Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Nazajutrz w domu na dole było kilku mężczyzn. Arman słyszał cichą, ale emocjonalną rozmowę, jednak nic nie rozumiał, nikt go również nie budził. Dopiero jak sam zszedł na dół, to jeden z mężczyzn zagadał go po angielsku:

 

- Witamy cię, jestem kuzynem gospodarza tego domu a to mój

brat. Ojciec Nili u mnie pracuje. Wszystko wiemy, wiemy jak

s zachowałeś i jesteśmy ci bardzo wdzięczni. Uratowałeś

Nilę i jej ojca, mojego kuzyna.

- Mieli wielkie szczęście, że akurat tutaj spaliśmy.

- To prawda, chcielibyśmy ci się zrewanżować, tylko musisz

być z nami szczery.

- O co wam chodzi?

- Wiemy, że twoja córka jest chora. Czy zmierzasz z córką do

Albanii?

- No a gdyby nawet, to co?

- Wiesz jak trudno dostać się do strefy, bez biletów to

niemożliwe.

- Może wiem i co z tego?

- Możliwe, że jest sposób żeby ci w tym pomoc, ale bardzo

ryzykowny. Ryzykowny dla ciebie i twojej córki, ale również

dla nas.

 

Arman usiadł wyraźnie zainteresowany.

 

- Co możecie zrobić?

- Chodzi o to, że w strefie przebywa bardzo dużo ludzi i oni

potrzebują bardzo dużo jedzenia. Moja firma oraz inni

rybacy z okolicy, których dobrze znamy, jesteśmy jednym

z ich dostawców. Co kilkanaście dni wysyłamy dwa tiry pełne

ryb wprost do strefy. Kontrola odbywa się u nas. Robi to

urzędnik z Salonik który przyjeżdża i plombuje tira. Potem tir

jedzie wprost do strefy i nikt go już nie otwiera po drodze,

 aż do końca. Na granicy też nie.

- Ten urzędnik by się zgodził?

- Nie może nic wiedzieć. Przyjeżdża do nas jak auta są już

 załadowane. Ma do nas zaufanie. Nie jest w stanie sprawdzić

 załadowanego tira dokładnie. Kierowca też nie może nic

wiedzieć. Nie znamy go dobrze.

- Umieścicie nas tam?

- Masz na imię Arman?

- Tak.

- Słuchaj Arman, jest z tym problem, te tiry to chłodnie.

Posyłamy surowe ryby a w tych chłodniach cały czas jest

około minus 15 stopni.

- Jak długo trwa podróż?

- Około 10 godzin.

- Damy radę, potrzebujemy tylko ciepłe ubrania.

- Dostaniecie je. Tylko jak już przyjedziecie na miejsce, to

musicie tak opuścić chłodnie, żeby was nikt nie zauważył

i żebyście niczego po sobie nie zostawili. Wymyśliliśmy

sposób, jak otworzyć chłodnię od środka. Trochę przerobimy

zamek. Nauczymy cię. Jak tir wjeżdża do strefy, to przy

bramie zrywają plomby i sprawdzają chłodnię. Nie

 zauważą was bo będziecie z tyłu za skrzynkami. Następnie

chłodnia wjeżdża do środka, ale nikt jej już nie plombuje,

wtedy, przed rozładunkiem, musicie z niej uciec i zamknąć

drzwi. To będzie w nocy.

- Kiedy jedzie tir?

- Jutro po południu.

- Bardzo wam dziękuję, jestem wdzięczny, że chcecie mi

pomóc.

- Zasłużyłeś sobie.

- Ci bandyci to młodociane gnojki, wątpię żeby chcieli tu

jeszcze raz przyjeżdżać, ale do końca nigdy nie wiadomo.

Mogą chcieć się zemścić.

- Nie martw się, myślimy o tym. Uzbroimy Nilę i jej ojca,

wzmocnimy drzwi i okna domu a poza tym będziemy mieć ich

na oku przez jakiś czas. Przez kilka tygodni ktoś będzie z nimi

w nocy. Obronimy ich. Skąd umiesz tak walczyć?

- Jestem żołnierzem, komandosem.

 

  Nazajutrz Arman z Jamilą zostali wyposażeni przez miejscowych w ciepłe kurtki i swetry oraz ciepłą bieliznę. Dostali również ciepłe czapki, rękawiczki i szaliki oraz duży termos z gorącą herbatą. Arman bardzo się cieszył, że los znowu im sprzyja. Nie dowierzał że to, co wydawało się absolutnie niemożliwe, nagle stało się takie proste i takie osiągalne. Pomimo licznych niedogodności, ich podróż jednak ma szansę zakończyć się powodzeniem. Zaczął wierzyć w sukces.

W tirze tak poukładano skrzynki aby stworzyć bezpieczną przestrzeń dla dwojga ludzi, a jednocześnie w ten sposób, aby niczego od strony drzwi do chłodni nie dało się zauważyć. Umieszczono tam Armana z Jamilą a następnie wypełniono tira skrzynkami ze świeżymi rybami, zasypanymi w lodzie. Po jakiejś godzinie przyjechał urzędnik celny. Arman długo tłumaczył Jamili, że w kluczowych momentach ma być cicho jak myszka. Urzędnik zajrzał tylko przez chwilę i zamknięto wrota. Po kolejnej godzinie Arman usłyszał hałas od strony kabiny kierowcy. Wiedział, że przyszedł kierowca i wchodzi do kabiny. Następnie uruchomił się silnik i tir ruszył.

