Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Jeśli chodzi o życie zawsze byłem lepszy w teorii niż w praktyce. Kiedy miałem czternaście lat z jakiegoś do tej pory dla mnie niezrozumiałego powodu zostałem wyzwany na solówkę przez najgorszego patusa w szkole. Chłopak był o rok młodszy i o głowę niższy, ale czuł się bardzo pewnie, bo jego ojciec był znanym kryminalistą. W moim mniemaniu oznaczało to, że w razie potrzeby dokończy solówę za synka. Nie martwiłem się tym za bardzo. To, co mnie naprawdę gnębiło to bezsens całej sytuacji. Nie rozumiałem, dlaczego miałbym się bić z kimkolwiek. Wyzwiska nie robiły na mnie wrażenia, bo wiedziałem że po drugiej stronie mam przed sobą kompletnych idiotów. W zupełnie naturalny sposób czułem się od nich lepszy i to w całkowicie mi wystarczało. Nie mogli poruszyć ani mojego honoru ani mojej ambicji, bo po prostu nie dosięgali do mojego poziomu. Nie poszedłem się bić. Tego wieczora wziąłem na kolana Heroizm i przekonałem się, że jest gorzki. Znieważyłem go. Tak właśnie się stało. Już do końca szkoły byłem wyśmiewany jako tchórz. Zdałem sobie wtedy sprawę, że ze swojego życia nie wyrzeźbię figury lidera, polityka, wojownika ani nikogo w tym rodzaju. Bo bycie liderem wymaga publiki i spełniania jej oczekiwań. Heros nigdy nie prowadzi stada, lecz wiernie za nim podąża. Łasi się jak pies, byle otrzymać poklask gawiedzi. Postanowiłem, że nigdy nie będę pozować na człowieka czynu. Chciałem tworzyć rzeczywistość, a nie być przez nią tworzony. Poszedłem do biblioteki i wypożyczyłem którąś z powieści Vargasa Llosy, chyba „Święto kozła”. Uciekłem na cmentarz, w najdalszy róg, gdzie były malutkie krzyże i nagrobki i gdzie pochowane były dzieci. Nikt tu nie chodził i nikt nie mógł mi tu przeszkadzać. Czytałem książkę przez cały dzień, aż do wieczora, a potem postanowiłem, że zostanę pisarzem.

Może również dlatego (z powodu niepraktycznego nastawienia do codziennego życia i ciągot twórczych) tak duże nadzieje wiązałem ze śmiercią: dwie próby samobójcze, a potem lata autodestrukcji. Jakimś cudem w międzyczasie skończyłem studia i zrobiłem dość błyskotliwą karierę w tak zwanych mediach. Pamiętam, że bardzo dużo czytałem wtedy na temat śmierci. Ten temat fascynował mnie przez lata - inspirujący temat dla niewtajemniczonego, jakim byłem, lecz wierzcie mi – czarny romantyzm to kupa gówna. Egzystencjaliści na przykład uważali, że lęk przed śmiercią jest nieustannie obecny i jest tak wielki, że wypełnia każdą sytuację. Oddychamy śmiercią, bytujemy ku nicości. Już z daleka czuć pseudointelektualnym farmazonem, który może uwieść tylko nadwrażliwe nastolatki. Śmierć nigdy nie mogła mnie przerazić ani zmotywować, pomimo że wciąż po cichu na to liczyłem. Wierzę, że jest coś po drugiej stronie, ale to bez znaczenia, jeśli wciąż jest się żywym i trzeba działać. W tej perspektywie liczy się tylko idea końca, która dla mnie jest tak bardzo abstrakcyjna, że nie potrafię z nią związać żadnych emocji.

