Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Kościół


Aireth

Rekomendowane odpowiedzi

Tamtego wieczora jechałam przez Kraków. Co robiłam w Krakowie? Wracałam ze spotkania służbowego, które odbywało się w centrali naszej firmy. Byłam strasznie zmęczona, a następnego dnia chciałam iść normalnie do pracy. Kocham swoją pracę, bo właściwie tylko to mam. Nie mam męża, partnera, dzieci, czy nawet zwierzęcia. Mam za to kochankę. Moją pracę. Kocham to, co robię. Dlatego robię to tak dobrze. A praca kocha mnie, bo jestem dla niej dobra.
No ale te korki w całym Krakowie... nigdzie nie można było przejechać, ludzie tłoczyli się na ulicach i na większych placach, gdzieniegdzie samochody były tak zaparkowane na poboczach, że nie sposób było przejechać. Czasem znajdowałam się w miejscach, których w ogóle nie znałam, nie przejeżdżałam tamtędy w tamtą stronę w drodze centrali firmy. Mimo to jakoś brnęłam powoli przez miasto.
Około wpół do dziesiątej całkowicie utknęłam. Przede mną stał sznur samochodów, ludzie zaczęli wychodzić z pojazdów i biegneli gdzieś. Tłum spieszących się gdzieś osób falował na ulicy.
Byłam zdenerwowana. Musiałam jeszcze dzisiaj w nocy, no, najpóźniej jutro z samego rana, dojechać do Szczecina, a tu tłum urządza sobie uliczną bieganinę! Wysiadłam z samochodu i, uprzednio go zamykając, ruszyłam w kierunku, w którym biegli wszyscy. Prawdopodobnie wyniknął jakiś karambol albo ktoś urządzał demonstrację na ulicy.
Nagle ktoś chwycił mnie za rękę i pociągną ze sobą w kierunku największego tłumu. Zaczęłam biec, tak jak osoba, która mnie trzymała. Chciałam się wyrwać, ale uścisk był tak mocny, że nie dałam rady. Znaleźliśmy się w tłumie płaczących dookoła osób, trzymających świeczki i dziwne koraliki. Było ciasno, ale ktoś, kto mnie trzymał za rękę zaczął się przeciskać między nimi, a ja z nim. Po chwili zauważyłam, że jesteśmy w jakimś dużym pomieszczeniu wypełnionym ludźmi, zapachem kadzideł, świecami, płaczem. Brnęliśmy dalej, aż w końcu zobaczyłam, że znajdujemy się w kościele. Przed nami stał ołtarz. Na nim, na białym obrusie stała monstrancja z hostią w środku. Obok stał obraz Jana Pawła II. Ludzie płakali. Nic nie rozumiałam. Pociągnięto mnie gdzieś w bok, pod ścianę, skąd jednak widać było ten obraz i tę monstrancję.
- Dobrze Aniu, że jesteś... myślałem, że nie znajdę cię w tym zamieszaniu – odezwał się człowiek, który ciągnął mnie przez ten cały czas za rękę. Był wysokim brunetem z dużymi uszami i grubymi okularami.
- Ale ja nie mam na imię Ania – odpowiedziałam mu.
Mężczyzna przyjrzał mi się uważnie.
- Och, przepraszam, jest pani taka podobna do Ani...Przepraszam... Naprawdę...
- Nic nie szkodzi. – odparłam mu z tym wystudiowanym uśmiechem. Kiedy pracuje się w takim zawodzie jak ja, po jakimś czasie wszystkie gesty stają się wyuczone. – Mógłby mi pan jednak powiedzieć, co tu się właściwie dzieje?
- To pani nic nie wie? – zapytał mnie zdziwiony – Jan Paweł II jest umierający. Wszyscy modlą się o zdrowie... albo o dobrą śmierć.
Zaległa cisza, przerywana pochlipywaniami ludzi zebranych w kościele. Było ich tutaj pełno, pomimo iż kościół był mały. Tłoczyli się wszędzie, pierwsze rzędy klękały tuż przy balaskach.