W chłodni było zupełnie ciemno, ale Arman z Jamilą byli wyposażeni w latarkę. Jak auto zaczęło jechać, szybko zrobiło się bardzo zimno. Arman przytulił córkę najmocniej jak potrafił. Co kilkadziesiąt minut oboje wstawali ze swoich skrzynek i wykonywali proste ćwiczenia, dla rozgrzania mięśni. Pomimo ciepłego ubrania, podróż była bardzo uciążliwa. Oboje siedzieli w dość niewygodnej pozycji i z każdą godziną marzli coraz bardziej. Jamila w końcu zasnęła w objęciach ojca. On wiedział, że na pewno w chłodni nie zamarzną, jednak mogli się silnie wychłodzić i Jamila mogła tą podróż odchorować. Tir jechał cały czas, nie zatrzymując się w ogóle po drodze. Widać kierowcy zależało aby jak najszybciej wykonać swoje zadanie. Zatrzymał się tylko na chwilę, chyba na granicy. W końcu, po dziesięciu godzinach jazdy, tir stanął i kierowca wyłączył silnik. Po kilkunastu minutach zaczęto zdejmować plomby i szeroko otwarto wrota ładowni. Ostre światło wdarło się do wnętrza oślepiając Armana i Jamilę. Oboje zastygli w bezruchu. Arman zasłonił małej usta reką. Ktoś świecił do środka, jednak ich nie zauważył. Następnie znowu zamknięto drzwi i tir znowu ruszył. Po kilku minutach wolnej jazdy stanął na dobre. Arman zrozumiał, że to właściwy moment na opuszczenie chłodni. Szybko włączył latarkę i poprzestawiał kilkanaście skrzynek w górnej części tak, aby oboje mogli dostać się do drzwi. Starał się robić wszystko najciszej jak to tylko możliwe. Następnie przeniósł plecaki i pomógł Jamili przejść górą przez ładunek na drugą stronę. Tak jak mu pokazano, za pomocą dużego śrubokręta, który specjalnie został włożony do jednej ze skrzynek, bardzo powoli i niemal bezgłośnie, otworzył i uchylił jedno skrzydło wrót. Wiedział, że kierowca jest w środku i że jeśli go usłyszy to zostaną zdekonspirowani. Cicho wyskoczył na zewnątrz i wyciągnął Jamilę. Na zewnątrz było ciemno, był środek nocy a tir czekał przy rampie magazynowej na rozładunek. Jednak Arman nie umiał poradzić sobie z zamknięciem drzwi. Trzeba było do tego użyć dużej siły, a to na pewno spowoduje hałas. W końcu odbiegł z Jamilą i kazał jej schować się pomiędzy innymi tirami wraz z plecakami a następnie wrócił i siłowo, szybko zamknął ładownię, powodując przy tym głośny trzask. Szybko podbiegł do Jamili i oboje z ukrycia obserwowali cieżarówkę.

Kierowca usłyszał hałas i wysiadł z kabiny. Dokładnie obejrzał drzwi ładowni, następnie je otworzył i zajrzał do środka. Stwierdził, że wszystkie skrzynki są na swoich miejscach. Rozejrzał się uważnie dookoła i uspokojony ponownie zamknął ładownie, a po chwili otrzymał sygnał, że ma podjeżdżać do rozładunku.

Oboje z Jamilą wreszcie poczuli ciepło letniej nocy. Choć na dworze nie było więcej jak 15 stopni, to im po podróży w lodówce wydawało się, że znaleźli się w tropikach. Arman badał teren. Wiedział, że jest w części technicznej strefy za ogrodzeniem i bramą, ale nie w samej strefie. Ta od części technicznej również była odgrodzona płotem z siatki. Ale był to pojedynczy płot, którego nikt nie pilnował. Korzystając z ciemności, wraz z Jamilą, krótkimi skokami przebiegali odcinki drogi w stronę strefy, starając się unikać miejsc oświetlonych. Oboje widzieli, że w części technicznej strefy pracuje wielu ludzi, w szczególności przy przygotowaniu posiłków. Arman z grubsza znał rozkład budynków i ogrodzenia, bo dane na ten temat można było znaleźć w internecie. Po kilkunastu minutach znaleźli się pod płotem, za którym była już widoczna biała linia, oznaczająca przestrzeń cudownej mocy strefy. Teren za tym ogrodzeniem był oświetlony i zabudowany konstrukcjami drewnianymi, na których widać było bardzo dużo ludzi leżących na materacach. Pozostało tylko przejść na drugą stronę. Zauważył, że za płotem stoi budynek który ma piwnice. Jego celem było za wszelką cenę dostać się właśnie tam. W siatce trzeba było zrobić dziurę. Schowali się razem za ścianą baraku, który prawie przylegał do ogrodzenia. Arman podczołgał się i nożycami, które kupił jeszcze na Cyprze, przeciął siatkę przy samej ziemi. Tylko tyle, aby mogli się zmieścić. Rozejrzał się uważnie i w końcu podjął decyzję. Podbiegł po Jamilę i plecaki, przytrzymał przeciętą siatkę i Jamila, plecaki a na końcu on sam, byli za płotem. Jeszcze kilka szybkich kroków i oboje znaleźli się za białą linią a następnie przy otwartym, małym piwnicznym okienku, do którego wskoczyli. Musieli przebiec kilkanaście metrów pod pomostem, na którym leżeli ludzie na materacach. Ponieważ był środek nocy, to ci którzy mogli ich zauważyć, akurat spali. Możliwe też, że ktoś ich widział, ale nie zainteresował się tym na tyle, żeby wzbudzać alarm. Oboje wskoczyli przez okienko do piwnicy i zastygli nieruchomo. Arman słyszał szybkie bicie własnego serca. Nie mógł uwierzyć że to, co wydawało mu się niemożliwe, jednak się ziściło. Byli w strefie! Udało się!

