Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

W uścisku śmierci


Rekomendowane odpowiedzi

Umarła moja matka. Pochowałem ją w szarym lastrykowym grobie. Chciała mi coś jeszcze powiedzieć tuż przed śmiercią, lecz, nie zdążyła… Pamiętam, był pochmurny dzień… Chciała mi coś powiedzieć, ale nie zdążyła… Pamiętam ten dzień. Pamiętam każdą minioną chwilę… Umarła o 9.45, zdziwiona bezkresem pustki, mroku i milczenia… Umarła, patrząc w okno, jakby wiedziała, że może już ulecieć jak ptak, w bezkres, w wieczność, w nic…

 

Lekarz stwierdził zgon beznamiętnym głosem. Wypisał kwit… Dlaczego? Dlaczego? ― Co jej dolegało, panie doktorze? ― „A, boja wiem?”. Straszliwa pustka targnęła moją duszą. Uderzyła momentalnie krew. Do tej pory słyszę nieustanny szum płynącej rzeki, wzburzony gorączką nurt… Noc ściska moje skronie. Dusi i miażdży. Noc. Okrutna noc… Bezgwiezdna pomroka samotności i smutku. Bezgraniczna pustka. Zapalam światło. Na ścianach plamy, pajęczyny i kurz. Na ścianach olejne krajobrazy. Na ścianach plamy wilgoci, pęknięcia, pył… Dotykam palcami. Muskam. Głaszczę…  Całuję namiętnie, jak tylko można całować jedyną miłość… Jak tylko można. Jak tylko…

Napijesz się ze mną? Chcesz? Mam jeszcze trochę… W takim razie naleję sobie do pełna. Alkohol rozlewa się tak cudownie w przełyku, żołądku. Otumania i rozluźnia. Rozgrzewa. Potęguje myśli. Otwiera wyobraźnię, sny… Pozwala wyrzucić z siebie wszystko, co ukryte, co stłamszone codziennym dniem.

Przepraszam. Posiłkuję się „Obcym”, Alberta Camusa. Przepraszam, lecz, kogo to, u licha, tak naprawdę obchodzi? Nikogo. Jemu też umarła matka, tak jak i mnie, ale w przytułku. Moja umarła w domu, na rękach… Lecz, kogo to obchodzi? Nikogo. Podziwiam jego prozę. Pisarski kunszt. Gdzie mi tam do niego. Gdzie… Kondolencje złożył mi wuj, jemu szef. A może i nie złożył. Jakie to ma znaczenie… Jego przyjął dyrektor przytułku, mnie ― nikt. Bo i kto mnie mógł przyjąć? Jego matka przed śmiercią często płakała, moja nie mówiła nic. W każdym bądź razie nic ważnego. Podawałem jej leki, bo sama już nie potrafiła. Nie umiała. Plątały się jej odrętwiałe palce… 11 marca, w czwartek 2021 roku o 9.45 stanęło jej serce. Jej ostatnie słowo brzmiało: „Dzwoń „. Cokolwiek miało to znaczyć. Cokolwiek, to było. Lecz, nim zdążyłem wybrać numer ― dopadłem do niej i zobaczyłem śmierć. Ostatnie westchnienie. Ostatnie uderzenie serca. I zamknięcie powiek. Wiem, nie chciała, abym je zamknął. Wolała sama… Sama… Jej dusza uleciała przez okno, kiedy je otworzyłem. Kiedy odsunąłem firankę… Jej dusza uleciała w niebyt albo do Raju. Jej dusza uleciała bezszelestnie. Cicho. W tajemnicy przed światem, przysiadłszy na chwilę na parapecie, aby spojrzeć po raz ostatni… Na mnie? Na miejsce życia? Uleciała. Odfrunęła. Zniknęła. Rozproszyła się w nic…

 

Lekarz stwierdził zgon. Beznamiętnie. Urzędowo… Lecz, cóż to mogło lekarza obchodzić. A czy to jego pierwsza stwierdzona śmierć? Wypiłem wszystko i nie mogę wstać. Ale mogę pisać. Po wypiciu dobrze mi się pisze. Może z błędami. Nie wiem. Mam to gdzieś… Kocham cię, słyszysz? Kocham cię…

Albert Camus uśmiecha się do mnie znad grobu w błękitnawym obłoku, popalając papierosa. Dozorca biegł za nim, aby mu przekazać, że chce otworzyć trumnę, by mógł rozpoznać zwłoki. Pożegnać się z matką. Mnie nie gonił nikt… Mnie dogonił bezdech okrutnej śmierci. Ścisk. U niego obijały się w południe dwa szerszenie o szybę Mnie otulała marcowa, przedpołudniowa cisza. Otulało zamglone słońce, aby po południu uderzyć z całą mocą straszliwej śnieżycy. U niego panował skwar…

Ktoś, coś do mnie mówi. Kto? Nikt. Ja sam do siebie mówię. Szepczę. Włączam światło. Wyłączam. Jest tu, kto? Czy ktoś tu jest? Nie ma nikogo. Jestem sam. Ja, i mój na ścianie cień.

