Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

II. Bilet od Simone.

 

            Nie, nie byłem już spokojny. Niespokojnie i w erotyzującym miłosnym napięciu kończyłem jedzenie obiadu mimowolnie na nią zerkając, co ona z wręcz jakąś lubością pięknie odwzajemniała. Obawiałem się, bo zaraz skończy mi się obiad i przecież powinienem do niej podejść oraz zagadać, a w każdym razie chyba by tak wypadało uczynić w tej niecodziennej, lekko kłopotliwej i intrygującej sytuacji. I w końcu nadszedł ten moment, że i ja i ona skończyliśmy konsumować pożywienie i oboje w szklankach mieliśmy jeszcze trochę napojów – ja piwa, ona herbaty. Wtedy właśnie stała się rzecz niespodziewana, której przez jakiś czas zupełnie nie potrafiłem sobie racjonalnie wytłumaczyć, a przecież zawsze wydawało mi się, że ja z tych uczuciowych, choć jednak racjonalnych i rozsądnych właśnie. Ona wzięła do ręki szklankę herbaty podeszła do mnie, po czym odstawiła szklankę na mój stolik, a nawet stanęła nade mną i odezwała się – cześć jestem Simone, masz chwilę, jak Ci na imię, jak się czujesz? Zaciekawiła mnie tymi słowami, bo poza ich swoistą odwagą, słowa wypowiadała w miarę dobrą polszczyzną, ale jednak z akcentem francuskim, co zdążyłem od razu zauważyć. I od razu sobie pomyślałem, że tej jej niedopracowanej polszczyzny mógłbym słuchać całymi godzinami i przez całe lata, ale odpowiedziałem, bo przecież musiałem odpowiedzieć, że „Daniel, że oczywiście mam chwilę czasu, że czuję się całkiem nieźle”. Wstałem. Simone w tym momencie się uśmiechnęła tym jej zupełnie rozbrajającym uśmiechem i ucałowała mnie w dwa policzki, zresztą francuskim zwyczajem. Nie, to nie był wcale koniec, bo zaraz tymi bezczelnie odważnymi i figlarnymi oczami mnie zapytała – cytuję, żeby nie skłamać – „czy pójdziesz ze mną do łóżka?”. No po prostu wtedy oniemiałem do tego stopnia, że aż usiadłem z wrażenia. Tak otwartej propozycji po tak krótkim czasie nawet nie wiem, czy w ogóle przecież tę sytuację można nazwać znajomością nigdy bym się po Simone nie spodziewał, ani zresztą po żadnej innej kobiecie, a przecież kilka dziewczyn spotkałem w życiu. Zupełnie nie wiedziałem co mam myśleć, choć muszę przyznać, że Simone od razu bardzo, ale to bardzo mi się spodobała. Nie potrafiłem jej niczego odmówić, a przecież takie okazje nie chodzą piechotą. Po chwili odpowiedziałem, że: „tak, że oczywiście że tak”. Simone uśmiechnęła się i tą lekko łamaną polszczyzną powiedziała – „świetnie, no to chodź”. Poszedłem jak jakiś niewinny i niedoświadczony w tych sprawach nastolatek, który myśli, że oto złapał za rogi szansę na jakieś wspaniałe życie pełne miłości, pożądania i całkowicie pozbawione stresujących okoliczności, czy trudów usilnych starań o kobietę. A przecież miałem swoje lata. W lokalu pozostawiliśmy po sobie dwie szklanki i tylko nie pamiętam, czy do połowy puste, czy do połowy pełne, czego prawdopodobnie nigdy się nie dowiem, ale tu nie o tym.