Znaleźli miejsce za jakimiś starymi meblami. Tam zorganizowali sobie schronienie i legowisko. Położyli się i zdrzemnęli do rana. Jednak Arman wiedział, że musi stamtąd wyjść i zrobić rozeznanie. Musiał znaleźć miejsce, gdzie będą mogli załatwiać potrzeby fizjologiczne oraz musiał pozyskać w jakiś sposób przynajmniej wodę do picia. Wcześnie rano poszedł się rozejrzeć. Wyszedł na piwniczny korytarz, który okazał się być bardzo długi i łączył piwnice w całym budynku. To co zobaczył bardzo go zdziwiło. Okazało się, że w piwni- cach wcale nie był sam. Jak skradał się po piwnicznym korytarzy to z jednej otwarły się drzwi a z nich wyszedł ciemnoskóry starszy mężczyzna. Jakby nigdy nic, minął Armana w wąskim korytarzu i poszedł w kierunku jego końca. Korytarz piwnicy był oświetlony elektrycznymi żarówkami. Arman powoli poszedł za nim i wtedy zorientował się, że przed piwnicą do której zmierzał, stoi kilka osób w kolejce.

Byli to ludzie w różnym wieku, zarówno starcy jak i małe dzieci. Nikt nic nie mówił, stali w ciszy i czekali. Podszedł bliżej i wtedy zza tych drzwi wyszła kobieta, a następny

w kolejce wszedł do środka. Po dźwięku spłukiwanej wody i po zapachu, zorientował się od razu, że w piwnicy tej była zaimprowizowana ubikacja, właśnie dla ludzi którzy tu mieszkali. Idąc wzdłuż korytarza słyszał, że zza niektórych drzwi kolejnych piwnic słychać głosy ludzi rozmawiających w różnych językach. Rozmawiano po cichu jednak oczywistym było, że ci którzy tam są, wcale nie obawiają się nagłej dekonspiracji. Arman już po niedbałym wyglądzie tych co stali w kolejce do ubikacji zorientował się, że musieli być to ludzie, którzy byli w strefie nielegalnie. Ich wygląd różnił się znacząco od tych, których obserwował przez okienko piwnicy a którzy leżeli schludnie ubrani i zadbani na przydzielonych im, ponumerowanych miejscach, na pomostach zbudowanych pomiędzy budynkami. Każdy z tamtych miał jakiś identyfikator na szyi. Ci w piwnicy żadnych identyfikatorów nie mieli. Wrócił po Jamilę i zaprowadził ją do ubikacji. Kiedy szli z powrotem, zostali zaskoczeni przez patrol dwóch żołnierzy, którzy akurat zeszli schodami i wyszli wprost na nich. Pomyślał, że to koniec, że zostanie za chwile aresztowany, tak jak pozostałe piwniczne towarzystwo. Jednak nic takiego się nie stało. Żołnierze minęli ich w korytarzu nie zatrzymując się i nie mówiąc ani słowa, jednak obaj bacznie im się przyglądali oraz patrzeli z uwagą do której piwnicy Arman z Jamilą wejdą. Arman zauważył, że każdy z nich, zamiast broni niósł z trudem dużą, załadowaną torbę, a potem widział jak pukali do niektórych piwnic i rozdawali z tych toreb żywność i plastikowe butelki z wodą mineralną. Żołnierze dokładnie wiedzieli w których piwnicach są ludzie. Do piwnicy w której był Arman z Jamilą nie zapukano. Arman pomyślał:

 

- Co tu jest grane?

 

Zaczął domyślać się o co tu chodzi.

 

                       *****

 

- Na dole są jacyś nowi.

- Jacy nowi? Co ty gadasz. Od kogo?

- Nie wiem od kogo. Jakiś przystojniak z małą dziewczynką.

 Widzieliśmy ich na korytarzu.

- Szef nic nie gadał, nie ma dla nich prowiantu.

- No właśnie, to dziwne.

- Chodźmy do szefa, zapytamy się.

                                                                       

Dwóch żołnierzy udało się do sztabu oddziału wojskowego, który zajmował się ochroną strefy. Wejścia do gabinetu pilnowała sekretarka.

 

- My do pana majora, mamy ważną sprawę.

- Muszę się zapytać czy szef ma czas teraz.

 Możecie wejść.

 

Żołnierze weszli do gabinetu dowódcy.

 

- Panie majorze musimy się o coś zapytać.

- W jakiej sprawie?

- W wiadomej, tajnej.

 

Major podszedł do nich bliżej i mówił szeptem:

 

- Mówiłem wam nie raz, że w tych sprawach nie wolno wam tu

 przychodzić i tutaj ze mną rozmawiać. Tu ściany mogą mieć

uszy.

- Wiemy szefie, ale jest ważna sprawa.

- Co się stało?

