcji pod uwagę, ale teraz mógłby stwierdzić że to dla nich ostatnia szansa.

- Okej. Rozumiem że zajmujesz się główkowaniem. Zdradź nam, co wymyśliłeś.

 Przywołali do siebie Deana, który akurat leżał pod ścianą próbująć złapać oddech. Niechętnie przyszedł do nich i w trójkę usiedli na podłodze. Willy wyciągnął swój notatnik, który miał przy sobie zawsze i zaczął rysować.

- Siatka jest podzielona na dwadzieścia jeden kratek w szerokości i dwadzieścia jeden kratek po długości - narysował kwadrat na całą stronę i zaczął kreślić linie, aż nie powstało krzywe odwzorowanie ich koszmarów - razem czterysta czterdzieści jeden kratek. Ale nie w tym rzecz. Kolory zdają się mieć swój wzór - zaczął pogrubiać części siatki złożone z trzech kratek na szerokości i długości, aż cała była złożona z czterdziestu dziewięciu większych kwadratów - zestawy kolorów są ustalone właśnie według tych większych części. Pośrodku jest zawsze biały, i wygląda na to, że on jest bezpieczny. Reszta to jest to co już wiecie: czerwony, niebieski, fiolet i tak dalej, razem osiem - odłożył na chwilę notatnik i poprawił okulary - jest tylko jeden problem.
Oczywiście nie musieli pytać, od razu opowiedział im o co chodzi. Wyciągnął swój zestaw piór i zaczął rozkładać przed nimi na podłodze.

- Wyobraźcie sobie, że jest to biała kratka pośrodku naszej siatki - ułożył cztery pióra na wzór kwadratu - a to jest kratka świecąca na niebiesko będąca nad nim - dołożył jeszcze trzy tak, że jedna ze ścianek poprzednio utworzonego kwadratu stanowiła część następnego - między nimi znajduje się tylko jeden odcinek siatki, na którego z jednej strony będzie padało światło białe, a z drugiej niebieskie. Patrząc na to w większej skali, okaże się że tylko zewnętrzna część - tutaj pogrubił jeszcze bardziej cały obwód siatki - będzie zawierała jeden kolor. 

- Powoli, powoli - przerwał mu Dean, którego natłok informacji powoli zaczął przerastać - ale nie wydaje mi się, żebyśmy do tej pory trafili na podwójną pułapkę. No to w jaki sposób chcesz ustalić, czy mam polegać na białym czy niebieskim - postukał na rysunek Willy’ego, pokazując o jaką konkretną sytuację chodzi.

 Chłopak wydawał się być niesamowicie ucieszony że udało im się go zrozumieć. W końcu rozumowanie nie należało do najmocniejszych stron Deana.

- No właśnie - pokręcił głową Willy - z jednej strony wydaje się to być zdarzeniem opartym na szczęściu. Raz zdarza się jedno, a raz drugie. Udało mi się ustalić który kolor odpowiada za jaką pułapkę, ale nie jak wyminąć problem losowania.

 Te fakty jako pierwsze doszły do Evana. Willy rozgryzł siatkę. Nie w całości, było w tym wciąż sporo niepewności, ale najważniejszy problem udało mu się rozwiązać. To była ich szansa.

- Udało mi się to przez obserwację waszych prób - kontynuował Willy - Deanowi często zdarzyło się “poparzyć” na tym samym odcinku siatki, a mianowicie na węźle dzielącym białą i czerwoną kratkę. Mogłem więc śmiało uznać, że czerwień oznacza płomienie. A dalej to już z górki. Im więcej kolorów rozszyfrowałem tym możliwości było mniej, a więc metodą eliminacji szybko znalazłem odpowiedzi.

 Kiedy tłumaczył im to wszystko, wyraźnie biła od niego duma. Nie było to zdecydowanie niesamowite odkrycie, ale fakt, że odkrył to jako pierwszy wśród nich zdecydowanie mu wystarczył. Oczywiście tylko na razie, bo miał zamiar rozwiązać tą zagadkę w całości.