            W ten sposób poszliśmy do łóżka, ale zanim to nastąpiło musieliśmy przejść wśród okolicznych bloków jakieś dwa, może trzy kilometry nieśmiało i w leciutkim podenerwowaniu ważną chwilą skupieniu, choć nie obyło się bez jakiś, pojedynczych zresztą słów, w stylu ładnie wyglądasz, o jakie piękne słonko, czy wspaniałe zielonością drzewko i takie tam. Napotkane na naszej drodze stado gołębi dziobało hojnie porozrzucaną karmę, a gdy tylko przeszliśmy obok całą chmarą zerwało się w powietrze i poszybowało w cudne i niebieskie przestworza. Cóż, może właśnie wtedy poczuliśmy wolność? Wolność wyboru? Wolność zachowania? Swobodę jakąś?

       Zapomnieliśmy się i nie dostrzegaliśmy przechodniów. Minęliśmy dostojnym krokiem przyszłych kochanków parę wydawałoby się nieznacznych przecznic. Świat naszego osiedla zadumał się naszą odwagą nic o nas nie wiedząc i nie domyślając się niczego. Kilka zafrasowanych popytem i podażą sklepów wyczekiwało z utęsknieniem popołudniowego gwaru. Kiosk z gazetami dawał po oczach tytułami, których sam bym nie wymyślił, choćbym napisał kilka tysięcy wierszy. Chmury dziś sobie odeszły, ale nie sposób o nich zapomnieć, bo przecież i tak wrócą i zapewne już nazajutrz. Magia aut oczarowywała dobrobytem i łatwością jazdy kierowców. Osiedle nabrało niespotykanych dotąd kolorytów, błyszcząc się niekiedy najróżniejszymi odblaskami. Suche powietrze nabrało wilgoci słusznego porozumienia w jedynym słusznym celu jaki tylko można wymyślić.

             Aż w końcu blok, ten blok, rzecz jasna z wielkiej płyty. Drzwi wejściowe i jego czterocyfrowe hasło. Ciekawa klatka schodowa. Kafelki. Donice z kwiatami. Skrzynki na listy z reklamami i wezwaniami do zapłaty, bez listów i pocztówek rzecz już oczywista. Winda nie była nam do niczego potrzebna, ponieważ Simone mieszkała na parterze, pod jedynką. Dwie wycieraczki. Ledy. Osowiałe publiczne wnętrza, do których czasem trudno jest się nam przytulić, choć ciągle próbujemy i próbujemy tak czynić i zazwyczaj bez powodzenia. I słowa Simone, które do dziś kołaczą mi się po głowie „Chodź Daniel, chodź, zapraszam Cię, zapraszam”.

         Buty trzeba było odstawić w kąt, zresztą jak później odrzucić przeszkadzające skarpetki koloru jasny beż, ale nie uprzedzajmy wypadków. Ładnie było w tym poustawianym i zadbanym mieszkaniu. Duża Sofa polegiwała pod rozłożystym niebieskim pledem z kilkoma niedbałymi poduszkami, a pod ścianą miała się całkiem dobrze przedniej klasy markowa wieża hi – fi. Simone włączyła bodajże jakąś składankę z nastrojowymi przebojami, zagrała „Lady in red” Chrisa de Burgha i „Avalon” Bryana Ferrego oraz następne wolne piosenki, a mi nie pozostało nic innego jak poprosić ją do tańca. Simone przyjęła zaproszenie z dużą dozą akceptacji, o którą ciągle się tutaj rozchodzi, goszczącą na jej blond twarzy. Zatańczyliśmy i trwało to ładnych parę godzin, podczas których przytulaliśmy się do siebie ciasno i mocno, szepcąc sobie na ucho jakieś ładne, miłe i czułe słówka. Tak, pocałowaliśmy się, tak dotknęliśmy swoich dłoni i najróżniejszych części ciała w tańcu, bo przecież właśnie po to tutaj przyszliśmy. Nie ukrywam, że nasze spotkanie miało związek z zaspokajaniem poukrywanych przed większym światem pragnień, a w naszym zachowaniu dojrzałbyś nieprzebrane pokłady tęsknoty i chyba za miłością, która niekiedy potrafi tutaj jeszcze - jak nic innego - zagwarantować wolność. Ach co to były za swawolne tańce, miękkie i przyjemne, swobodne i wolne, z nutką pożądania i rozkoszy oraz przepełnione odwzajemnianymi uśmiechami.