- Jest jeden nowy a właściwie dwoje bo to facet z dzieckiem,

nic o nim nie wiemy.

- Co za bzdury gadacie, jak to nowy, jesteście pewni?

- Tak, dwóch naszych dzisiaj ich widziało.

- Nic nie wiem.

- No właśnie, my też nie.

- Może od Ripla?

 

Major wymienił nazwisko dowódcy drugiego oddziału, zajmującego się bezpieczeństwem kadry medycznej i naukowej.

 

- Może, nie wiemy, nikt nic nie mówił.

- Poczekajcie tu, zaraz wrócę.

 

Major wziął komórkę i wyszedł na korytarz. Wrócił po kilku minutach.

 

- Od Ripla też nie. On nic nie wie. Jak tu weszli? Może

szpiedzy? Namierzają nas?

- Panie majorze, to co robimy?

 

                       *****

 

Arman przy pomieszczeniu z ubikacją znalazł kran z wodą. Nie miał wyjścia, musiał uznać ją za zdatną do picia, smakowała normalnie. Widział, że inni też ją pili. Miał niewielkie zapasy jedzenia, przy głodowych racjach może starczyłoby go jakoś na 12 dni. Dla niego liczyło się tylko zdrowie córki nawet gdyby miał przez ten czas nic nie jeść. Miał nadzieję, że tutaj przetrwają i że skoro są tu nielegalni kuracjusze to może i im się uda. Jeden dzień jakoś już minął. Jednak w środku nocy brutalnie wyrwano ze snu jego i Jamilę. Do piwnicy wpadło czterech żołnierzy, tym razem już z bronią gotową do strzału i zapytano Armana czy rozumie po angielsku. Skinął głową.

 

- Nie wiem jak się tu dostaliście i kto was tu wpuścił, ale tutaj

rządzimy my. Bierzcie swoje rzeczy i wychodźcie.

- Zostawcie nas tu, zapłacę wam albo waszemu szefowi, mam

 pieniądze.

- Nie ma mowy, nie znamy cię, nie wiemy kim jesteś. Wypad

 stąd.

 

Arman i Jamila wzięli plecaki i pod eskortą zostali zaprowadzeni do wojskowego pojazdu, który stał na zewnątrz. Zanim wyszli to widzieli, że inni żołnierze przeszukują piwnicę za piwnicą, sprawdzając czy ci, którzy się tam znajdują to wyłącznie ich chorzy. Arman myślał, że został oficjalnie aresztowany, ale nic takiego się nie działo.  Żadnych kajdanek nie używano. Nikt nie chciał dokumentów oraz ich nie przesłuchiwał. W pojeździe było kilku ludzi. Nie wyglądali na zestresowanych, raczej na szczęśliwych. Uśmiechali się, choć zamieszanie z Armanem i Jamilą trochę ich deprymowało. Żołnierze którzy ich przyprowadzili, kazali im być cicho. Jamila wystraszona do granic możliwości, cicho płakała. Pojazd szybko ruszył i bez kontroli wyjechał

w środku nocy ze strefy. Arman zapytał się pozostałych gdzie nas wiozą?

 

- Jak to gdzie? Mister to już koniec, dwanaście dni minęło,

jesteśmy zdrowi. Jedziemy do domu.

 

Zrozumiał, że jedzie z tymi, którzy nielegalnie zostali umieszczeni w strefie i którzy zakończyli już swoje leczenie. Po krótkiej jeździe pojazd nagle się zatrzymał. Żołnierz krzyknął:

 

- Wszyscy wysiadać!

 

Wszyscy wysiedli gdzieś w zupełną ciemność nocy, na jakimś odludziu. Auto gwałtownie ruszyło a Arman usłyszał jeszcze na pożegnanie:

 

- A ciebie chojraku, jak tu jeszcze raz złapiemy to będziemy

gadać z tobą inaczej.

 

Był w strefie z Jamilą tylko jedną dobę. Wiedział, że to o wie- le za mało, żeby pomóc jego córce. Był wściekły. Było już tak blisko. Wiedział już, że nawet dostanie się do strefy nie rozwiązuje problemu. Tam nie ma się gdzie schować na 12 dni a dostanie się tam nielegalnie jest nie w smak tym, co robią tam swoje interesy.

 

Jednak Armana trudno było złamać. Żołnierze, choć wywieźli go wraz z innymi poza strefę, to pozostawili go niedaleko od niej. Od razu poszedł z Jamilą w odwrotnym kierunku niż reszta pasażerów. Udali się w stronę tej części miasteczka, która była poza strefą a w której nikt nie mieszkał już na stałe. I jeszcze tej samej nocy Arman sforsował ogrodzenie i tam się znalazł wraz z Jamilą. Tego ogrodzenia, w przeciwieństwie do oświetlonego i bardzo silnie strzeżonego ogrodzenia samej strefy, w nocy nikt nie pilnował. Arman włamał się do mieszkania na parterze, w którym nie było nikogo od kilku miesięcy. W mieszkaniu był zapas butelkowanej wody i trochę jedzenia. Zdecydował, że zanim ostatecznie opuści okolice, to jeszcze parę dni rozpozna jej bezpośrednie otoczenie. Miał jakąś nadzieje czy przeczucie, że może coś jeszcze przyjdzie mu do głowy.

