Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

Na cmentarzu o zmierzchu, panuje zazwyczaj grobowa cisza. Ma to zapewne związek z faktem, iż z krtani nieboszczyków, plecionek kości lub kupek prochu, raczej żadne dźwięki między grobami, rozkładać się nie mogą. A jednak dzisiaj, w ten ciepły, przytulny  podwieczorek, jest deczko inaczej. Może nie tyle dotyczy to dźwięków, lecz dziwnej, błękitnej poświaty, prześwitującej od jakiegoś czasu, przez niewielkie okna kostnicy, oraz trzepotu czarnych skrzydeł, dźwigających ciała kruków.

 

Nadlatują ze wszystkich stron, siadają w ciężkiej bezgłośni, na zarośniętym mchem dachu, oraz okolicznych drzewach i żaden nawet dzioba nie otworzy, by zakrakać. Jakby zlęknione na coś czekały, przyklejone póki co, musowym zaproszeniem na tajemne spotkanie,  przez  biesiadników wpół drogi, pomiędzy światami.

 

Którzy będą się przeciskać, na drugą stronę cmentarnej rzeki, gdzie czas już  nie płynie, chociaż piranie owszem. Niektórych nie przepuszczą, by rozszarpać szczęśliwe zmartwychwstanie. Nagle okna kostnicy, samoczynnie  otwierają szklane okowy.  Czarne smugi w poświacie księżyca, obleczone w skrzydła, noszone podmuchem wiatru, zaczynają wlatywać do środka.

 

Tłoczą się niemiłosiernie, czarnym kłębowiskiem ocierając ściany. Ranią siebie nawzajem, lecz i tak nie wszystkim ptakom jest dane wlecieć. Wiele ciał, jako obłoki pierzastego pyłu,  osiada na gałęziach, tworząc podłużne całuny mrocznego śniegu, przyozdobione strzępkami skrzepłej krwi, przez które gdzieniegdzie  prześwituje zieloność.

 

Na obrzeżu cmentarza, starzec wyplata koszyki, lecz wiatr je nieustannie rozwiewa. Wtapia w gałęzie drzew, nierozpoznane.

 

Niewielka dziewczynka w białej sukience, pojawia się jak spod ziemi.  Każdy mijany przez nią grób, zmienia swoją strukturę. Niektóre migoczą ciepłym blaskiem, inne płoną jak pochodnie lub pozostają bez zmian.

 

Z kostnicy wychodzi inna postać, w czerwono zielonej szacie. Jako że błękitne światło pada od tyłu, widać wielki cień, na kurtynie z mgły, która sama siebie zaistniała.  Lecz postać nie idzie w tym kierunku, tylko w przeciwnym. Patrzy w stronę Księżyca. Z żółtej pełni zwisa kropla krwi. Zaczyna spadać w kierunku ziemi.

 

W tym samym czasie, dziewczynka wchodzi do wnętrza budynku. Zamyka za sobą  drzwi. Z okien wylatują biało szare motyle. Szybują nad cmentarzem. Siadają na grobach. Wiele na tych co płoną.  Jakby musiały. Ogień ich jednak nie spala, tylko zwęgla  skrzydła.

 

Spadająca kropla tworzy okrągły cień. Większy i większy.

W końcu pochłania cały cmentarz,

gęstą, pachnącą czerwienią...

 

... o brzasku, na oszronionej łące,

spowitej migoczącą, wielobarwną mgłą,

po drugiej stronie pryzmatu,

dziecko przytula pąk białej róży.

 

Rozkwita w trzymających dłoniach, nieskończonością płatków.
 

Gdy pierwszy promień słońca, opromienia jej twarz,

rzuca go w kierunku nieba.

 

Edytowane przez Dekaos Dondi (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

Aff↔Dzięki:)↔A wiesz, że o filmie pomyślałem też:)↔Animowanym, by łatwiej ukazać niektóre sceny. Chociażby wylot motyli i przeobrażenia grobów. No i finał. Kropla spada na cmentarz,

a zaś ujęcie... dłoni z czerwoną różą, co różnobarwną się staje... dziewczę idzie przez pryzmat...

przeistacza się w kwiat w biały... i rzuca płatki ku niebu... a reszta, to już jak kto zrozumie.