Jakoś niespecjalnie poruszyła mnie wiadomość o chorobie papieża. Od siedemnastego roku życia jestem zagorzałą ateistką. Owszem, uważam, że papież Jan Paweł II jest wielką osobą, zrobił dużo dobrego dla świata... Choć mógłby się zgodzić na aborcję i eutanazję, przecież to też dla dobra ludzi. Ale nie uważam, żeby umierającemu człowiekowi potrzebna była modlitwa. Wszyscy wiedzą przecież, że nie wyzdrowieje, a skoro po śmierci nic nie ma, to po co mu modlitwa o dobrą śmierć? Zresztą ja od bardzo dawna się nie modliłam. Nawet wtedy, gdy umarła moja mama. Gdy mój brat miał wypadek i nie wiadomo było, czy przeżyje. Wcześniej, owszem, wierzyłam w Boga, nawet bardzo gorliwie... należałam nawet do jakiejś organizacji religijnej dla młodych. Kiedy teraz myślę o tych czasach, aż mi się łezka w oku kręci.
Ale to było kiedyś. Teraz znajdowałam się jak świnia między owcami. Zupełnie tutaj nie pasowałam. Mężczyzna, który mnie tu przyprowadził, zniknął – pewnie poszedł szukać swojej zaginionej dziewczyny. Ja również chciałam wyjść... ale kiedy spojrzałam na te zapłakane twarze, rozmawiające z Bogiem to poczułam się jakoś dziwnie. Oni dostępowali najwyższego zaszczytu...a ja...ateistka, poczułam, jakby czegoś mi brakowało. Kogoś.
Tak, brakowało mi chyba Jego obecności. Był ze mną od piętnastego do siedemnastego roku życia. Mój jedyny Przyjaciel. Nigdy nie byłam powszechnie lubiana... dopiero kiedy spotkałam Jego, wszystko się zmieniło. Pokochałam Go, a On był dla mnie dobry. Prowadził mnie i zawsze był ze mną, jak nikt inny. Potrzebowałam Go, a On mnie. To z Nim przeżyłam najpiękniejsze lata mojego życia. To On dał mi Miłość... której nie pojmowałam.
Poznałam chłopaka – Jacka. Był wysokim blondynem, trochę piegowatym. Podobał mi się, nie tylko ze względu na wygląd, ale również z powodu charakteru – romantyczny filozof, łagodny i opiekuńczy. Zakochałam się w nim już czwartego dnia naszej znajomości. On również należał do naszej organizacji religijnej. Często rozmawialiśmy o mało przyziemnych sprawach, bo ja w sumie też byłam w głębi duszy filozofką. Zaczęliśmy pisywać do siebie listy. Poważne, w większości zawierające filozoficzne rozważania... Zbliżyliśmy się do siebie, oboje poczuliśmy jakąś więź... On pisał mi wiersze, pełne jakiejś metaforycznej miłości, ja czytając je, prawie mdlałam z rozkoszy. Okazało się potem, że wiersze nie były do mnie, a Jacek uważał mnie po prostu za fajną koleżankę, może nawet przyjaciółkę. Opisywał mi po prostu swoje uczucia, żeby dowiedzieć się, co o nich sądzę. A ja myślałam, ze jestem dla niego kimś więcej... Że mnie kocha. No cóż, łudziłam się. Co ja sobie wyobrażałam? Przecież nie byłam nawet ładna.... Bolała mnie moja naiwność. Jak można było się aż tak oszukiwać? Przekonałam się wtedy, że mało urodziwi ludzie nigdy nie znajdą miłości. Od tamtej pory postanowiłam świadomie się nie zakochiwać.
