Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

 

(Z cyklu: Albumy muzyczne)

 

***

 

Teksty z cyklu „Albumy muzyczne”, nie są przekładami. Są one jedynie luźno związane z oryginalnymi tekstami utworów, zawartymi na prezentowanych przeze mnie albumach muzycznych. Zarówno sama muzyka jak i treść utworów śpiewanych są dla mnie niejako pretekstem i inspiracją do przedstawienia swoistego konceptu fantastycznego.

 

***

 

Pójdę sobie. Na zewnątrz kłębi się w swoim mroku noc… Przede mną długa podróż…

 

W pustym, ciemnym pokoju szepczę do samego siebie.

 

Księżyc zagląda przez okno,

kładąc się na podłodze zimnym blaskiem…

 

… obserwuję ten przekrzywiony prostokąt…

 

Zanurzam w nim

dłonie

i twarz…

 

… wyczuwam wibracje zderzających się atomów…

 

Tykanie ściennego zegara… Zgrzyt przesuwających się trybów

i przekładni

starego mechanizmu…

 

…G O N G…

 

Boję się unicestwienia,

niespodziewanego

kolapsu cząstek

substancji czasu…

 

Pójdę sobie,

dokąd?

― przed siebie…

 

Zakładam

płaszcz,

aby wyjść

naprzeciw gwiazdom.

 

… zamykam za sobą drzwi…

 

Omiata mnie chłód

schodowej klatki,

zamkniętych na wieczność mieszkań umarłych dawno sąsiadów.

 

W półmroku opuszczonych pracowni milczące popiersia, porzucone w nieładzie

dłuta…

 

… narzędzia

zbrodni

― na kamieniu…

 

(To już kiedyś było, wiem…)

 

… na zewnątrz zamiata liście wiatr…

 

Stawiam

kołnierz

dziurawego płaszcza.

 

Na pustej, przymglonej ulicy

latarnie kołyszą swoimi zwieszonymi głowami…

 

 

Moje stałe miejsce jest puste.

Czeka jak zwykle na mnie.

Przyglądam się pozostawionym na blacie wilgotnym kręgom…

 

… alkohol rozlewa się

tak ciepło

w żołądku…

 

Kolejny drink.

―  już nie wiem, który…

 

Barman poleruje szklanki, spoglądając na nie pod światło obojętnym wzrokiem.

… odbija się przede mną w lustrze szaleństwo, moja wykrzywiona, zniszczona twarz…

 

*

 

Nie ma żadnego wytłumaczenia.

 

Jestem bezbronny,

jak foka

― wyrzucona na brzeg.

 

Pochłaniam

chciwie

kęsy powietrza.

 

Dudni mi w pulsującej głowie nieskładny, pijacki gwar.

 

Ściskam w dłoni długopis

czy plastikową słomkę…

Na poplamionej kartce

― urywki jakiegoś tekstu…

 

Nie mogę,

nie potrafię…

 

W obłokach papierosowego dymu

kołują nieustannie barowe ćmy.

… spalają się w obskurnym świetle kinkietów…

 

W miejsce poprzednich przybywają nowe…

… męczy mnie odgłos spadających z wysoka miękkich, puszystych ciałek…

 

Czuję, że i mnie

zaczynają

― wyrastać skrzydła.

 

*

 

Gram w szachy na pogiętych szczątkach cywilizacji.

Moim przeciwnikiem: szaleństwo.

 

Właśnie

―  dostałem mata…

 

 

Coraz większe porywy lodowatego wiatru

uderzają

w moją twarz.

 

Nic nie czuję.

Nic.

 

Już dawno stała się biała,

jak zmrożona przestrzeń

śnieżnego piekła

z łagrami nienawiści…

 

 

Wszystko zaczyna się dziwnie kołysać…

 

Przytłacza mnie

ciężar

spadających bomb…

 

Zawadzam wciąż nogami o jakieś żelastwo, zardzewiałe, porzucone karabiny i hełmy…

 

O spalone szczątki z ponurym spojrzeniem,

które odradzają się na nowo.

 

Które podnoszą się i pędzą,

aby zadać śmiertelne pchnięcie bagnetem

w powtarzającym się w nieskończoność natarciu…

 

… popełniam błąd, myśląc, że to jest wzdęty trupim rozkładem post-apokaliptyczny

krajobraz…

 

Walka!

 

Wciąż

― walka…

 

 

Coś strasznego zeszło do podziemi

i czai się w mrokach.

 

Wystrzeliwuje z każdej bramy swój okrutny jad plująca kobra.

Otwierają się czarne gardziele z cuchnącym szlamem.