W trakcie dnia miasteczko wydawało się całkiem wymarłe. Obserwował przez okno, tak aby go nikt nie zauważył. Rzadko kręcili się tam ludzie. Były patrole tej samej jednostki wojskowej z którą miał już do czynienia oraz kręcili się tam dawni mieszkańcy, którzy czasem przyjeżdżali obejrzeć swoje pozostawione mieszkania. Jednak po zmroku ludzi było więcej. Nie wiadomo kim byli i skąd się brali, ale kręcili się po ulicach, prawdopodobnie szabrując pozostawiony dobytek. Arman w nocy również wychodził na kilkanaście minut, tak aby Jamila długo nie zostawała sama. Jej psychiczny stan po przygodach w strefie wyraźnie się pogorszył. Rozglądał się po miasteczku. Podchodził pod ogrodzenie strefy. Idąc ulicą jeden szczegół przykuł jego uwagę. Uważnie przyglądał się jej jezdni, aż w końcu położył się na chodniku i zaczął świecić latarką w miejsce, które wydało mu się interesujące.

 

...........................

 

Dotyk Amani, Tajemnica Pluszowego Misia, Spisek Duchów       .........   www. Ebookowo.pl

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @jan_komułzykant @Ewelina Serdecznie dziękuję za ważne plusiki Pozdrawiam Was i wszystkich czytelników
    • @KOBIETA dla mnie to erotyk, delikatny, a jednak. witaj
    • Bluźnierstwo  Okrucieństwo    Krew rozlana  Na wszystkie strony    I bijące kościelne dzwony    Grzesznik karmi się swoim grzechem  A głupiec dławi śmiechem 
    • Na południe od stepu ciągnie się basen Morza Wewnętrznego. Większość jego linii brzegowiej znajduje się pod panowaniem Imperium Buduńskiego. Jeśli wliczyć w to również terytorium Chanatu Ordy Dadańskiej, który to jest buduńskim lennikiem, wtedy Imperium panuje nad całością tego morza. Tak przynajmniej mają się sprawy według państwowych dokumentów. Prawda jest taka, iż step sam w sobie nie należał ani do Unii Lechicko-Estowskiej na zachodzie, ani do Carstwa Sepentrii na wschodzie, ani nawet do Inperium Buduńskiego na południu, nie należy on w pełni do nikogo. Temu też w bezprawiu panoszą się po nim halyjskie bandy, szukające łatwego zarobku w rabunkach. Lud ten był plemieniem zahartowanym przez liczne wojny i dzikie niebezpieczne tereny.    Halyjczycy w szczególności upodobali sobie dręczenie panów południa, z racji ich innowierstwa. Mieszkańcy dzikiego stepu nie tylko byli zawziętymi wojownikami, prędkimi jeźdźcami, ale też zaprawionymi żeglarzami. Kilka wielkich rzek przecinało step, na nich to z drewna wierzbowego lub lipowego budowano zwrotne łodzie, które nazywano czajkami. Przez rzeki przepływano ujściem do morza. Będąc już na otwartej wodzie, kilkadziesiąt łodzi zbierało się w jedną grupę i Halyjczycy wyruszali na wojaż, zwany chadzką, łupiąc skarby i pustosząc liczne buduńskie porty, rozsiane na brzegach Morza Wewnętrznego.    Był schyłek kwietnia, gdy halyjska flotylla powracała na step. Obłowili się tak, że dym czerniał z odległych zgliszczy, a w mnogich garncach pełnych złota i klejnotów mogli zanurzyć ręce po łokcie. Unosili garście monet, które przesiewały się im przez palce, dźwięcząc melodyjnie, gdy na powrót upadały do naczyń. Śmiech huczał między łodziami, załoganci upstrzali swoich atamanów w wymyślne bibeloty.     Beztroski nastrój musiał jednak z czasem ustąpić. Za czajkami na horyzoncie, wśród blasku Słońca rozszczepianego przez morskie fale, majaczyły maszty galer, mknących za nimi w pościgu. Pchane były nie tylko wiatrem, lecz także wspomagane łopoczącymi o taflę wiosłami, napędzanymi siłą niewolniczych mięśni. Wkrótce jednak żagle zwinięto, a to dlatego, że zerwał się nagły wiatr i niebo zachodziło coraz gęstszymi chmurami. Poznali wtedy wszyscy załoganci, że nadciąga zlewa. Widoczność stopniowo słabła, pierwsze ciężkie krople poczęły rozbijać się o pokłady, dmący wicher zagłuszał komendy atamanów. Wzburzone fale wznosiły się na wysokości, jakich jeszcze wówczas nie spotkano, rozbójnicy trzymali się kurczowo olinowań, by nagłe uderzenie nie zmyło ich w morską otchłań. Większość jednak miała o tyle szczęścia, iż sztorm nie zachwiał ich kursu, a nawet popędził bliżej do docelowego brzegu. Jedna czajka padła jednak ofiarą chwiejnego kaprysu Doli. Odłączona od pobratymców, zboczyła ostro na południowy wschód. Łódź noc całą dryfowała, smagana ze wszystkich stron siłami natury. Rankiem rozpogodziło się, nie był to jednak koniec zmartwień porwanej załogi. Wrzuceni zostali w bliskie towarzystwo pościgowych galer buduńskich. Czajka otoczona została ścisłym kordonem, a aż dwie galery