Pozdrawiam:))

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Gdy przychodzi zieleń, to nic innego nie robię, pakuję się w nią i tak aranżuje dni.
    • W czterech ścianach płonie strach, Cisza krzyczy, serce drga. Na stole zimny chleb i łzy, A w oczach dziecka — koniec gry.   Zagubiony w cieniu win, Własny gniew pożera dni. Chciałem tylko być kimś znów, A zostałem echem krzywd i słów.   Zasłaniasz blizny — wstyd i żal, Mówisz „nic się nie stało”, jak co dnia. Ale nocą słyszysz płacz, To twoje serce woła: „dość już masz!”.   Roztrzaskane lustro wciąż, Pokazuje twarz bez słów i rąk. Czy przebaczenie ma jeszcze sens, Gdy każdy krzyk to nowy grzech?   Nie bij, nie krzycz, nie niszcz snów, Niech miłość wreszcie przerwie ból. Z popiołów wstań i zacznij żyć, Bo w każdym z nas jest światło i krzyk. Niech echo ciszy woła nas, By nikt nie płakał jeszcze raz...       p.s. Tekst jako piosenkę można posłuchać tutaj 

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @tie-break Oj, jak ładnie, wrócę - tylko pomyślę, bo teraz jestem jeszcze trochę śpiąca :)
    • Tańczyły, śpiewały, pijane obłędem, Oszalałe, w upiornych podskokach. Po chwili krótkiej do kotła, równym rzędem, Stały za sobą w ciemności zmrokach.   W kotłach smakołyki się zagotowały: Tłuste mięso z udźca baraniego, Na zakąskę zaś zioła przygotowały I drobinkę kwasu chlebowego.   – Ja, to tamtej mleko zabiorę – za karę, Bo mnie nazwała staruchą starą, Że niby ona wielką posiada wiarę, A ja jestem zgryźliwą poczwarą.   – A ja, to plagę szkodników na pszenicę Ześle sąsiadce, co do kościoła, Wczoraj ledwie – wyobraź sobie – w rocznicę, W biegu na msze poszła chylić czoła,   Wymodlić wybawienie przeklętej duszy, Bo deszcz sprowadziłam na jej pole. Tamtej zeszłorocznej, przeraźliwej suszy Pokonała zawistną niedolę,   A ona, że to niby czary, że szkodzę. Nie pomogę więcej – źli są ludzie. W smutku spuściła głowę. – Od nich pochodzę, Dbali, wychowali, w pocie, w trudzie.   Zamartwiła się nad swoimi słowami, A sumienie poruszyło strunę, Która w duszy – nakazami, zakazami – Drapie niewidzialną oczom łunę.   Wrzask. Na kłótniach i na sporach noc upływa, Zmęczone i rozdrażnione – senne, Na niczym już im nie zależy, nie zbywa. Blisko świt słońca, zorze promienne.   Wtem pojawia się demon, kozioł kudłaty, One w strachu: przewiniła która? Wchodzą z lękiem na latające łopaty – Złego aura: upiorna, ponura.   Matoha syczy, czerwone oczy wbija, Dokładnie ogląda, wzrokiem bada, Czy która nie zwodzi albo nie wywija, Kłamie, oszukuje. To szkarada –   Pomyślały. Pokorny wzrok w ziemię wbity. Na to on: sprawiedliwość – tak Zofio – Wiedźmy, czarodzieja, maga czy wróżbity Jest matką i waszą filozofią.   Straszyć czy szkodzić – nie. Wam pomagać dane. Ziół leczniczych poznałyście sekret, Przepisy na różne choroby podane Nosicie jak podpisany dekret.   Wymagam więc jako strażnik waszej pracy, By morale przestrzegane były, W przeciwnym razie na rozkaz was uraczy Sroga kara. Diabły będą wyły   Z klęski, z zatraty waszej, z waszej głupoty Wyły będą pod niebiosa same, Winne będziecie jeżeliście miernoty Pod odpowiedzialnością złamane.   Wiedźmy w strachu całe przed Matohem stały. Wygląd jego jak demona z piekła: Kozioł zawistny i to kozioł niemały, Oczy czerwone, gęba zaciekła,   Na głowie rogi, zębiska, czarna grzywa, Lecz co innego bardziej przeraża: Odgłos co się z głębi gardła wydobywa, I śmiech, który raczej nie zaraża.   Z piekła rodem, więc dlaczego zapytacie, Czuwa pilnie, by wiedźmy chroniły, A nie wiodły ku zgubie, żalu, utracie? Cóż? Prawo, prawem – tu prawo siły.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...