- Czyli teoretycznie… - odezwał się Evan - gdybym za każdym razem dotykał tylko liny biegnącej między białym i którymś który mi najbardziej odpowiada - miał tutaj na myśli sławnego Bambo, który był jedyną pułapką jaką mógł znieść. Kiedy inne powodowały cierpienie, mimo iż wyimaginowane, to do niego można było się przyzwyczaić - mógłbym przejść wyzwanie spotykając po drodze tylko jedną pułapkę?

- Jeśli uda ci się pokonać za jednym zamachem taki dystans, to dokładnie tak.

 Evan spojrzał na linę. Pokonanie długości trzech długości kratek to było coś około dwóch metrów. Nie był pewny czy to możliwe, ale jeśli tak, to na pewno diabelsko trudne.

- To nie wypali. Ale gdybym znalazł jeszcze jedną, którą jestem w stanie znieść, to stałoby się... banalne.

- To fakt, ale - przerwał mu sielankę Willy - zależnie od tego, co wybierzesz, będziesz musiał zmienić tor jakim się kierujesz. To będzie wymagało trochę planowania…

Kiedy po raz pierwszy dostali się na siatkę, zauważyli, że z bliska kolory zanikają. Co prawda wtedy dla nich to nie miało znaczenia, ale teraz, kiedy odkryli wzór kryjący się za tym wszystkim, będzie to dla nich ogromne utrudnienie. Pokonujący wyzwanie siatki będzie musiał mieć w głowie całą budowę siatki, żeby przypadkiem nie wpaść w niepożądaną pułapkę.

- To może od razu tego spróbujemy? - rzucił od niechcenia Evan.

- A więc mamy pierwszego ochotnika! - natychmiast zareagował Dean - przykro mi, ale wiesz… Mam przeczucie, że to może być jakiś niewinny żarcik od Willy’ego.

 Oboje wiedzieli że to nieprawda, bo ten zdawał się być zbyt podniecony na strojenie sobie żartów. Nawet nie słyszał o czym między sobą rozmawiali, pochłonięty swoimi teoriami.
Evan, udając zrezygnowanie, powoli wstał i ruszył w kierunku siatki. Tak naprawdę nie mógł się doczekać żeby wypróbować czy to co do tej pory usłyszał jest, chociaż po części, prawdą.

 Wziął głęboki wdech i zaczął wspinaczkę. Z radością stwierdził, że idzie mu to o wiele lepiej niż kiedy zaczynał naukę w Zakonie. Kiedy był już na szczycie, zorientował się, że tutaj jest o wiele ciężej spostrzec kolory niż patrząc z dołu. Patrząc z tej perspektywy wszystko mu się mieszało, i tak oto w jednej chwili cały ich plan legł w gruzach. Przynajmniej w jego głowie. Willy szybko zauważył jego zwątpienie i zaczął instruować go z dołu. Kiedy już rozeznał się, jaką drogą powinien się kierować, zdążyły go rozboleć ręce od ciągłego utrzymywania się na linie. Postanowił dłużej nie zwlekać i ruszył przed siebie. 

 Wyciągnął rękę w kierunku swojego pierwszego celu, przygotowany na atak dobrze już mu znanego Bambosza. Nic. Za pierwszym razem mu się poszczęściło, ale teraz nie zostało mu nic jak wybrać sobie jedną z siedmiu pułapek, i absolutnie żadna mu nie odpowiadała. W głowie zwizualizował sobie to co przed sekundą mówił do niego Willy, ale jakoś trudno to wszystko było mu teraz poukładać. Stawiając na mniejsze zło, złapał za następny sznur, ale coś najwyraźniej mu się pomyliło, bo zamiast trafić na ognistą lub powodującą mrowienie pułapkę, przywitała go strzała wystrzelona z nieistniejącego łuku. Tak jak za każdym razem powtarzał sobie, że to wszystko mu się wydaje, tak za każdym razem też nie mógł wytrzymać tego okropnego bólu. Mimo usilnych starań, puścił się niemal natychmiast i poleciał w dół. 

 Sztuczkę z łapaniem udało im się już opanował niemal do perfekcji, także i tym razem nie było to dla nich problemem. Oczywiście brak Carris utrudniał sprawę, ale byli w stanie robić to bez większych trudności.