Ale w końcu i mi się to na serio przytrafiło: w wieku dwudziestu pięciu lat leżę półprzytomny w kałuży własnej krwi i wiem, że umieram. Słabość i lekkość zarazem. Jakie wszystko robi się śmieszne i małe w tej chwili. Nic naprawdę nie ma znaczenia. Z całą jasnością zrozumiałem, że mieć wyjebane to za mało. Najbardziej śmieszny byłem ja sam, zupełnie nieważny, nieistotny, już prawie nieistniejący. Nie mam pojęcia dlaczego, ale zacząłem wtedy myśleć o morskich głębinach. Tyle zbędnej szamotaniny na tym świecie, a wciąż istnieją rejony całkowicie nieczułe na ludzkie sprawy. I to nie gdzieś daleko, w kosmosie, ale tu na Ziemi. Dlaczego nie żyłem jak eremita? Los nie oszczędził mi daru filozofowania, więc to życie było dla mnie cały czas dostępne. Czemu strawiłem życie na uganianiu się za politycznymi przepychankami, które chwile po swoim rozbłysku nikogo już, nawet mnie, nie obchodzą? Tak. Jedyne czego żałowałem w chwili śmierci to to, że nigdy nie nurkowałem głęboko w oceanie. Strasznie to głupie, kiedy dziś o tym myślę. Nigdy wcześniej nawet nie pomyślałem o oceanie, ale mózg ma swoje ścieżki.

Ostatecznie nie umarłem. Śmierć też mi nie wyszła. Nadal pozostaje mi jedynie teoria na temat życia. Siedzę więc z bandażem na głowie, ręką w gipsie (lewą) i piszę te słowa na maszynie do pisania, która bez przerwy się zacina. Nie mam laptopa i nie używam telefonu. Wygnany z miasta, którego sprawami żyłem przez lata czuję się jak rozbitek na bezludnej wyspie. Kusi mnie los Alcybiadesa: zmienić strony, byleby znowu włączyć się w wir wydarzeń. Wychodzi na to, że lojalny jestem tylko wobec własnego układu hormonalnego, szczególnie tej jego części odpowiedzialnej za produkcję adrenaliny. Nawet jeśli jestem tylko teoretykiem życia potrzebuję zdarzeń, abym miał świeże kęsy do przeżuwania. Należę do tego samego gatunku, co bąkojad. Ze swojej dziupli sfruwam miękko na grzbiet społeczeństwa i żywię się jego pasożytami. Pożar, rewolta, morderstwo. Nie wiem dokąd zaprowadzi mnie mój żywiciel. Tak naprawdę nie łączy nas nic więcej, niż wspólnota interesów. Ja pochłaniam zdarzenia, ludzie dostają gorące historie, które przez moment dają im poczucie wtajemniczenia w arkana wyższego świata. Nie ma tu empatii ani, broń mnie panie Boże, jakiejś misji. Pracuję w biznesie rozrywkowym. Nigdy nie zawiodła mnie solidna profesja błazna, za to znam wielu rozgoryczonych błaznów, którzy sądzą, że są kapłanami. Nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby uwierzyć w te bzdury o „wyższym powołaniu”. Ktoś, kto przez swoją pracę pragnie nieść masom kaganek oświaty wychodzi z fundamentalnie błędnego założenia: aby zmienić myślenie jakiejś osoby osoba ta musi być w ogóle zdolna przeprowadzać jakiekolwiek rozumowanie.

Teraz nie robię nic. Wegetuję. W mieście jedyne co na mnie czeka, to wyrok śmierci. Biłem się po przegranej stronie. Zostałem banitą. Muszę czekać. Obserwując moje ukochane miasto z daleka czuję, jak odpływają ode mnie życiodajne siły. Z prowincji na los metropolii patrzę, jak przechodzień zerkający przez kratki w płocie lokalnego krezusa. Widać fragmenty ogrodu, tarasy w różach i służbę, która niesie pościel do prania. Mijasz marmurowe ogrodzenie i wiesz tylko tyle, że to co się dzieje po drugiej stronie nigdy nie będzie twoim udziałem. Tam jest świat, który rządzi się swoimi regułami, które zaledwie przeczuwasz, nie rozumiejąc ich wcale. Czujesz trochę zawiści, trochę tęsknoty, lekkie rozgoryczenie. Ale potem idziesz dalej i znowu widzisz przeciętność, biedę i głupotę, i pocieszasz się w sercu, że jednak nie ciąży ci ten cały anturaż luksusu. Jesteś anonimowy i nikt nic od ciebie nie chce. Możesz robić nawet bardzo brzydkie rzeczy i nikogo to nie obchodzi. Cieszysz się, że jesteś nikim.

