Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Tęsknota


Arsis

Rekomendowane odpowiedzi

Lata mi pod żyrandolem ćma. Cóż to za zwierz? Ćma, nie-ćma. Jakieś rozłożysto-skrzydle, brzęczące i zataczające z uporem maniaka koła. Kiedy to się zmęczy? Jakieś to niezmęczalne i natrętne, uporczywe. Ćma szamocze się pod rozognioną od mojej gorączki lampą i wpada co jakiś czas w odmęty pofałdowanych zasłon. Jakieś wzloty i upadki, jakieś karkołomne akrobacje… Ćma jak ćma, jak każda puszyściejąca w locie inna…

 

Kołuje mi się w  głowie od jakichś zawirowań w atmosferze o nieznanej proweniencji, jakbym to ja latał pod żyrandolem bez określonego celu.  Coś się gdzieś kotłuje i przepoczwarza. Ale mam to gdzieś, ponieważ skupiam się na etykiecie butelki. Ballantines finest blended scotch whisky…  Czytam, czytam, ale wszystko mi się rozmazuje i troi… Kto się ze mną napije? Nikt? George Ballantine i syn nie będzie z tego zadowolony. Dlatego zabiera mnie w Góry Kaledońskie na północy Szkocji. Wiatr. Mroźny wiatr… Ośnieżone szczyty szpiczastych  gór. Trzeba wychylić do dna, aby się rozgrzać. Jedna szklaneczka, druga…  Masz, chlaj! Grdyka musi pracować! Ale ja już nie mogę, błagam! Milcz! Chlanie, to chlanie!  Kto? Kto tu jest? Nie zmuszaj mnie, łotrze! Odczep się ode mnie! Macham, macham rękami. Odganiam chmarę czarnych, tłustych much… Lecz, nagle słońce! Pada prosto na moją twarz ta polarna zorza, brzęcząc i iskrząc, majacząc gdzieś w lodowatym nieboskłonie ogniami świętego Elma. Powiedz mi. Mów! Kto do mnie mówi? A, mój kompan z przeciwka, mój mistrz! Poczekaj chwilę, już zakładam płaszcz. Daj mi zawiązać, chociaż buty…  Lecz nie czeka. Nikt już nie czeka. Wszystko, gdzieś idzie, jakby na zawsze opuszczając doczesne jestestwo.

To był tu jeszcze ktoś? Kto? Chodź tu, no chodź, scotch whisky powoli uderza do głowy.  Rozpala mózgowe neurony w labiryntach białej istoty czy czegoś tam jeszcze… Książki machają okładkami, przygotowując się do długiego lotu, gdzieś na skraj Afryki. Zupełnie tak samo jak bociany czy inne albatrosy. Robią wiatr. Coraz większy wiatr, co wspina się po wzorach pozrywanej tapety. Łaszą się do mnie i mizdrzą w oparach absurdu te wzorzyste zjawy.  Czego one mogą ode mnie chcieć? Nie słyszę, niedosłyszę, ponieważ zagłusza je nurt wzburzonej rzeki czasu. Upadam w nadbrzeżne szuwary i czołgam się do lustra rwącego potoku. Chłodny kryształ wody na twarzy a w twarzy wyraz zdziwienia i smutku, co odbija się we wzburzonej toni. Napijesz się ze mną? Pij. Wychyl do dna tę szklaneczkę… Wydaje mi się, że ktoś wspina się ociężale po schodach. Na korytarzu mrok. Ciężkie stąpania rozchodzą się po klatce zagubionym echem. Wypada mi z dłoni wieczne pióro: Parker, Waterman, Sheaffer, W. Cross Company, Pelikan, Zenit? Diabli wiedzą.  Albo, być może najzwyklejszy, tandetny długopis, taki, co się gnie i pęka. Nie. To ja uderzam w klawisze komputera. Stąd ten pogłos nadciagającej śmierci, co stąpa po moich śladach. Chodź, no chodź, zdaje się do mnie szeptać ochryple i tkliwie.