Już nie trzeba. Nie trzeba, o, zmory, o, mary nieśmiertelne. Wypiłem wszystko. Czy ma ktoś jeszcze coś? Dobrze zapłacę. Szukam, lecz nie znajduję niczego. Moja ręka grzęźnie w głębokiej kieszeni dziurawych spodni…

Przepraszam. Jeśli, ktoś chce zadzwonić, to mój telefon jest na mankiecie koszuli. Proszę dzwonić. Śmiało. Wiem. To moja wina. Moja wielka wina. Moja wielka cholerna wina… Czy jest tu, kto? Ostre światło żyrandola oświetla moją twarz. Ćmy uderzają o żarówki, wzniecają kłęby kurzu… Ćmy uderzają. Łopoczą skrzydłami. Umierają. A, ja? Czuję, jak i mnie wyrastają skrzydła… Zapalam obskurne światło kinkietu. I znowu jestem w barze, pośród innych ciem. Na blacie widzę kręgi po alkoholu. Która to już szklanka? Butelka? Czy, ktoś wie? Nie wie nikt. Bo i po co miałby wiedzieć? Barman poleruje szkło z kamienną miną. Ogląda je pod światło…. Za barem ogromne lustro. Moja zniszczona twarz…

Ktoś się przysiada. Ktoś odchodzi… Już nie odróżniam twarzy. Wszystkie są zamazane i mgliste, o nieustalonych rysach. Ale chyba jakiś robotnik portowy, magazynier, bankier… Być może dyrektor jakiegoś ważnego instytutu… Czy jest tu, ktoś? Nie ma nikogo… Wszyscy są jacyś obcy, niekomunikatywni, milczący… Wszyscy są, a jakby nikogo nie było…

 

Chyba zdrzemnąłem się na chwilę. Budzi mnie jakiś szelest. Rozwieram szeroko powieki. Olśniewa mnie jaskrawe światło. Poranek, to? Wieczór? Środek dnia? Nie wiem tego na pewno, gdyż błądziłem dopiero, co w malignie niepamięci, w odmętach przeszłości… Jawa, to, czy sen? Boję się westchnąć głębiej, aby nie wzruszyć sadzy w kominie, popiołu buzującego kominka… Gdzie ja jestem? Nie wiem. Tu albo tam. Albo, gdzie indziej… Albo nigdzie… Ktoś, coś do mnie mówi, pociągając nosem. Płacze? Ale z jakiego powodu? Próbuję zapytać, lecz mamrocze dalej i łka w tych samych równych odstępach… Nie mogę się dowiedzieć niczego. Niczego… Zwisa z krzesła z żałosną miną. Nie patrzy na mnie. Mówi cicho, prawie szeptem: „kochałem twoją matkę” ― Kto? Kto, ty jesteś? „Nie poznajesz mnie?” ― Wpatruję się uważnie, usilnie… Nieostrość zamienia się w jaskrawość umysłu… ― Tato, tato… ― Nasłuchuję i słyszę: „Już dobrze. Jest ze mną” ― Tato… ― „Nie mów nic… „

Przez okno wchodzi zapach bzu. Wdycham łapczywie. W uszach szum buzującej krwi. W uszach szum upływającego czasu. Za oknem maj. Deszczowa ciepła noc. Za oknem pustka. Bezbrzeżna melancholia. Za oknem noc. Jakaś muzyka spływa na mnie z nieba. Wdycham zapach świeżej wilgotnej ziemi. Puste podwórze. Krzewy, drzewa… Chyba sobie pójdę. Dokąd? Donikąd… Szelest wiatru. Liście oklaskują czyjeś przybycie, czyjeś odejście… Już nie musisz niczego mówić, Tato. Nie mów nic… Właśnie wychodzę z domu. Wychodzę naprzeciw niczego…

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2022-05-26)

 

 

 

Edytowane przez Arsis (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Trzy wiewiórki na moim małym  parapecie :) Nie, wiewiórki same sobie dają radę, wszystko sobie znajdą, sikorskim troszkę trzeba pomóc, gdy zasypie. Co może ciekawe, wypatrywały mnie przez szybę, wieszały się na oknie, chyba tresowane, po prostu nie było wyjścia ;) Pozdrawiam serdecznie