Tym właśnie się stałem, lądując poza miastem, gdy tam trwa apogeum rewolucji. Mój nosorożcu, czemuś mnie opuścił. Zabierz mnie z powrotem na swój grzbiet! Żyłem z tobą wiernie w symbiozie, a ty zrzuciłeś mnie ze swojego karku na jakiejś zatęchłej pustyni. Mogę tutaj robić wszystko, oprócz robienia swojej roboty. Oprócz bycia tym, kim naprawdę jestem. A jestem bajkopisarzem, czyli tak zwanym dziennikarzem.

Zatem w dzień śpię, przesypiając upał i melancholijną jesień w sierpniu. Spektakularne lato właśnie się kończy i nie chcę na to patrzeć. Gdy się budzę jest już prawie ciemno i nad okolicą unosi się cieniutka mgła. Robię parę przysiadów na rozgrzewkę, piję najtańszą kawę rozpuszczalną, zakładam czarny sweter i uciekam z mojego ciasnego małego pokoiku na piętrze. Hotel „Victoria”, gdzie mieszkam, to szereg blaszanych bud na obrzeżach miasteczka. Stoją w rzędzie i ciągną się do końca ślepej uliczki, za którą są już tylko tereny kolejowe i olbrzymie betonowe place po jakichś fabrykach z minionych czasów świetności. Pod lampą nad drzwiami wejściowymi zawsze tańczy karuzel owadów. W okolicy są bagna i stawy rybne, gdzie o każdej porze można spotkać wąsatego wędkarza w kaloszach, przyczepionego do stawu ze swoją wędką jak mityczny artefakt. Nie mam tu nikomu nic do zaoferowania.

Sklepy są jeszcze otwarte. Idę do supermarketu, który o tej godzinie jest opustoszały. Zdaje się, że to jedyny supermarket w promieniu wielu kilometrów. Gdy wchodzę do środka czuję, że nie ma nic naglącego. Mijam półki jako tako zaopatrzone w towary. Widzę czerwoną łunę za szybą, która ogarnia całą okolicę i czuję boskie znużenie. Jest coś kojącego w tych niezmiernie długich i wysokich półkach z towarami. Spokój i obfitość. Jakiś nadmierny dobrobyt pulsuje w sercu tej epoki. Ten dobrobyt to nowotwór, który zdradliwie zabija każdego z nas.

Kupuję butelkę wódki i zgrzewkę piwa na kaca, bochenek chleba i kilka drobiazgów. Potem wychodzę na ulicę i włóczę się całą noc. Mam tu już swoje rewiry i znają mnie wszyscy lokalni pijacy i inne szumowiny. Cieszę się tu sporą popularnością. Dostaję zaproszenia na libacje, które trwają bez końca i na których występuję, a jakże inaczej, w roli błazna. Gdy nad ranem jestem już pijany wlokę się z moim plecakiem do pokoiku na piętrze. Gadam coś sam do siebie o jakiejś teoriach socjologicznych albo o filozofii. Jestem swoim najlepszym kompanem do rozmowy. Podśpiewuję glam-rockowe piosenki i oglądam to nieszczęsne miasteczko, utopione w swojej nędzy i beznadziei, podobnie jak ja. Tu nie ma rewolucji i wszystko toczy się po staremu. Jedyne, co wciąż tu funkcjonuje to sklepy „dwa cztery”, zagraniczne dyskonty i biurokracja, która w odpowiednim czasie na każdym położy swoją łapę.