 - No więc - zaczął Evan, otrząsając się jeszcze ze stresu jaki zafundował sobie na siatce - to nie wygląda tak pięknie kiedy jest się już tam na górze.

 

***

 

 Dlaczego trzymacie mnie w niewoli?

 

 Carris obudziła się z krzykiem ze snu, jak każdego razu od pamiętnego dnia na lekcjach Tarloka. Minęło już tyle czasu, a ona nadal nie mogła pozbyć się tego głosu ze swojej głowy. 

 Widziała tego demona. Widziała go na własne oczy, a do tej pory próbowała sobie wmówić że to wszystko było tylko złym snem. Ten donośny, chrapliwy głos odbijający się echem w jej czaszce nie opuszczał jej dłużej niż na godzinę. 

 

 Wypuść mnie. Dlaczego pozwalasz mnie tak traktować?

 

 Od tamtego zdarzenia musiało minąć już sporo czasu. Nie miała pojęcia ile, bo trzymali ją w jakimś nieznanym jej dotąd pomieszczeniu, bez luksynowych lamp. Światło dawała jej jedynie zwykła pochodnia umiejscowiona obok drzwi. 

 Codziennie była odwiedzana przez jednego z akolitów z Zakonu, ale już teraz mogłaby uznać że jest niemową. Przychodził, przynosił jedzenie, zabierał mocz, wychodził. Nie odezwał się do niej ani jednym słowem. Raz zdarzyło się jej nawet złapać go i trząść, on jednak tylko odwrócił głowę. Dopiero teraz do niej doszło, że powoli staje się wariatką.

 

 Wypuść mnie. Jesteśmy teraz rodziną, czyż nie?

 

 Złapała za bukłak z wodą leżący na stole i wzięła porządny łyk. Potrzebowała wina. Czegokolwiek, co pozwoliłoby jej odpłynąć na chwilę z tego świata i nie przejmować się tym co się wokół dzieje. Najgorsze było to, że nie miała bladego pojęcia co się dzieje.

 

 Wypuść mnie. Nie widzisz, że robią z tobą to co ze mną? Pozwolisz nas tak traktować?

 

  Usiadła na brzegu łóżka i zapłakała. Robiła to codziennie, ale co innego mogłaby robić? Siedziała tutaj bez niczego, co mogłoby jej jakoś umilić pobyt. Co prawda nie była zamknięta, ale dobrze wiedziała co czeka ją za drzwiami. To. To tylko na nią czekało. Nie miała pojęcia skąd, ale doskonale znała ten pokój, w którym To się znajduje. Żadnego światła, tylko kraty, bariera Tarloka i dwoje drzwi. Jedne prowadziły do niej, a drugie do wolności.

 

 Wypuść mnie. Sama mnie tutaj wezwałaś. Jesteśmy teraz jednością. Czujesz to.

 

 Tak bardzo tęskniła za chłopakami. Za żartami Deana, które choć zazwyczaj były durne i mało śmieszne, to przez samą charyzmę opowiadającego potrafiły rozbawić ją do łez, za Willym, który zawsze coś kombinował, obserwował i analizował. Zawsze z głową w chmurach, a mimo to doskonale czuła się w jego towarzystwie. Tęskniła nawet odrobinę za Evanem.

 

 Wypuść mnie. Dopada mnie tutaj szaleństwo. Nas dopada szaleństwo.

 

 Mogła do tego wszystkiego wrócić. Dzieliło ją tylko te dwoje drzwi. Powtarzała sobie codziennie, jak bardzo niewiele to jest. Niestety tylko i aż tyle dzieliło ją od Tego. Bała się Tego, bała się o Tym myśleć a co dopiero przejść obok? Dlaczego nikt nie chce jej stąd wyciągnąć? Przecież muszą wiedzieć co się z nią dzieje. Cały czas wysyłają jej jedzenie, a więc nie chcą żeby umarła. Dlaczego po prostu jej nie zabiorą? 

 Westchnęła. Nie, nie była jeszcze gotowa. To po prostu kolejny dzień który musi jakoś przetrwać. Próbując przywrócić humor samej sobie, uśmiechnęła się, rozciągnęła i po raz kolejny spróbowała zasnąć.

 

 WYPUŚĆ MNIE!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...