Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Pani barw


Rekomendowane odpowiedzi

Na skąpanej w słońcu łące leżał człowiek. Leżał zupełnie jakby zamierzał tak zostać do końca życia. Z całej jego bezwładnej, zrelaksowanej pozy biło ciche postanowienie, że nigdzie się już nie ruszy. W jasności lejącej się z nieba jego obecność miała w sobie coś ledwo uchwytnego, wyglądał jak wykrojony z gęstej mgły ludzki kształt. Pewnie dlatego, że jego ubranie, włosy i skóra były jednolicie białe. Nawet łzy spływające wolno po policzkach przypominały krople mleka. A krew wsiąkła już dawno w ziemię, spłynęła po nim, nie pozostawiła najdrobniejszego śladu, na nieskazitelnej bieli skóry nie widać było nawet czerwonej smużki. Mężczyzna zdawał się rozpływać w świetle słońca...
Kiedyś miał kruczoczarne włosy, śniadą skórę i niebieskie oczy, w które lubiło wpatrywać się wiele kobiet. On też zresztą nie czuł strachu przed zaglądaniem ludziom w oczy, jakoś nigdy nie zdarzyło się, by dojrzał tam coś odstręczającego. Gatunek ludzki był dla niego pełen tajemnic, godził się z jego ukrytą zwierzęcością, z utajonymi pragnieniami, które tylko w oczach znajdywały swe odbicie. Były one dla niego głębokimi studniami z ukrytymi na dnie skarbami. Jednak pewnego dnia spojrzał w studnię bez dna. Zmrużył oczy, gdyż niemożliwym wydało mu się, by ktoś tak dobrze ukrył przed nim swą tożsamość. Wtedy poczuł, że nie jest to studnia, a przepaść, a on spada w nią jak kamień. Zachwiał się i przytrzymał pnia drzewa, ale mimo że jego ciało utrzymało się w pionowej postawie, jego dusza zatonęła w czarnych oczach, a on sam, nie wiedząc o tym, bezpowrotnie zatracił się w błogim uczuciu spadania. Nieprzytomnym wzrokiem powiódł po twarzy, która była rumiana, zdrowa, o czerwonych ustach. Przesunął wzrok na ramiona, na które opadały lśniące pukle włosów, potem zorientował się, że ma przed sobą kobietę. Właścicielka niezwykłych oczu uśmiechnęła się zniewalająco, a chociaż uśmiech jej był puszczony w powietrze, gdyż w tej akurat chwili rozmawiała z kimś innym, mężczyzna wmówił sobie, że był przeznaczony tylko dla niego. Od tej pory wykorzystywał każdą chwilę, aby nawiązać znajomość z kobietą i spytać się, jak to jest możliwe, że jej oczy nie mają dna. Chodził za nią krok w krok, uważając jednak, by nie spostrzegła się, że ktoś ją śledzi. Po jakimś czasie zorientował się, iż nie jest jedynym jej wielbicielem. Gdziekolwiek była ona, tam zaraz pojawiała się grupka postaci, odzianych w ciemne płaszcze i głębokie kaptury. Mężczyzna uznał, że w ten sposób kryją się przed sobą, starają się nie pokazać rywalowi swej twarzy. Przypominali mu bandę skrytobójców, kręcących się w kółko, albowiem musieli jednocześnie unikać ciosu w plecy i bacznie wyglądać okazji, by zadać śmiertelny cios przeciwnikowi. Wiecznie kryli się w cieniu, nie zauważani przez innych ludzi, ślepi na wszystko oprócz kobiety, za którą podążali jak ćmy za światłem świecy. On błąkał się wśród nich, zupełnie zagubiony i wbrew własnej woli odizolowany, mimo że zamaskował się pod takim samym płaszczem, a głowę skrywał w cieniu kaptura.. Nauczył się naśladować ich posuwisty, ociężały krok, oszczędne ruchy i mrukliwe głosy, które wydawali jako namiastkę ludzkiej mowy. Tak męcząc się i tłamsząc swoją łaknącą światła naturę, włóczył się za bandą obdartusów, zawsze nieco z boku lub z tyłu, osamotniony w swej wędrówce za kobietą o oczach bez dna.
Pewnego dnia zatrzymali się w podziemnych mieście, gdzie kobieta spotkała się z grupą znajomych. Jej wielbiciele przycupnęli cicho przy wejściu do sali balowej. Chłód i wilgoć ciągnęły od trony zatęchłych kanałów, szczury piszczały w rurach, a wygłodniali, zabiedzeni skrytobójcy wytrwale kręcili się pod drzwiami, co i raz w dłoni któregoś błyszczał nóż, i ktoś osuwał się bezwładnie na ziemię. Mężczyzna jak zwykle stał z tyłu, nie miał odwagi wejść między nich. Z tymi swoimi błyszczącymi głodem ślepiami, chwytliwymi dłońmi, które przeobraziły się w szpony, przypominali mu bandę brudnych szczurów. Brzydził się nimi, ich szarością, bezbarwnością, anonimowością. Znowu ogarnęła go pogarda dla samego siebie, ponieważ dał się tak poniżyć i dla jednej kobiety dołączył do tych nieszczęśników. Zaraz jednak przypomniała mu się głębia jej oczu, pomyślał, że dla odkrycia ich tajemnicy gotów jest zrobić wszystko. Ale czy to, co zrobił do tej pory, było wszystkim? Czy starał się wystarczająco? Czy włóczenie się z tymi obmierzłymi stworami mogło choć na krok przybliżyć go do celu? Ogarnięty nagłym przeczuciem, czy też w przypływie odwagi, tupnął ze złością nogą, aż odgłos jego tupnięcia rozniósł się korytarzami daleko, daleko, prawie na samą powierzchnię. Gromada skrytobójców zamarła w bezruchu, szczurze oczy wpatrzyły się w niego z uwagą. Mężczyzna zdarł z głowy kaptur, ukazując swą bladą od przebywania w ciemnościach twarz i długie do ramion, kruczoczarne włosy, które rozrzucił na boki, potrząsając głową jak lew. Posłał swym milczącym towarzyszom dumne spojrzenie błękitnych oczu i podszedł do wrót, roztrącając ich na boki. Dłonią zwiniętą w pięść załomotał w odrzwia. Odpowiedział mu zdławiony pomruk, zaraz jednak wrota otworzyły się. Czyjeś ręce chwyciły go za ramiona i wciągnęły do środka. Przez domykające się wrota dojrzał jeszcze wyciągnięte ku niemu szponiaste dłonie, a potem spłynęły na niego potoki niebieskiego światła. Oślepiony stał w miejscu, a tymczasem czyjeś dłonie zdarły z niego przetarty płaszcz, rozczesały włosy – a może był to tylko wiatr? –, owiał go upajający zapach kwiatów. Kiedy wzrok przyzwyczaił się do nadmiaru światła, zobaczył, że stoi pośrodku pięknej łąki, a przed nim znajduje się kobieta o oczach bez dna. Bez słowa chwycił jej ręce w dłonie i przycisnął do ust.