           Tak, popłynęliśmy w tańcu w ubraniach oraz pożeglowaliśmy w tańcu bez ubrań. Starałem się i o mało co z tych starań nie wyzionąłem ducha, bo przecież jestem już niemłody i faktycznie bywam tutaj niekiedy niemądry. Ciała zagrały jedną z najładniejszych pieśni jaka kiedykolwiek powstała na tym dziwnym świecie pełnym najróżniejszych podejrzeń, złości, zazdrości i niebezpieczeństw. Nikt nie był w stanie nas podejrzeć, bo Simone zawczasu zasunęła ciężkawe i grube osobliwością materiału zielone kotary. Niczego nie żałowaliśmy ani sobie, ani wewnętrznie, a ta spontaniczna akcja, jak z początku myślałem, zakończyła się pełnym sukcesem, o ile w ogóle na sprawy łóżkowe można patrzeć w kategoriach sukcesu. Jeśli nie wchodzę zanadto w szczegóły tego wydarzenia dzieje się tak tylko dlatego, że jeszcze nie potrafię z sercem pisać o seksie, a wszystko ponoć przede mną. I tylko dlatego. Kto to wie, może i ja nauczę się kiedy pisać takie teksty? Nie miałbym nic przeciwko abym przepojony obopólną polsko – francuską przyjaźnią ciał napisał kiedyś jakiś ważny wiersz, ale przecież jeszcze nie nauczyłem się tego robić. Udało się, a ja nie mam czego się tutaj wstydzić, bowiem potrafiliśmy z Simone na jakiś czas właśnie zapomnieć o najróżniejszych wstydach, ograniczeniach i powściągliwościach, które plączą się po naszych obolałych ciężkawymi myślami głowach i ciałach, powstrzymując nas dogłębnie w życiu zgodnie z własnymi zasadami, chęciami, możliwościami i pragnieniami. Na każdym kroku najróżniejsi dziwni ludzie straszą nas negatywnymi skutkami odważnej miłości, mówiąc że to niebezpieczne, że niemoralne, że niewłaściwe, że dziecinne, że bezbożne, że nieprzemyślane że że i że, aż sami jesteśmy skłonni uwierzyć w te zdziwaczałe oraz pokraczne zdania i wypowiedzi, które bardzo często nie mają pokrycia w tak zwanej rzeczywistości, o ile w ogóle jakakolwiek rzeczywistość ma tutaj rzeczywiście miejsce, w co zresztą śmiem od czasu do czasu wątpić. Wiem jedno - „Matrix”. Po wyczerpujących duszę i ciało całych nieprzespanych fragmentach nocy zasnęliśmy przytulonym snem dwojga spełnionych kochanków i chyba było nam dobrze i przyjemnie i zgodnie. I fajnie. Prawdę mówiąc niczego innego nie byłbym w stanie dać Simone, ponieważ nic innego nie mam, ale to już temat na inną opowieść. Niczego nie żałowałem i nie żałuję do tej pory, choć minęły już lata od tamtego pamiętnego spotkania z Simone. Moją Simone aż po kres prozaicznego i czasem zupełnie niepoetyckiego świata.