 

„Tomek Beksiński – Portret prawdziwy”, Wiesława Weissa. Skąd to się wzięło w moich rękach? Nie przypominam sobie abym przekartkowywał ów wolumin. Albo może to on przekartkowuje się za mnie? Niewykluczone. Zresztą wszystko tu jest jakieś magiczne i nierealne i pełne atrofii. Jest, bądź znowu nie istnieje. Albo znowu jest, tylko gdzieś tam dalej. George Ballantine uśmiecha się do mnie. Jego syn nalewa mi kolejną szklankę. Biorę w palce. Spoglądam pod światło wiszącej lampy. Trunek koloru złotawego, palący co nie co w gardle. Rozlewa się w żołądku rozkosznym ciepłem. Wiesz, smutno mi. Deszcz uderza w blaszane parapety. Ścieka z okiennych szyb. Jesteś tu jeszcze? Bo widzisz, moje przybycie było tylko pretekstem. Ja nie chciałem tak naprawdę tu nic kupować. Miałem gdzieś te papierowe bony. Chciałem zobaczyć ciebie, kochanie. Chciałem cię dotknąć i pocałować. Może pocałować to za dużo powiedziane, ale na pewno wziąć cię za rękę i tak potrzymać. Jesteś taka piękna. Jesteś moim marzeniem, choć być może nierealnym. W ostateczności nie kupiłem niczego i wróciłem z pustymi rękami. Bez kawałka chleba i bez twojej miłości…  Bez niczego…  A potem był ten dzień, kiedy rozminęliśmy się w donośnym rechocie kpiącym ze wszystkiego złośliwego fatum. Wracałem wtedy… Wracałem do niczego. Do martwych ścian martwego domu.  Smutno mi.

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2023-09-24)

 

 

 