Piję, aby przetrwać czyściec, który jest gorszym miejscem od piekła – w czyśćcu cierpi się tak samo, ale wciąż odurzasz się pustą, bezużyteczną nadzieją. Czekam na posłańca, który przybędzie i zabierze mnie z powrotem do domu. Być może to już czas, żeby przestać pić i samemu pomyśleć o drodze powrotnej na własną rękę. Lecz zanim pojawia się ten drogocenny wniosek zasypiam. Jeśli śni mi się cokolwiek, są to zawsze przyjaciele z dzieciństwa.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Jak cię zwą?   Czarnym proszkiem na białej koszuli. Potknięciem w holu, gdy cisza grobowa  grzebie zawarte przed ołtarzem faux pas. Poczekaj proszę, chcę by wszyscy wyszli.   Albo morderstwem, które ogłoszono  najbrutalniejszym na całym Mazowszu aktem miłości istoty najdroższej  sercu ofiary — komentuje gorąco...   Mam na imię strach — zjadacz białych chlebów, tłustych wiejskich kur i brudnych gołębi. Mam na imię lęk — badacz fenomenów   ległych u podstaw, jak pijanych zręby. Mam na imię Trzy — tylko proszę nie mów  mi po imieniu, tylko proszę nie krzycz.
    • Polska*             przekaże więcej pieniędzy na pomoc Palestyńczykom ze Strefy Gazy i jak przekazał rzecznik Ministerstwa Spraw Zagranicznych - Paweł Wroński - do specjalnej agencji Organizacji Narodów Zjednoczonych z polskiego budżetu - w dwutysięcznym dwudziestym piątym roku - trafi na ten cel milion dolarów więcej, a rok wcześniej na pomoc Palestyńczykom Polska przeznaczyła blisko osiemnaście milionów dolarów.   Źródło: Wirtualna    *zrobiłem drobną edycję - treść bez zmian i jak widać - warto wywierać presję na każdy rząd    Łukasz Wiesław Jan Jasiński 
    • Nazwałbym to moim pierwszym romansem z przemijalnością. Miałem wtedy może z 11 lat, mroźne jesienne poranki zazwyczaj zajmowała mi droga do szkoły przez szeregi posowieckich bloków, szarych, nieprzyjemnie nastawionych, ale proletariacko autentycznych. Pośród nich, już niedaleko szkoły zawsze stała ona - niska i ruda, przytłoczona między blokami, jakby szukała przy nich schronienia przed wszędobylskich wiatrem. Otaczała ją aura tajemniczości, która działała cuda w moim nastoletnim mózgu, aczkolwiek nie miałem nigdy w sobie na tyle odwagi aby uczynić przed nią pewny ruch, dopiero przy niej zaczynałem czuć w kręgosłupie pierwsze przymrozki października, przyśpieszać swój krok oraz naciągać czapkę. Oczywiście nie oznaczało to, że mi się nie podobała, od zawsze miałem tendencję do ukrywania mojego zainteresowania, ze wstydu czy strachu, efektywnie kopiąc pod sobą dołki w relacjach z innymi. Moje podchody zacząłem jeszcze przed pierwszym śniegiem, z początku ostrożnie zmieniłem swoją trasę do szkoły tak, aby przechodzić tuż przed nią, czekając aż jej oczy, kiedyś pewnie zeszklone, dzisiaj wyznaczające jedynie dwa ciemne punkty na frontowej fasadzie, spotkają się z moimi, obiecującymi dawno zapomnianą młodzieńczą energię. Wkrótce zacząłem chodzić do szkoły również w soboty - przynajmniej tak pomyśleliby moi sąsiedzi, bowiem do szkoły nigdy nie dochodziłem. Siadałem na ławce po drugiej stronie chodnika, starając się docenić to jak działało na nią dojrzałe, południowe słońce, odkrywając nowe zakamarki, podnosząc przede mną grama jej spódnicy. Wcześniej niedostrzegalne cienie raz nadawały jej ponury, niedostępny charakter, raz zapalały ją całą namiętnością, rudą zalotnością, tą samą która rozpalała moje blond włosy, tą samą która pozostawiała ciepłą sensację na mojej skórze. Już wtedy wiedziałem, że nie zadowolę się samym wzrokiem, że krótkie upalne momenty w kwiecie jesiennego dnia nie tylko za niedługo zanikną, ale że nawet w przyszłym roku, będą jedynie półcieniem spełnienia mej żądzy. Moje ciało po raz pierwszy domagało się ostatniego ze zmysłów, poczucia bliskości i zjednoczenia wcześniej jeszcze przeze mnie nie zaznanych, wiedziałem że będę musiał ułożyć plan, jak do tej jedności doprowadzić, jak wreszcie, raz na całe życie, pozwolić sobie na śmiały ruch.
    • Och, te róże z karpiowymi usteczkami

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...