podpływały, gotowe do abordażu. Zamknięci w pułapce Halyjczycy nie stracili jednak jeszcze ducha, czajka wyposażona była w dwa falkonety, huczały one naprzemiennie, aż jedna z podpływających galer poszła na dno. Druga jednak wbiła się w pokład łodzi taranem i chmara Buduńczyków ostrzelała muszkietami załogę czajki, następnie ciasno zalała małą przestrzeń, przeskakując na nią i siekając szablami. Załoga czajki broniła się dzielnie, choć dobrze wiedzieli, że nie wyjdą z tego cało. Z szególną zawziętością walczył ich czarnowłosy ataman, który to wkrótce pozostał sam, pośród zalanych krwią ciał towarzyszy. Zabił on w samotnej obronie szablą jeszcze dwóch Buduńczyków, po czym złapano go na arkan. Spętany, wił się jak wściekły pies, ogłuszono więc go, uderzeniem głowy o maszt. Zaciągnięty został na pokład galery, wraz ze zrabowanym skarbem.   * * *    Ataman wkrótce zbudził się na ławie, pod pokładem galery. Nasiąknięty słonowatą wilgocią zapach drewna szturmował jego nozdrza, choć po chwili uderzył go dużo gorszy zapach, spoconych ciał wymęczonych niewolników. Ktoś go właśnie chlusnął wiadrem lodowatej wody, wzdrygnął się z mrozu. Smagły żołnierz krzyczał coś niezrozumiale nad jego uchem, a gdy jeniec chciał unieść pięści, by brutalnie uciszyć nieznajomego, załopotały tylko ogniwa łańcucha, był przykuty do wiosła. Czarnowłosy ataman mógł więc jedynie wbijać w tego człowieka swój niepojęcie dziki wzrok. Stojący nad nim Buduńczyk odwdzięczył się za to smagnięciem bata.    - On każe ci wiosłować - rzekł nagle człowiek siedzący obok na ławie.    Czarnowłosy spojrzał na współwięźnia, był zaskoczony, gdy zorientował się, że ten był równie ciemny na skórze, co wrzeszczący na nich żołnierz. Rozejrzał się wokół i większość tutejszych raczej przypominała odcieniem skóry Halyjczyków, Sepentrionów czy Lechitów, wszyscy jednak co do jednego ubrani byli w skąpe łachy i zarośnięci na twarzach. Nie mając wyboru chwycił za drzewiec wiosła i razem z ciemnym sąsiadem pchali i ciągneli, w ustalonym przez reszte rytmie. Wkrótce nowy więzień nie rozróżniał już, czy w ustach czuje słony posmak wody, którą go oblano, czy to już tylko spływający pot tak mu nawilża wargi. Nie miał na szczęście większych problemów z operowaniem wiosła, na swobodne jego machanie pozwalała mu tężyzna fizyczna. Było tak przynajmniej narazie, nie widział czy surowa, niewolnicza dieta pozwoli utrzymać mu odpowiednią do tego formę.     Dzień mijał mozolnie, choć tak właściwie ciężko było dokładnie ustalić porę dnia w nieustannym półmroku. Jednak wieczorem ciemność pogłębiała się i utrzymywała aż do rana, temu galernicy potrafili ogólnikowo odgadnąć, która połowa doby aktualnie panuje. Na kolację podano im półmisek sucharków. Miał on starczyć dla całej ławy, która mieściła razem pięciu wioślarzy. Czarnowłosy Halyjczyk siedział na krawędzi, tak więc podał pozostałym do rąk posiłek. Widział jak na ich dłoniach ropieją odciski od nieustannego wiosłowania. Ciężko było się nasycić skromnym prowiantem podanym przez strażników, szczególnie człowiekowi, który dopiero co przybył i nie przyzwyczaił się do głodowych porcji.     - Jak cię zwą? - zapytał smagły sąsiad.    - Jegor - odpowiedział szorstko czarnowłosy.    - Ja jestem Ekim. Ekim Jildizeli. Tu obok mnie siedzi profesor Heinrich, jest Teutonem. W trakcie rejsu nie wolno nam rozmawiać, lecz mamy chwilę swobody przy posiłkach.    - Co robisz na tej galerze? Większość tu wygląda na ludzi z moich stron, porwanych do jasyru, ty z kolei przypominasz mi Buduńczyka.    - Tak w rzeczy samej jest, jestem Buduńczykiem, lecz nie jest to fakt, który w jakikolwiek sposób mógłby uratować moją skórę. Uwierz mi lub nie, ale niegdyś byłem poważanym dostojnikiem w mej Ojczyźnie. Powiem więcej, to ja zbudowałem statek, którym teraz płyniemy, a dokładniej byłem konstruktorem i kierownikiem budowy tego i wielu innych statków. Piąłem się po szczeblach kariery, zdobywając honorowe tytuły. Co rusz stocznie z wschodnich wybrzeży Morza Wewnętrznego wysyłały mi nowe zlecenia, opiewające na wysokie kwoty. Taki stan rzeczy jednak powodował zazdrość wśród szych, które przede mną zdążyły się dobrać do koryta. Zawiązała się więc przeciw mnie konspiracja, którą przewodził niejaki Tekir. Owa konspiracja obarczyła mnie oskarżeniami o współpracę z Halyjczykami, sfałszofane listy miały dowodzić, iż to ja miałem otworzyć bramę jednego z portów, w zamian za bogactwa, których w ten sposób miałem się dorobić. Dzięki temu rozbójnicy mieli podbić miasto z dwóch frontów. Na Tengri, to wszystko oczywiście była bzdura, ale sędziowie nie chcieli mnie usłuchać. Tylko moja przykładna służba w stoczni uratowała mnie od stryczka. I w taki oto sposób wylądowałem tutaj. Siedzę już pod pokładem dłuższy czas, temu też podłapałem trochę twego języka.    - A drugi kolega jak tu trafił - Jegor zwrócił wzrok na Heinricha, przyjrzał mu się uważnie i był to mężczyzna w średnim wieku o topornie ciosanych rysach twarzy - Teutonia Wschodnia jest stąd dość daleko i leży nad innym morzem.    - Tu gdzie teraz ty siedzisz, Herr Jegor, siedział do niedawna mój asystent, Markus. Ja i on byliśmy ludźmi nauki, archeologami. Zmierzyliśmy w te strony w poszukiwaniu pewnego starożytnego miasta, którego dzieje zatarły się pod naporem zęba czasu. Badaliśmy już je od kilku lat, po tym jak pewien kupiec dostarczył nam gliniane tablice zawierające osobliwe znaki. Kupiec zarzekał się, że fale wyrzuciły te tablice na brzeg. Udało nam się ustalić, iż owe znaki były w rzeczywistości dawno zapomnianym pismem, które staraliśmy się przez następne dwa lata rozszyfrować. Powiodło nam się, gdy zauważyliśmy, iż niektóre symbole naznaczone są pewnym podobieństwem do dialektów używanych przez starożytne, kilku tysiącletnie ludy znad brzegów Morza Wewnętrznego. Po rozgryzieniu tajemniczych tablic, poznaliśmy przybliżoną lokalizację miasta. Dotarłszy do wybrzeży Morza Wewnętrznego, wynajęliśmy barkę, która miała opłynąć kilka razy basen morza, w poszukiwaniu wyspy, na której według glinianych kronik rzekome miasto miało się wnosić. Mein gott, popełniliśmy jednak z Markusem wielki błąd, gdyż nie sprawdziliśmy na czyją tak naprawdę łajbę się pakujemy, a gdy się w tym zorientowaliśmy, było już za późno. Otóż łódź, na której pływaliśmy, należała do piratów. Podczas rejsu napotkaliśmy Buduńską galerę, która bez ostrzeżenia nas zaatakowała. Zostaliśmy wzięci za część załogi i pojmani jako jeńcy. Pływam tu od tego czasu. Markus niestety niedawno wyzionął ducha z wycieńczenia.    Przerwa na posiłek skończyła się, oznajmił to schodzący pod pokład Buduńczyk. Smagnął kilka razy batem w powietrze i rozdarł gardło, po tym powrócił na wyższy pokład i powtórzył tam tę czynność. Jegor wywnioskował, iż nad nim muszą również siedzieć rzędy niewolników. Wiosłowali przez pół nocy, po czym nastąpiła dłuższa przerwa. Wzmożył się wiatr i galera rozwinąć mogła żagle, rozmowy jednak między więźniami w dalszym ciągu były zakazane.    Mijały kolejne dni, a Jegor zżywał się powoli z towarzyszami niedoli, każdego dnia dzieląc z nimi cierpienie i posiłki. W takich warunkach lepiej można poznać człowieka, niż zna go własna matka. I tak minęły dwa tygodnie katorżniczej pracy na galerze. Nadszedł w końcu czas, kiedy to atmosfera panująca wokół zaczęła się zmieniać, zrobiło się wyraźnie duszno. Jegor wyczuwał instynktownie, że coś osobliwego wisi w powietrzu. Choć grube dechy kadłuba wygłuszały dźwięki z otoczenia i słychać było głównie tylko skrzypienie. Mimo wszystko jednak jego wyczulony słuch wyłapał, iż fale stawały się coraz bardziej burzliwe. Łomotały też w burty i statek kołysał się chaotycznie z coraz większą siłą. Nad głowami galerników rozległ się jakby huk armatni, coś trzaskało i powaliło się z łomotem, do nozdrzy dobiegał duszący zapach. Strażnicy na dolnym pokładzie zaczęli się wiercić z niepokoju, ktoś ich wezwał na górę. W zamian dwóch Buduńczyków zbiegło na dół, obaj w drżących dłoniach nieśli pęki kluczy, a przerażenie malowało się na ich niezwykle pobladłych twarzach. Jeden z nich podbiegł do Jegora i uwolnił go z ciasnych, stalowych obręczy. Drugi podbiegł do innego Halyjczyka. Wrzeszczeli coś i wtedy Jegor zauważył, że obaj Buduńczycy trzymają w rękach wiadra.    - Statek się pali, cały forkasztel w ogniu, fokmaszt obalony, jest kilku rannych - wyjaśniał w pośpiechu siedzący obok Ekim - brakuje im rąk do gaszenia.    