Ale się nie dało. Kolejnym w tej krótkiej galerii był Mateusz. Był sportowcem, tak jak ja w tamtym okresie. Zobaczyłam go kiedyś na basenie, na zawodach. Był w ogóle z innej szkoły i dużo starszy – aż o trzy lata. Koleżanka powiedziała mi, że na pewno wygra. Wygrał. Miał takie miękkie ruchy w wodzie... takie zmysłowe, powolne, ale zarazem mocne. Jego siła była w technice. Zaimponował mi tym. Potem się okazało, że chodził na te same msze co ja, więc widziałam go dość często – raz na tydzień. Ale to była miłość „ tylko z widzenia”, w dodatku jednostronna. On pewnie nawet nie wiedział, że istnieję. Nic o nim nie wiedziałam, poza imieniem i nazwiskiem. Chciałam do niego czasem podejść, poznać...ale z moją urodą szybko straciłabym jakiekolwiek szanse. Byłam rozdarta. Chciałam czegoś, ale jednocześnie bałam się, że zostanę odrzucona. Że przegram. Taka już byłam i może dlatego nie wychodziło mi nigdy w miłości. Ani wtedy, ani później.
Kiedy potem się „zakochiwałam” albo wpadałam w zauroczenie, modliłam się tylko do Pana, żeby wszystko się skończyło, żeby mi szybko przeszło. Byłam uczuciowa i nie chciałam cierpieć przez swoją głupotę i naiwność. Zamykałam się w jakąś skorupę. Mało rozmawiałam z chłopakami. Potem w ogóle ich unikałam.
Wtedy, kiedy zrozumiałam, że nie mam szans na miłość, przestałam wierzyć w Boga. To znaczy, najpierw modliłam się do Niego gorąco o to, żeby ta miłość się jednak spełniła. Ale potem... straciłam całkowicie nadzieję, a z nią – wiarę. Skoro Bóg był wszechmogący, dlaczego nie dał mi miłości?
Po jakimś czasie przestałam marzyć o królewiczu z bajki. Tyle spraw zajmowało mi przecież głowę... studia, teraz praca... I właściwie w tym swoim dwudziestosiedmioletnim życiu nigdy nikogo nie miałam. Praca? Była daleko. Teraz, w tym kościółku, nie miała znaczenia. Więc pod każdym względem byłam samotna.
Zrozumiałam to dokładnie o godzinie 21.55 . Ktoś chyba wszedł do kościółka i coś powiedział, bo już po chwili cały kościół najpierw zafalował od tej wiadomości, a potem wszyscy jak jeden mąż zaczęli płakać. Po chwili i do mnie doszła ta informacja. Papież umarł.
Nie wiedziałam co zrobić. Nawet się nie spodziewałam, że tak mną to wstrząśnie. Poczułam czerń w mózgu, taką bezdenną pustkę, bez myśli. Tak jakby odszedł ktoś mi bliski. Przez tyle lat tego nie czułam... dlaczego teraz?
Spojrzałam na monstrancję i na hostię w niej ukrytą. I wszystko pękło. Znów miałam siedemnaście lat. On znów mnie wołał. Opierałam się. Nie chciałam znów się łudzić.
Ręce podniosły mi się same. Głowa pochyliła. Uczyniłam ten zapomniany gest, który kończył wszystko stare i zaczynał nowe.
Myśli same ułożyły się w zdania.
„Prowadź mnie... bądź moją Miłością”.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Niestety nie doświadczyłem literackiego uniesienia. Temat, no cóż, ateistka jakimś cudem dostaje się do kościoła akurat w czasie choroby Papieża, a gdy On umiera, ona staje się nagle wielce religijna. Swoją obojętność tłumaczy nieszczęśliwymi miłościami. Uważam że wykorzystując Papieża, chciałaś by twój tekst stał się ciekawszy, że wszystko się zmieniło tego dnia. Nie wiem czy wiesz, ale ten stan mogę określić milczeniem zatrutych języków, z których nie wszyscy chcą dostać antidotum, a tym co znudzi się bycie czystym, wrócą do poprzedniego życia.
„dużo starszy – aż o trzy lata” no to rzeczywiście stary jak nic
„biegneli” ? Chyba biegli powinno być
„jesteśmy w jakimś dużym pomieszczeniu wypełnionym ludźmi, zapachem kadzideł, świecami, płaczem” trzeba mieć IQ trochę niezbyt duże, aby nie rozpoznać kościoła od dużego pomieszczenia.
„Oni dostępowali najwyższego zaszczytu” a czemu ateistka uważa modlitwę na zaszczyt?
To tyle ode mnie. Pozdrawiam

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...