Edytowane przez Arsis (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @violetta to zazdraszczam:) Dziękuję i pozdrawiam:)
    • Nie pytaj o imię Nie pytaj o czas   Bo i tak nie ma nas   Rozpłynęliśmy się W nocnych światłach miasta Goniąc za utraconymi wspomnieniami   Ale to już nie wróci
    • To prawda, zwykły rozkład dnia może być często nie do ogarnięcia, a ten na dworcu już niemożliwy do stworzenia go bez udziału systemów informatycznych, dlatego pewnie zmienia się tak szybko, żeby się niby do nas dostosować ;-) I tak znów od początku, jak to z sobą złożyć ;-)
    • Prolog   Zdzisiu Ochłapek, strasznie sapiąc, tupta zwyczajowo do lasu, ale tak zupełnie zwyczajowo, to jednak nie. Gryzie go w boże poszycie i chyba umysł, potrzeba pójścia właśnie dziś. Zatem przewiduje, że będzie świadkiem niecodziennych wydarzeń, zanim nastąpi, co ma nastąpić.   ***    –– Ej, Ochłapku kochaniutki! Pomożecie w dźwiganiu ekologicznego chrustu, bo normalnie w krzyżu moje dyski trzeszczą. –– Ty mi tu stara babo, dyskami w dupie planu nie zawracaj. Śwignij miech w chaszcze, zaś idź precz na chatę. Jak pójdę w tył, to wezmę i ci do izby przytargam, chyba.      –– Ochłapku! Tyś dureń i nicpoń z brakiem piątej. Nie dziwota, że w głowie jeno klepisko. Przecie biegusiem, ktoś ukradnie, taki skarb. –– Jaki tam skarb, babo. Ciebie to by może ukradł, by jako strachawice na wróble, w pole wkopać. –– A z ciebie Zdzisiu, to sztacheta w płocie, ledwie by była, bo zmurszała jak wyschnięta kacza kupa.     Wtem wędrowiec ni stąd ni zowąd, jest na okrągłej, kwadratowej polance. Nie wie dokładnie, po co tu przyszedł, lecz coś mu świta, między drzewami i oczęta migocząc tarmosi. Nagle rumor jak dwie jasne cholery. Chwilowy, ciężki szum i Ochłapka drzewo prawie przygniata, bo akurat spada na Panią Śmierć, co siedzi nie pieńku, ale teraz w innej pozycji, kosę ostrząc.     Jednak poturbowana żyje nadal, bo trudno utłuc tego rodzaju paskudnicę, by padła na runo, bez życia. Spoziera naprzemiennie, na uwięzionego pod gałęzią, Zdzisia i błyszczącą, srebrną kosę, co na końcu ma fotkę uśmiechniętej czaszkuni, która z pewną dozą miłosierdzia, pyta:   –– No co Ochłapek. Masz jakie ostatnie życzenie? –– Tak mam –– odpowiada zapytany, nieco spłaszczoną facjatą.     Jakby z choinki urwana, przez las wędruje horda życzeń. Zbóje na zbójami lub gorzej. Lecz poczciwe to chłopy, jeno nigdy za żywota, szacunku i poważania nie zaznali. Tym razem jest inaczej. Bardziej zielono. To nadzieja rośnie wokół, w postaci drzew, chaszczy i różnych innych dziwów nieprzebranych za cokolwiek. Nagle pypeć na jednym z nosów i kłak w sumiastym wąsie, wyczuwają jęczącą zgrozę. Przywalone coś.     Horda życzeń podchodzi bliżej i widzi Ochłapka, wystającego w połowie spod gałęzi dorodnej, na której dzięcioł wciąż stuka. Widocznie nie płochliwy i dalszy ciąg wystuka.    Zbóje słyszą pytanie: –– Wyciągniecie?    Już chcą wyciągać, ale słyszą drugie pytanie, korygujące:   –– Czy mnie wyciągniecie? –– Owszem. Wyciągniemy –– wrzeszczą z uciechą. –– Dla szacunku i poważania, co ich czeka w mediach, za odwagę i empatyczne miłosierdzie, wobec Zdzisia Ochłapka, bliźniego naszego.      Pani Śmierć tymczasem wychodzi z krzaków, gdyż była za potrzebą i kosą macha w kierunku przybyłych.   –– Łaskawa pani, jeszcze nie teraz –– krzyczą przymilną prośbę, w ostatniej godzinie. My jeszcze nie docenieni. No jak tak można.    A widząc jednak , że nadal żyją, Zdzisia uwalniają spod przygniecenia. Wyciągnięty maca ciało, czy nie pogruchotane, ale nie. Zaczyna więc pokrzykiwać nieuprzejmie w kierunku zbójów, że jeno dla sławy i poklasku, dobry uczynek przyszło im zmaterializować.     Życzeniom głupio z tego powodu, bo honorni mimo uchybień, takich czy innych, więc biegną żwawo w kierunku miecha z chrustem, by kobiecinie do izby zatargać. No teraz nas docenią –– myślą po cichu, kiedy to sens pierwotnych poczynań, do nich wraca. Lecz w tym samym czasie, śmierć kosą świszczy, która życie zbójcom odcina, w postaci głów. Jednocześnie uwolniony bliźni, z owej krainy wstaje wypoczęty, bo po takich ciekawych przeżyciach, to jak to nie być. Zakłada paputki...     ***     Epilog    Zdzisiu Ochłapek, strasznie sapiąc, tupta zwyczajowo do lasu, ale tak zupełnie zwyczajowo, to jednak nie. Gryzie go w boże poszycie i chyba umysł, potrzeba pójścia właśnie dziś. Zatem przewiduje, że będzie świadkiem niecodziennych wydarzeń, zanim nastąpi, co ma nastąpić.      
    • No i to jest "dobre". Piszesz, że bez sensu całe to pisanie, a Ci piszą dalej, ze fajny jesteś i się podwieszają. Czarna komedia. No, ale takie to jest właśnie.  Pzdr.    
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...