Jegor nie zastanawiał się więc więcej, podniósł się z ławy, kolana strzeliły mu od zbytniego zasiedzenia się, wziął podawane mu przez Buduńczyka wiadro i gdy ten odwrócił się, myśląc, iż Jegor posłusznie za nim podąży i pomoże przemóc pożar, pojmany ataman z potężnym zamachem rozbił wiadro na buduńskim czerepie. Huk zaalarmował drugiego marynarza, skorzystał na tym oswobodzony rodak Jegora i również i on rozbił wiadro na łbie klucznika. Obaj następnie powalili i skopali zdezorientowanych marynarzy, a gdy ci byli już nieprzytomni, porwali ich klucze i bułaty, po czym zaczęli oswobadzać pozostałych niewolników. Oswobodzeni powstawali dość niepewnie, ich wola została już złamana, Jegor jednak starał się ich zagrzać do buntu. Od strony rufy znajdowała zbrojownia, każdy przytomniejszy na umyśle rzucił się w jej stronę. Uzbrajali się w berdysze i bułaty, niektórzy wzięli dodatkowo pistolety, znaleziono nawet kilka garłaczy. Gdy strażnicy powrócili pod pokład, w zmartwieniu długiej nieobecności kluczników, czekała ich niemiła niespodzianka. Dwóch pierwszych błyskawicznie zostało zabitych, następna dwójka zdążyła przed śmiercią wznieść alarm, reszta nie śmiała już zejść do galerników. Chaos całkowicie zapanował po środku Morza Wewnętrznego. Buduńczycy wrzeszczeli coś do oswobodzonych niewolników, Ekim wyszedł na przód, by uważniej się temu przysłuchać. Wzdrygnął się nagle wystraszony, źrenice okolone ciemno-dębową barwą mu zmalały.    - Na Tengri! Zamierzają rozstrzelać niewolników na górze, jeśli nie złożymy broni - wyjaśnił drżącym głosem.    - Parszywie z nami postępują. Mam ja jednak plan jak się z nimi rozprawić. Tamci na górze są teraz zbici w ciasną masę, przez to, że wszyscy wybiegli na górny pokład. Podzielimy się więc na dwie grupy. Pierwsza, ta większa, stanie przy schodach do górnego pokładu. Druga grupa, dzierżąca garłacze, rozlokuje się na całej długości statku. Na mój sygnał, jednocześnie, druga grupa ma wystrzelić salwę w sufit, a pierwsza wybiegnie na górę, nie bacząc na nic. Choć deski pokładu są grube i wątpię, że garłacze narobią tym na górze poważnych szkód, choć kilka pocisków powinno się przebić i przynajmniej lekko zranić i zdezorientować tamtych. Po wystrzale, druga grupa złączy się z pierwszą. Będziemy na nich szarżować i rozniesiemy ich szablami, jeśli nie, to i tak nie ma dla nas ratunku.    Entuzjazm buntowników opadł, kilku było gotowych pójść na układ z Buduńczykami. Spora część jednak była już wyjątkowo zdesperowana i czuła niebywały wstręt do wiosła. Nie widziało się im spędzić pod pokładem nie do końca wiadomo ile jeszcze lat, nim krewni ich wykupią lub pomrą z wycieńczenia. Tak więc postąpili według wskazówek atamana.    Wrzask dobył się z gardła Jegora, a tuż za nim podążyła ogłuszająca salwa garłaczy. Szarża dowodzona przez atamana była w tym czasie już u szczytu schodów. Błyskawice pląsały wokół czarnych obłoków, wiatr zagłuszał niemal całkowicie wszystkie głosy, płomień na statku strawił już połowę pokładu, tak naprawdę połowa jeńców zdążyła już przez to ścierpieć okropne katusze i umrzeć w beznadziei. Nic z tego nie zatrzymało jednak szaleńczej szarży, rozpaliło to ją nawet jeszcze bardziej, gdyż musieli się pospieszyć, by ratować kogo się da. Buduńczycy oczywiście nie spodziewali się tak desperacko rozpaczliwego ataku. Padali cięci w szaleńczej furii wygłodniałych Lechitów, Sepentrionów i Halyjczyków. Tylko kilku wciąż przykutych niewolników padło od muszkietowych kul, większość strzelców, by ratować swe życie, skupiła się na napastnikach. Stojącej w tyle grupie drugiej, udało się nabić garłacze, pierwsza grupa więc rozstąpiła się, strzelcy wybiegli na przód i przerobili resztki buduńskich marynarzy na poszatkowane strzępy mięsa. Galera została w pełni oczyszczona z Buduńczyków, z wyłączeniem Ekima oczywiście.     W trymiga zabrano się za uwalnianie niewolników. Pokład wciąż płonął, spopielony taran odpadł, burtt również się zajarzyły, kadłub mógł wkrótce pęknąć na pół. Jegor kazał chwytać za wiadra i szukać beczek z wodą, sam złapał za ster, by uregulować kurs. Zbliżali się bowiem nieubłaganie w kierunku ostro wystających z wody i gęsto usianych skał. Wiatr i fale jednak zdawały się być potężniejsze od steru, galera niechybnie zbliżała się ku kolizji. Ostatni rozkaz Jegora brzmiał “Trzymać się”. Po tym statek mocno uderzył w skałę, przewracając go, uderzenie głową w pokład pozbawiło go przytomności. 
    • Ktoś ważny zawodzi — z dodatkiem obrazy. Coś niewybaczalnego. Na horyzoncie pojawia się dal dusz, które kiedyś były sobie bliskie. Mijacie się w prozie życia, udając nieznajomych.   Zapomniane chwile radości i spełnienia, spotkania w kawiarni, z wkładką do kawy pełną łez śmiechu. Zapomniałeś, jak było?   Siedzisz na kanapie w towarzystwie samotności. Hej, świecie — czy naprawdę ci się to opłaca?   Mądrością życia są dobrze obstawione obligacje z kapitałem relacji. Opłaca się tobie…?

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...