 

… strumienie szamba zalewają wszystko, zatapiają…

 

Gdzieś tutaj ―

musi być

zejście

― do piekła…

 

 

Obrzygane farbami mury

chylą się ku upadkowi,

które podpierają bez wiary

― obrośnięte mchem, brodate fauny.

 

Słychać trzask łamiącego się, przegniłego drewna, odgłosy miażdżenia…

 

 

Jąkają się i krztuszą gołębie w kałużach.

Załamują skrzydła w nieszczęściu.

… na kolczastych drutach zwisają resztki poszarpanych jelit z siwą sierścią kozła…

 

Nie przeskoczył!

 

 

Mijam szare, bezimienne szeregi skazańców

o czarnych,

pustych oczodołach.

 

Wczepione w stalową siatkę pod napięciem

pokrzywione,

spalone palce..

 

… swoisty performance nieudanej próby ucieczki…

 

*

 

Otwieram załzawione, szczypiące oczy.

 

Wysypują się na moją twarz czarno-białe piksele z ekranu szumiącego telewizora…

 

Noc?

 

Dzień?

 

Brzęk tłuczonego szkła.

 

Bełkotliwy

rozgwar.

… kłębiące się pod sufitem chmury…

 

Brakuje słońca,

ale za to

świeci się lampa w poplamionym, żółtym abażurze.

 

 

Coś sobie zaplanowałem,

lecz zapomniałem, co.

 

Miałem chyba dokądś pójść,

aby spotkać się

z własnym cieniem.

 

Jestem nikim.

 

Jeśli ktoś chce pogadać, to numer mojego telefonu jest na nogawce spodni…

 

Moja

wina,

wiem…

… wiem…

 

 

Wszystko jest moją cholerną winą…

 

Nie musicie mi już o tym ciągle przypominać…

 

Schylam się, aby podnieść zdeptany, ubłocony zwitek papieru.

 

… coś pisałem…

 

Upadłem.

 

Nie mogę się podnieść..

…kto mi pomoże wstać?

 

Nikt…

 

Tuż przed moją rozkrwawioną twarzą porusza nerwowo wąsami słodka, biała mysz…

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2020-01-17)

 

***

 

