Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dziwne zdarzenia w hotelowej restauracji


Rekomendowane odpowiedzi

I

 

Znowu to samo. Znowu te same koszmarne widzenia. Nie mogę się uwolnić od głosów i mlaskania niewyobrażalnie zniekształconych twarzy. Przybywają z wnętrza i szepczą: „Jesteśmy intruzami twojej prywatności…”

Pada na mnie nieznośnie gorące światło lamp. Wokół setki lśniących języków i dłoni. Nieustanne chrząknięcia podczas prób połykania ślimaków… Za brunatną kotarą kucharze ćwiartują ciała w kłębach dymu i swędu spalenizny przypiekanych mięśni, ścięgien i skwierczących jelit… Następuje teraz proces wysysania szpiku w blasku stroboskopu, od którego dostaję ataku epilepsji… „Zaraz straci przytomność!” ― Słyszę krzyk upiora z pędzącego po scenie Expresso Noir. „Nie stracę!” – Odpowiadam. „Nie…” ― Odpowiadam ― już bardzo senny.

 

 

Nic nie pamiętam. Pulsuje nade mną czerwona plama, ale sufit jest na tyle blisko, że mogę ją niemal dotknąć czubkami palców. Ktoś mnie położył na ziemi, zostawiając po sobie zapach tytoniu i wędzonej ryby. Gdzieś w oddali sączy się leniwie: “Beautiful Songs You Should Know”, grupy: Memories Of  Machines.

 

II

 

Kelner spoglądał na mnie z podziwem, mlaskając powiekami. Przyniósł mi kartę dań oprawioną w świńską skórę z eleganckim szwem, która okazała się wulgarną rozkładówką Hustlera. Nie mogłem odczytać liter ani cyfr, nie pomogła nawet lupa, monokl i elektronowy mikroskop. Kelner stał wciąż nade mną, oblizując się lubieżnie. Ręce trzymał w kieszeniach poplamionego kitla.

 

Doznawałem iluminacji, dziwnych przemieszczeń w czasie i nie w czasie. kelner stał wciąż nade mną, niejako wymuszając mój wybór. Zaczął mi świecić prosto w oczy latarką, tupiąc z niecierpliwości podkutym żelazną sztabą wojskowym obcasem. Nie pomagały moje prośby ani błagania. Padłem na kolana. Kopnął mnie w twarz, śmiejąc się przy tym szyderczo. Usiadłem z powrotem na krześle, wskazując cokolwiek z karty dań. I nie ważne, że to było coś zupełnie innego, nawet wtedy, kiedy byłem i nie byłem, i kiedy mnie zupełnie tutaj nie było.

 

III

 

Odór popsutego mięsa wgryzał się coraz bardziej do mojego mózgu. Przy sąsiednim stoliku starszy człowiek szukał swojego zęba, mieszając palcem w filiżance z herbatą. Jeszcze przed chwilą obgryzał z przejęciem barani udziec, oblizując się lubieżnie i puszczając oko do młodziutkiej kelnerki. Lecz nikt nie zauważył, że był całkowicie  m a r t w y.

Człowiek w kącie sali miał bardzo podobną twarz do kogoś z XIX-wiecznej fotografii albo portretu pędzla Jana Matejki. Zanurzał we flakoniku z inkaustem ptasie pióro i z namysłem pochylał się do przodu, kontynuując Pana Tadeusza albo innego Pana.

Zrobiło się gorąco. Pot ściekał mi po twarzy, kapiąc na ceratę w czerwone krasnale. Ktoś rozlał nieświeże mleko z blaszanego kubka, klnąc pod nosem i obwiniając najjaśniejszego pana Franciszka Józefa I-go. Zza brudnej kotary rozchodził się rytmiczny odgłos ćwiartowanego ciała.

 

Jakiś wiarus, któremu wydawało się, że wraca do swojej kompanii marszowej, wykrzykiwał bez wytchnienia: Marschieren! Marsch! ― uderzając otwartą dłonią o blat, to znów stukając widelcem o talerz. I coraz bardziej rzęził! Coraz bardziej charczał! Nikt nic nie widział, ani nie słyszał, nawet, kiedy dokonywano ordynarnego mordu u ich stóp!

 

Cóż za straszliwy sen, nie-sen! Traciłem oddech. Wypindrzone dziunie z ogrodami botanicznymi na głowach cmokały do siebie. Cmokali i dżentelmeni w melonikach. Wszyscy cmokali, podczas gdy w ciemnościach trwała walka szczurów, które wyszarpywały między sobą resztki do ostatniej kropli krwi.

 

IV

 

Jego twarz stała się nagle blado-zielona. Poruszył jeszcze kilka razy żuchwami i ni to uśmiechając się, ni to płacząc ― runął nią z impetem w półmisek, rozchlapując naokoło brązowawą, cuchnącą ciecz. Zaczął oddychać przez sos, wypuszczając z bulgotem bąbelki, jak topielec pod wodą. Okazało się, że kelner był dziwnie ospały. Zsunąwszy się łagodnie z krzesła, zwinął się pod stolikiem w kłębek, niczym pies na legowisku, aby po chwili zacząć mruczeć, śniąc zapewne o smakowitej, pełnej szpiku wołowej kości.

 

Za oknem świeciło jaskrawe słońce albo padał rzęsisty deszcz. Było lato, była słotna jesień, bądź mroźna zima… ― nie pamiętam. Bolała mnie głowa od szumiącego na cały regulator radiowego głośnika. Od tych trzasków i gwizdów konwersujących ze sobą kosmicznych cywilizacji… W każdym bądź razie ― spadały na mnie leciutkie płatki dartej przez diabła ligniny, który kołysał się beztrosko na wiszącej lampie. Wykrzywiał swoją odrażającą gębę, przedrzeźniając mnie i śmiejąc się do rozpuku. Próbowałem go przepędzić, lecz odlatywał z furkotem skrzydeł, jak wielki, czarny ptak. I przysiadał znowu, machając opuszczonymi kopytami, wachlując się końskim ogonem…Rechotał, bekał i drapał się po wypiętym bezwstydnie różowym zadzie. Wytrzeszczał jeszcze bardziej i tak już wybałuszone ślepia i wystawiał długi, kameleonowy jęzor… Zginał i rozprostowywał jednocześnie paluchy obrośniętych łap, trzymając je po obu stronach rogatej, diabelskiej czaszki.

 

Kelner czknął przez sen, a gość z twarzą w półmisku przekręcił się na drugi bok. Dama w wykwintnym kapeluszu przystawiła do umalowanych na czerwono ust filiżankę z herbatą, pokazując przy tym swój sterczący, mały palec…― i zaczęła siorbać, niczym ssąca rura od włączonego na całą moc wodnego odkurzacza. Kelner mruczał wciąż przez sen, merdając ogonem jak zadowolony pies, którego drapie się za uchem.

 

(Włodzimierz Zastawniak, czerwiec 2015 – listopad 2018)

 

 

 

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 miesiąc temu...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...