        Wstaliśmy o mniej więcej tej samej porze następnego dnia. W oczach i zachowaniu Simone było widać radość, a łatwiej mi było dojrzeć takie emocje, bo przecież sam cieszyłem się niezmiernie i niepomiernie. Poranek – sama przyjemność – z dodatkiem zabielonej kawy przy kuchennym stoliku oraz z obopólnym papierosem na balkonie. Ubrać się trzeba było, ubrać się. I poudawać że się myje zęby, bo przecież nie wzięło się do baru żadnych przyrządów do porannej toalety. I trzeba było jeszcze raz podziękować i zapytać o odczucia i poprosić o więcej. Simone odparła „Daniel bardzo, bardzo Ci dziękuję. Spisałeś się na medal. Masz głuptasie prezent. Tylko proszę Cię żebyś się nad tym zastanowił” i wręczyła mi do ręki czerwoną teczkę formatu A4 oraz poprosiła żeby jej nie otwierać przed powrotem do domu. Cóż, raz jeszcze podziękowałem Simone, cóż założyłem buty i cóż poszedłem lżejszy o setki drobnych przemyśleń w te pędy z czerwoną teczką pod ręką do własnego domu własnej namiastki wolności, choć zdawałem sobie sprawę z faktu, że wolność w moim mieszkaniu jest wątpliwa, niepełna, dwuznaczna i iluzoryczna, co z podwójną mocą uświadomił mi nie kto inny jak przepiękna Simone. W głowie to ja miałem tylko skowronki, które zresztą raczyłem minąć na moim osiedlu, a przecież już wtedy miałem swoje lata. Skowronki zresztą odleciały w siną dal, a smak bezsprzecznej przygody pozostał do dzisiaj.

Edytowane przez Leszczym (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

Czekałem na część drugą. Ah, jakby książki zostawiały taki niedosyt przyszłości... Cóż, mimo ,iż nie spodziewałem się tego, co przeczytałem, jestem mile zaskoczony, i... czekam na trójkę haha. Mieszane uczucia po przeczytaniu- istna bomba