Clutching At Straws – jest to czwarty album muzyczny (studyjny) brytyjskiej grupy Marillion. Album został wydany w 1987 roku.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Migrena, @Leszczym — dziękuję. Pozdrowienia zostawiam.
    • @W_ita_M.   O, hecą żrące lecą rżące - ho.  
    • Gdy wieczorna jesienna mgła, Wszystko wkoło z wolna spowiła, Tłumiąc nikły gasnącego dnia blask, Niczym opuszczona na świat zasłona,   W ponurą jesienną słotę, Na starym z czerwonej cegły kominie, Przysiadł szary zziębnięty gołąbek, Między skrzydełka wtulając główkę,   Wtem spomiędzy matowej mgły, Dostrzegł widok ponury, W dole przed jego maleńkimi oczkami, Z wolna się zarysowujący…   Do rozrzuconych szeroko po obiedzie resztek, Na przemarzniętej trawie, Zleciały się licznie kruki posępne, Bezpardonową wszczynając walkę,   Zimna mokra trawa, Pierwszym jesiennym szronem pokryta, Areną się stała zaciekłych walk, Licznego kruczego stada,   Liczne kości z sutego obiadu, Rozrzucone bezładnie na polu, Miały być bitewnym trofeum, Dla najsilniejszych z kruczego stada osobników,   Głośne rozjuszonych kruków krakanie, Niczym wściekłych barbarzyńców okrzyki wojenne, Po spowitym gęstą mgłą krajobrazie, Cichym niosło się echem,   Pomiędzy wielkimi kretowiskami, Podobnymi do okopów na polach bitewnych, Niczym żołnierze w bojach zaprawieni, Zawzięte kruki toczyły swe walki…   Zakrzywionym dziobem swym ostrym, Próbował kruk stary kość przepołowić, Przez drugiego młodego przepędzany, Próbującego wydrzeć mu zdobycz,   Usiłując brzuchy nasycić, By dotkliwy głód zaspokoić, Nie zaprzestając zaciekłej walki, Wciąż wytężały swój spryt,   Wydziobując w skupieniu zaschnięty szpik Z porozrzucanych na około kości, Usilnie wczepiały w nie swe pazury, By dzioby w ich wnętrzach zagłębić,   Połykając łapczywie Każdy znalezionego pożywienia kęs, Wkoło tylko rozglądały się bacznie, Rozeznając możliwe zagrożenie,   A najprzezorniejszy z kruków siedząc na gałęzi, Na łakome kąski spoglądając z góry, Nagły z powietrza szturm przypuścił, Naraz odpędzając kilka innych,   Te szeroko rozpostarły swe skrzydła, Natarcie jego próbując zatrzymać, Lecz daremną była ta próba, Zmuszone były ustąpić mu pola,   Widząc posępne te kruki, Wyrywające sobie wzajemnie zdobycz, Zmrużył oczy gołąbek skulony, Powiewem zimnego wiatru szturchnięty…   Wnet rzęsistego deszczu kurtyna, Spór pomiędzy kruczym stadem rozsądziła, Do rychłego szukania schronienia, Wszystkie bez wyjątku ptaki przymusiła,   Przed ulewnego deszczu strugami, Pierzchnęły wnet wszystkie posępne kruki, Chroniąc się pomiędzy krzewami, Bujnych drzew rozłożystymi gałęziami,   Ukrył się i gołąbek, Przed zimnym rzęsistym deszczem, Pod starego opuszczonego domu dachem, Przycupnąwszy cichutko w kącie.   A każda jesiennego deszczu kropla, Brudna, wstrętna i zimna, Dla maleńkiego suchej trawy źdźbła, Była niczym trzask bicza,   A deszczu kropel setki tysięcy Tworzące zwarte oddziały i zastępy, Wielki frontalny atak przypuściły, Na połacie zmarzniętej ziemi…   Patrząc tak zza szyby, Na pole zaciekłej między krukami bitwy, O jakże cenną dla nich zdobycz, Podłe z obiadu resztki,   Ponurym wieczorem jesiennym, Mgłą i deszczem zasnutym, Krzepiąc się łykiem z miodem herbaty, Próbując zebrać rozproszone swe myśli,   Z niewyspania półprzytomny, Przecierając dłonią klejące się oczy, Patrząc na ten krajobraz ponury, Takiej oto oddałem się refleksji…   Gdy widzę jak różni szemrani biznesmeni,  Zawzięcie walczą między sobą o wpływy, Dostrzegam jak bardzo w uporze swym ślepym, Posępnym tym krukom bywają podobni.   Gdy otyli szemrani biznesmeni, Przesiadując wieczorami w knajpach zadymionych, Paląc cygara i popijając whisky, Rozplanowują kolejne swe finansowe przekręty,   Niczym dla dzikiego ptactwa, Zalegająca w rowie cuchnąca padlina, Tak zwęszona tylko korupcji okazja, Staje się łupem dla mafijno-biznesowego półświatka,   Pobłyskiwanie sztucznych złotych zębów, Fałsz wylewnych uśmiechów, Towarzyszące zawieraniu szemranych umów, Przy ruskiej wódki kieliszku,   Często bywają zarzewiem, Biednienia lokalnych społeczeństw, Gdy szemrani biznesmeni nabijając swą kabzę, Skazują maluczkich na zubożenie…   Huczne wystawne bankiety, Gdzie alkohol leje się strumieniami, Dzwonią pełne wódki kieliszki, A z ochrypłych gardeł padają kolejne toasty,   Gdzie szalona zabawa niepodzielnie króluje I rozsadzają ściany z głośników decybele, Dzwonią szklane butelki w kredensie, A strumieniami leją się drogie alkohole,   Gdzie w ochrypłych gardłach przepastnych Lokalnych biznesmenów szemranych, Kieliszki pełne gorzałki Znikają jeden po drugim   Gdzie niezliczone sprośnie dowcipy, Padają okraszone rubasznymi przyśpiewkami, A pijaków podkrążone oczy i czerwone nosy, Tłumaczy ich bełkot łamliwy,   Często będące zwieńczeniem, Podpisania umowy wielomilionowej, Z lekceważonego prawa nagięciem, Gdzie łapówki główną odgrywają rolę,   Czasem tak bardzo bywają podobne, Posępnych kruków wieczornej uczcie, Gdzie wielki zatęchłego mięsa kęs, Wyrywają tylko osobniki najsilniejsze…   Na płynnych niejasnych pograniczach Biznesowego i mafijnego świata, Utarta między gangsterami hierarchia, Przypomina tę z kruczego stada,   Gdzie kolejny szemrany kontrakt, Niczym podły padliny ochłap, Jest jak w krwawej walce nagroda Dla osobnika o najprymitywniejszych instynktach…   I ten wielki świat nowoczesnością pijany, Do ubogich odwrócony plecami, Gdzie tylko silne osobniki, Wyrywają najlepsze kęsy,   Czasem tak bardzo przypomina, Pomimo upływu tysięcy lat, Wielką ucztę dzikiego ptactwa, Na truchle dzikiego zwierza…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • I nagłówki, a laik; wół gani.    
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...