- A więc warto było – wyszeptał z uśmiechem. Owiewał ich ciepły wietrzyk, niosący zapach kwiatów, wszystko wokół aż kipiało od żywych kolorów. Mężczyzna zapatrzył się w oczy kobiety, ponieważ chciał wykorzystać szansę i odczytać ich sekret. Były czarne jak węgiel, matowe, nie przypominały oszlifowanego obsydianu, jak sobie to nieraz wyobrażał. Jej oczy przerażały go i zachwycały jednocześnie, tak jak przeraża i zachwyca spojrzenie samej Śmierci... Ledwo o tym pomyślał, wzdłuż pleców przebiegły go zimne dreszcze. Kobieta delikatnie oswobodziła dłonie z jego uścisku i uśmiechnęła się szeroko, a wtedy ujrzał lśniące bielą, ostre zęby, zaś kiedy się odezwała, owionął go zapach popiołu.
-Przeze mnie mówią wieki. Jestem starsza od wszystkich ludzi, i żyję bez końca, albowiem jedynym moim pokarmem jest ich życie. Nie powiem ci, kim jestem, bo i tak nie zrozumiesz. Nie uwierzysz, że są starsi ode mnie, a niektórzy sięgają nawet prapoczątków waszej historii. Wsadziłbyś nasze istnienie między bajki i zwariował, a mi potrzebny jest twój nieskażony niczym umysł i zdrowe ciało. – przerwała, machnęła ręką, wrota otwarły się i przeszli przez nie skrytobójcy. - Oni są moimi sługami. Zwiemy ich ghulami, to tacy jak ty, ale przeciwieństwie do ciebie nie są oślepieni miłością, tylko głodem. Oderwałam ich od światła, które potrzebne im jest do życia. Dlatego musiałam zmienić ich dietę, by przedłużyć ich istnienie. Karmię ich krwią. – ruchem szybszym niż myśl zrobiła paznokciem nacięcie na przegubie jego dłoni. Mężczyzna nawet się nie poruszył - Jeśli naprawdę mnie kochasz, przedłuż moją nieśmiertelność. Daj mi to, co jest w tobie wiecznie żywe. Daj mi swe barwy.
Chodź, utoń w mych oczach. Są bez dna, gdyż tylko wtedy mogłabym poznać tajemnicę istnienia. Tylko wieczna pustka jest w stanie oddać smutek mej nieśmiertelności. Tylko czerń najgłębsza z możliwych, barwa nieistniejąca w twoim słonecznym świecie, umożliwia mi egzystowanie wśród żywych... Nie bój się – zbliżyła się doń, ujęła jego twarz w dłonie i wtedy zauważył, że są one szponiasto zakończone. Zbliżyła nienaturalnie czerwone usta do jego ust. Chciał się wyrwać, ale nie miał siły. To dusza, uwięziona w oczach bez dna, wzywała go do siebie – Przecież należysz do mnie. Dla mnie zrezygnowałeś z dnia. Dla mnie więc zrezygnuj z życia...
Wieczorem w jednej z wykwintnych restauracji można było ujrzeć kobietę niezwykłej urody w otoczeniu orszaku złożonego z równie pięknych mężczyzn. Wszyscy byli młodzi, zadbani, a ona stała wśród nich jak królowa, panująca nad barwami, mieniąca się tym wszystkim, co żywe. Widywano ich później na balach, w salach królów i baronów, zawsze nocą, albowiem za dnia gdzieś znikali. Ponoć ktoś widział, jak chowali się do kanałów, ale kto da wiarę, że taka piękność mogłaby mieszkać w tak obskurnym miejscu?
A na skąpanej w słońcu łące leżał człowiek. Jego otoczona kwiatami głowa lśniła bielą, chociaż nie był on stary, to tylko życie wycisnęło swe piętno na jego delikatnej twarzy i odebrało kolor tęczówkom, włosom i skórze. Był teraz człowiekiem z kości słoniowej, z mlecznego leukoszafiru. Owa barwa odzwierciedlała też stan jego ducha, wewnątrz czuł się oczyszczony, gotowy. Oczyma, w których ostały się jeszcze resztki dawnego błękitu, patrzył śmiało w niebo, prosto w słońce. I kiedy owa ognista kula zaczęła się nagle ku niemu przybliżać, kiedy poczuł, że unosi się prosto w objęcia śnieżnej bieli, z jego piersi wyrwało się pełne ulgi westchnienie. Wiedział, że nareszcie umiera.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...