Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Tom Of Finland


Arsis

Rekomendowane odpowiedzi

Siedzę i patrzę. Błysk światła na krawędzi szkła. Słońce zsuwa się za horyzont, do samego dna unicestwienia. Wydaje się, że ktoś będzie mnie bił, ktoś stojący obok mnie. Sado-maso. Czarne, skórzane kurtki. Połyskujące srebrem ćwieki… Stoi obok. Przede mną. Powtórzony w lustrzanych odbiciach po wielokroć. Sam już nie wiem, gdzie. W każdym bądź razie jest odwrócony do mnie plecami. Trochę z boku. I patrzy się takim zniewalającym wzrokiem. I ten czarny, przystrzyżony krótko wąs… Słońce już zaszło, a ja gładzę szyjkę butelki, wodzę palcem po jej gwintowanej krawędzi… Jeszcze jeden łyk. Boski łyk rozkoszy. Procenty rozlewają się ciepło w przełyku, gardzieli…. W żołądku...

 

Słońce już zaszło. Czarny horyzont nachodzi na czoło i ciągnie za sobą rozwarstwiające się w nieskończoność plejady, warkocze komet, spalające się meteory… Słońce już zaszło. Zaszło na wieczność. Na wieczne wniebowstąpienie. Plejady. Plejady… Coraz bardziej mroczy mi się w oczach, mży. Jakieś błyski i protuberancje. Rozpędzone kaskady protonów zrywają górne warstwy atmosfer. I palą. I świdrują ciało w znaczeniu dosłownym i przenośnym. I przenikają ciało wichury kosmicznego promieniowania, które szeleści chropowato i jęczy na membranach pulsujących uszu. Gdzie ty jesteś? Ach, zapomniałem. Nie szukasz już. Ne chcesz… Napijesz się ze mną? Spójrz, marynarz tak pięknie prosi. Jego kapitańska czapka tak filuternie zsuwa mu się na oczy. Ale patrzy się na mnie. Patrzy się wciąż. Tak pięknie patrzy… I prosi. Prosi o jeszcze jeden łyk rozlewającej się rozkoszy… Mówi do mnie jakiś głos, wciąż mówi… Mówi jakoś rzewnie i z nutą nostalgii. Wie, że mam słabość do sentymentalizmu. I dlatego ma nade mną przewagę. Albowiem ma….

….

 

Jeszcze coś?

Kto tu jest?

 

Nie zawracajcie mi głowy…

 

….

 

Tu przerwałem pisanie, bo rozbolała mnie głowa.

 

 

Otwieram oczy i widzę las, nad którym wschodzi ogromna tarcza księżyca. Jakże jest ona smutna, jakże nostalgiczna! Odbija się w jeziorze (w jakim? nie ważne w jakim), tworząc niezapomniany widok. „Mangata”, to w języku szwedzkim malownicze odbicie księżyca na powierzchni wody, które skłania do przemyśleń i refleksji. Skąd tu woda? Coś się tutaj rozlało…  Jest jeszcze na spodzie butelki… Mokre koła na blacie stołu… Opieram głowę na otwartej, gdzieś w połowie „Moskwie-Pietuszki”, Wieniedikta Jerofiejewa… Jadę razem z nim. Jadę pociągiem, wsłuchując się w jednostajny stukot kół. Tylko, że on jedzie do ukochanej, ja — do nikogo… Ale słucham jego wywodów i zawiłych porównań. Jego opowiadania o nadziei…

 

 

Ćmy szeleszczą skrzydłami, puszyścieją w przelocie. W grzęzawisku zasłon tworzą się doliny i góry. Spoglądają na mnie  z wielką obojętnością rzeźbione w drewnie twarze nie wiadomo kogo. Twarze. Twarze. Rzeźby i popiersia. Niedokończone. Rozłupane. Popękane… Wokół porzucone młoty, dłuta, szpikulce… Spoglądają na mnie z wielkim milczeniem rzeczy. Te kamienne twarze. Z wielkim, piskliwym szumem śmiertelnej gorączki. Cienie. Cienie. Wszędzie tajemnicze cienie. Jakieś postacie mające na sobie myśliwskie ubrania, buty z cholewami, tyrolskie kapelusze z pędzlem. Pod pachami przytrzymują dubeltówki i ustrzelone bażanty… Z pysków zziajanych psów cieknie piana. Wyżły, to? Dobermany? W każdym bądź razie mają szeroko otwarte pyski z długimi, różowymi jęzorami…

 

.,…

 