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

          Popatrz, sam zmienia na Sikorskiego, te telefony są nienormalne ;)
    • Rozdział dziesiąty       - Czcigodni a wielce urodzeni panowie senatorowie - rozpoczął obrady król Zygmunt III Waza - jak wiecie, sytuacja naszego wielonarodowego imperium jest wielce korzystną: politycznie, wewnętrznie i miltarnie. Jednak tym, czego nie wiecie jest to, że politycznie może stać się korzystną o wiele, wiele bardziej - po tych słowach władca przerwał, nie chcąc zostać zagłuszonym przez ewentualny aplauz. Jednak godność i stateczność zebranych - pominąwszy już królewski majestat - oraz waga tak obrad, jako i podejmowanych kwestii - nakazały im zachowanie spokoju.     - Co dokładnie wasza królewska mość ma na myśli? - zaindagował Jan Zamoyski, kanclerz wielki koronny. Czując się wszak niefortunnie, iż królewskie zamysły stanowią dlań tajemnicę, która to prawda, zwłaszcza w obecności tak wysoko postawionych person przykro go dotknęła - a z drugiej przywykł już do sekretności władcy, tym samym do ujawniania przezeń planów po dogłębnym ich przemyśleniu.     - Stan rzeczy tam - król Zygmunt, będąc w doskonałym nastroju, pozwolił sobie na swobodniejszy gest, wskazując przez wielkie okno rozległej komnaty warszawskiego zamku północny zachód - i stan rzeczy tam - jednakim gestem pokazał na wschód.    Pewnego stopnia niepokój zagościł na obliczach książąt senatorów województwa bałtyckiego oraz sprawujących władzę na terenach, sąsiadujących bezpośrednio z Carstwem Moskiewskim. Dobrze wiedzieli - gdyż jakże inaczej? - zarówno o szwedzkim pochodzeniu jego wysokości, jak i o tym, że silny korpus wojsk koronno-litewskich zażywał ostatnimi czasy gościny na stolicznym kremlu. Ale fakty te nie wyjaśniały wszystkiego. Więcej nawet - po prawdzie wyjaśniały niewiele.    - Otóż propozycja moja jest taka, aby zgodnie z tym, na co za naszą wymowną zachętą - tu władca oparł dłoń na rękojeści rapiera - zgodził się w Sztokholmie Riksdag i zgodnie z tym, na co, także pod naszymi dyplomatycznymi prośbami - tu król powtórzył gest - zgodzili się członkowie tamtejszej Dumy - żeby poprzez moją osobę imperium nasze weszło w unię ze Szwecją, co rzuci jeszcze więcej strachu na naszych sąsiadów tam - w tym momencie Zygmunt uczynił ruch dlonią ku zachodowi - zaś przez osobę królewicza Władysława połączymy się w jedno z owym prawosławnym krajem. Żeby nasi synowie, nasi wnukowie i postenaci wszystkich kolejnych generacyj byli bezpiecznymi po wsze czasy.    Milczenie, które zapadło, przerwał nie wielki kanclerz koronny, ale śmielszy od niego książę Jeremi Wiśniowiecki, wojewoda ruski. Śmielszy i żywszy umysłem, chociaż historia mu tego zapomniała.    - Suponuję - przemówił donośnym głosem - że wasza królewska mość wie coś, czego my nie wiemy. A któż to zacz, kto zdaje się, że zajrzał w przyszłość? Skąd bowiem inąd wieści o przyszłych niebezpieczeństwach owych?    - Ano od tego - król Zygmunt III Waza zebrał całą swoją odwagę, takiego bowiem zapowiedzenia nie było mu pisane ni przeznaczone dotąd wygłosić - w którego wszyscy tu, jako jeden, wierzymy.     Co rzekłszy, ukłonił się nisko Pojawiającemu Się. Swoim zwyczajem, kiedy i gdzie zechciał.     - Taaak - Jezus powiódł wszechprzenikliwym  spojrzeniem po oniemiałych senatorskich obliczach - pora wam na prawdziwe oświecenie...      Voorhout, 25. Listopada 2024 
    • @Stary_Kredens Ludzie nie mają wyboru? Może od razu się zabij. Nie komentuje reszty; bo to bzdury.
    • Dziękuję @iwonaroma @piąteprzezdziesiąte

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @Domysły Monika Dziękuję za naprawdę przemiły komplement. :-)   Po pierwsze, jeśli Pani to nie przeszkadza, możemy spokojnie przejść na ty.   Po drugie, jeśli o wiersze chodzi, niewypały się zdarzały, owszem, bo to nie jest tak, że wszystkie utwory podobają się z definicji, czy są prawidłowo napisane, niemniej jednak, odkąd świadomie zacząłem uczyć się, jak pisać, staram się przestrzegać matematyki w tekście, by np. płynnie się go czytało.    
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...