Jest jeszcze druga. Tamta się skończyła. Jej zawartość sczezła w przegniłych trzewiach. Czyja to wina? Uśmiecha się do mnie marynarz w czarnym kostiumie sado-maso…  Patrzy się na mnie, nie patrząc wcale. I porusza śmiesznie wąsem jak Wołodyjowski. No, chodź. Chodź do mnie… Zdaje się wołać, szeptać i przymilać lubieżnie. Oblizuje swoje usta. Zamyka je i otwiera jak do pocałunku. Kocha mnie? Nie wiem. Ale wiem, że mnie pragnie. Pragnie. Pragnie… Ktoś mnie nie chce, więc może on? Wszystko jest do spróbowania, a niech tam. Macam nie wiadomo po co kieszenie spodni, szukam nie wiadomo czego w szufladzie, na stole wśród pozapisywanych kartek, w pawlaczu zawalonym starymi żelazkami turystycznymi (skąd ich się tu tyle wzięło?), torbami podróżnymi, nadmiarowymi płytkami glazury i terakoty… Chodź do mnie, zrobię ci zdjęcie. No, chodź. Zrobię ci zdjęcie takim supernowoczesnym aparatem fotograficznym, który działa na zasadzie: nastaw ostrość (albo nawet i nie nastawiaj) po prostu naciśnij guzik, resztę zrobię za ciebie. Naciskam… Pstryk. Jakieś zamazane i mgliste. Kogoś, ktoś i kogo? Zatem, kto taki? Nikt. Sam ze sobą. Sam sobie i w sobie… Jeden nikt. Jeden sam i tylko sam…. Po prostu sam na tle popękanej ściany…

 

 

Oddycham. Jeszcze oddycham, choć czasami zatrzymuje się mój oddech. Być może umrę z nieoddychania. A niech tam, kogo to w sumie obchodzi. Skończę pewnie jak Don Juan Ziobro z powieści „Pod Mocnym Aniołem”, Jerzego Pilcha. Skończę podczas ostatniej wieczerzy, którą sobie przyrządzę wg. własnego przepisu z dżemu i nie wiadomo czego jeszcze... I znajdą mnie jak Don Juana z biało-truskawkową pieczęcią na ustach. Skończę jak Don Juan Ziobro, w ciszy inkubatorów, w których bakterie czekają na swoją kolej. Gdzie słychać szum i mrowienie. Pełno ich tu. Całe miliony, miliardy… W labiryntach korytarzy, przedpokojów, pokojów starego opuszczonego, umarłego domu…

 

 

Wydaję z siebie jęk bólu i samotności, jak wybuch podmorskiego wulkanu, który idzie ku powierzchni z wielkim wzdęciem i bulgotem. Umarłem? To już nie ma znaczenia. Tak samo umarli moi rodzice. Pójdę sobie, skoro tak. Kochałem. Po prostu kochałem. Kto tu jest? Rozglądam się. Ach, marynarz w czarnym kostiumie. Zastępuje kogoś, kto mnie opuścił. Kto mnie opuścił, idąc z innym. Idąc z innym przed siebie… Idąc przed siebie… Idąc w miłość, przed siebie. Idąc…

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2023-08-08)

Edytowane przez Arsis (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Deonix_ tak przypuszczałem, ale, to jeszcze większy grzech:)
    • @violetta to zazdraszczam:) Dziękuję i pozdrawiam:)
    • Nie pytaj o imię Nie pytaj o czas   Bo i tak nie ma nas   Rozpłynęliśmy się W nocnych światłach miasta Goniąc za utraconymi wspomnieniami   Ale to już nie wróci
    • To prawda, zwykły rozkład dnia może być często nie do ogarnięcia, a ten na dworcu już niemożliwy do stworzenia go bez udziału systemów informatycznych, dlatego pewnie zmienia się tak szybko, żeby się niby do nas dostosować ;-) I tak znów od początku, jak to z sobą złożyć ;-)
    • Prolog   Zdzisiu Ochłapek, strasznie sapiąc, tupta zwyczajowo do lasu, ale tak zupełnie zwyczajowo, to jednak nie. Gryzie go w boże poszycie i chyba umysł, potrzeba pójścia właśnie dziś. Zatem przewiduje, że będzie świadkiem niecodziennych wydarzeń, zanim nastąpi, co ma nastąpić.   ***    –– Ej, Ochłapku kochaniutki! Pomożecie w dźwiganiu ekologicznego chrustu, bo normalnie w krzyżu moje dyski trzeszczą. –– Ty mi tu stara babo, dyskami w dupie planu nie zawracaj. Śwignij miech w chaszcze, zaś idź precz na chatę. Jak pójdę w tył, to wezmę i ci do izby przytargam, chyba.      –– Ochłapku! Tyś dureń i nicpoń z brakiem piątej. Nie dziwota, że w głowie jeno klepisko. Przecie biegusiem, ktoś ukradnie, taki skarb. –– Jaki tam skarb, babo. Ciebie to by może ukradł, by jako strachawice na wróble, w pole wkopać. –– A z ciebie Zdzisiu, to sztacheta w płocie, ledwie by była, bo zmurszała jak wyschnięta kacza kupa.     Wtem wędrowiec ni stąd ni zowąd, jest na okrągłej, kwadratowej polance. Nie wie dokładnie, po co tu przyszedł, lecz coś mu świta, między drzewami i oczęta migocząc tarmosi. Nagle rumor jak dwie jasne cholery. Chwilowy, ciężki szum i Ochłapka drzewo prawie przygniata, bo akurat spada na Panią Śmierć, co siedzi nie pieńku, ale teraz w innej pozycji, kosę ostrząc.     Jednak poturbowana żyje nadal, bo trudno utłuc tego rodzaju paskudnicę, by padła na runo, bez życia. Spoziera naprzemiennie, na uwięzionego pod gałęzią, Zdzisia i błyszczącą, srebrną kosę, co na końcu ma fotkę uśmiechniętej czaszkuni, która z pewną dozą miłosierdzia, pyta:   –– No co Ochłapek. Masz jakie ostatnie życzenie? –– Tak mam –– odpowiada zapytany, nieco spłaszczoną facjatą.     Jakby z choinki urwana, przez las wędruje horda życzeń. Zbóje na zbójami lub gorzej. Lecz poczciwe to chłopy, jeno nigdy za żywota, szacunku i poważania nie zaznali. Tym razem jest inaczej. Bardziej zielono. To nadzieja rośnie wokół, w postaci drzew, chaszczy i różnych innych dziwów nieprzebranych za cokolwiek. Nagle pypeć na jednym z nosów i kłak w sumiastym wąsie, wyczuwają jęczącą zgrozę. Przywalone coś.     Horda życzeń podchodzi bliżej i widzi Ochłapka, wystającego w połowie spod gałęzi dorodnej, na której dzięcioł wciąż stuka. Widocznie nie płochliwy i dalszy ciąg wystuka.    Zbóje słyszą pytanie: –– Wyciągniecie?    Już chcą wyciągać, ale słyszą drugie pytanie, korygujące:   –– Czy mnie wyciągniecie? –– Owszem. Wyciągniemy –– wrzeszczą z uciechą. –– Dla szacunku i poważania, co ich czeka w mediach, za odwagę i empatyczne miłosierdzie, wobec Zdzisia Ochłapka, bliźniego naszego.      Pani Śmierć tymczasem wychodzi z krzaków, gdyż była za potrzebą i kosą macha w kierunku przybyłych.   –– Łaskawa pani, jeszcze nie teraz –– krzyczą przymilną prośbę, w ostatniej godzinie. My jeszcze nie docenieni. No jak tak można.    A widząc jednak , że nadal żyją, Zdzisia uwalniają spod przygniecenia. Wyciągnięty maca ciało, czy nie pogruchotane, ale nie. Zaczyna więc pokrzykiwać nieuprzejmie w kierunku zbójów, że jeno dla sławy i poklasku, dobry uczynek przyszło im zmaterializować.     Życzeniom głupio z tego powodu, bo honorni mimo uchybień, takich czy innych, więc biegną żwawo w kierunku miecha z chrustem, by kobiecinie do izby zatargać. No teraz nas docenią –– myślą po cichu, kiedy to sens pierwotnych poczynań, do nich wraca. Lecz w tym samym czasie, śmierć kosą świszczy, która życie zbójcom odcina, w postaci głów. Jednocześnie uwolniony bliźni, z owej krainy wstaje wypoczęty, bo po takich ciekawych przeżyciach, to jak to nie być. Zakłada paputki...     ***     Epilog    Zdzisiu Ochłapek, strasznie sapiąc, tupta zwyczajowo do lasu, ale tak zupełnie zwyczajowo, to jednak nie. Gryzie go w boże poszycie i chyba umysł, potrzeba pójścia właśnie dziś. Zatem przewiduje, że będzie świadkiem niecodziennych wydarzeń, zanim nastąpi, co ma nastąpić.      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...