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Migrena Poetycki język, pełen sugestywnych obrazów i głębokiej symboliki, sprawia, że jest to lektura wymagająca, ale satysfakcjonująca dla czytelnika poszukującego w poezji czegoś więcej niż tylko ładnych słów. To wiersz, który zostaje w pamięci na długo po przeczytaniu, zmuszając do refleksji nad własnym "jestem"
    • A Iwa, Pawle, chce lwa, pawia
    • I stryczek czekał. Cierpliwie. Tak samo jak tłum na placu St Genevieuve. Gdzieś w oddali ulic dzielnicy Blerváche, zarżały konie, północny, zimny wiatr, dął we flagi na blankach murów, ludzie strwożeni i zagubieni w swych myślach, nie mogli być pewni już ani zbawienia ani potępienia. Upadły im do stóp kajdany i wielu z nich poczuło wolność swych czynów i sumienia. Byli ludźmi stworzonymi na podobieństwo Boga. Lecz gdzie był ten ich Bóg? W postaci ojca Oresta czy ojca Nérée? Czy może jednak ukrył on się skutecznie w obliczu umęczonego skazańca?     Wielu patrzyło teraz na Orlona a on uczuł jakby moc nie pochodząca ani od Boga ani Szatana. Zrozumiał jak wielu pobratymców, ludzi ulicy i rynsztoka. Okrytych nie chwałą i złotem a fekaliami i brudem, solidaryzuję się z jego męczeństwem i widmem nieuchronnej śmierci. Widział ich usta. Suche i spękane. Sączące cichcem, pokłady górnolotnych i chwalebnych modlitw. Widział jak nagle zgasło słońce górujące nad brukiem placu. I cień długi padł na miasto i jego mieszkańców. A może wyległ on z dusz ich. Może i ich grzechy zostały darowane i uciekały teraz z ciał by ginąć cicho pod wzrokiem czujnych posążków aniołów. U stóp posągu świętej Genowefy, do której w godzinie próby i zwątpienia tak często modliły się jego dziewczęta.     Wreszcie spojrzał z ukosa na samego ojca Oresta. Sam nie wiedział czy wypada mu coś rzec na jego świątobliwa postawę wiodącą go ku chwale zbawienia duszy i ocalenia głowy. Wiedział jedynie, że obcy mu tak naprawdę ojczulek, zajął się nim niczym synem marnotrawnym, choć Orlon nigdy mu nie obiecał poprawy swego zachowania czy odkupienia win. Prędzej jednak życia by się wyrzekł niż losu ulicznika i wyrzutka.     Tak często przychodziło mu pisać w swych wierszach o atmosferze i pulsie tego miasta, które oddychało zbrodnią i występkiem a którego krwioobieg stanowiły szelmy i łotry, murwy i alfonsi, włamywacze i mordercy. Wszyscy Ci, zjednoczeni w upadku ideałów i pochwale swej zgorzkniałej pychy. Wszyscy, którym lochy Neufchatel były okrutnym domem szaleństwa a drewniana Agnes była wybawicielką od codziennej rutyny. Planów zbrodni i zysków. Ucieczki w bezdnie, czarnych bram do piekła. Uliczek Gayet. Gdzie pieniądz, tańczył między palcami sutenerów i chlebodawców dziewcząt a moralność cicho skomlała, pobita i pohańbiona w kałuży krwi niewinnej. Przybrała twarz dziewcząt takich jak Pluie czy Biała Myszka. A łzy jej były ciężkie od bólu i nienawiści do ludzi władzy i losu francowatego.     I choć ciężko było w to uwierzyć, nawet Orlonowi. Sam uronił łzy. Tu, na podeście miejskiej szubienicy. W obecności oficieli, sądu i miasta. Widać Bóg mu przebaczył. Chmurę przegonił silny wiatr i znów promienie słońca oświetliły jego twarz. Ojciec Orest dojrzał te łzy i patrzył na niego z dumą jak nieraz robił to jego ojczym. Jego duch znów stanął mu przed oczyma. Ojciec Lefort znów pouczał swe przybrane dziecię. W ogrodzie biskupiej rezydencji.   - Pamiętaj Orlon. Grzechy nasze doczesne są nam ciężarem na sercu, jak kamienie omszałe, polne. Więc nie grzesz więcej ponad to co Twe serce będzie mogło unieść. Każdy grzech nie jest miły naszemu stwórcy, lecz grzeszeniu myślą i mową łatwo jest ulec. Człowiek jest na to istotą zbyt prymitywną i porywczą. Nie grzesz synu mój jednak zbyt wiele czynem wobec bliźniego. Bo grzechy wobec braci i sióstr naszych szczególnie są niemiłe Panu. Pokuta za nie jest surowsza a konsekwencję zbyt często nieodwracalne. Pokutuj i wybaczaj a będziesz doskonalszy w podążaniu za prawdą. Kieruj się nią i sercem a zjednasz ludzi pod sztandarem niczym król. Przekaż im słowo do umysłów I niech im zakiełkuję w sumieniu. Niechaj Twym sztandarem i herbem będzie prawdą synu a lud pójdzie za Tobą choćby w odmęty śmierci.   Warto by wykorzystać nauki ojczyma. Przecież był królem. Półświatka i zbrodni. No ale cóż, trudno. Nie każdy rodzi się kardynałem czy papieżem. A on urodził się kłamcą i manipulantem więc zjedna jakoś ten zwarty, liczny tłum.     Z jego ust popłynęły słowa nieprzystojne dla umierającego, a jednak dziwnie święte, bo wypowiedziane z serca, które widziało już piekło – i ludzkości, i niebios   - Boże szelmów, wszetecznic i łotrów bez czci … - urwał nagle w pół zdania jakby nie do końca wiedząc czy chce je kończyć tą myślą którą zamierzał. Niepewnie, szukając wsparcia w głowach tłumu. Dojrzał swą ukochaną Tibelle. Wiedział, że dla niej warto żyć i bluźnić. Kochać i brukać. Świętych i innowierców. Zakonników i murwy upadłe. Zaczerpnął solidny haust powietrza i wykrzyczał pewnie na cały głos aż echo zerwało do lotu gołębie z pobliskich dachów - Pobłogosław, miłosiernego króla!
    • Ule ja kupię! I pukaj, Elu
    • Dzień skwarny odszedł. Na podkurek się swarno zebrało. Oświetlony zewsząd chutor, jak latarnia na skale wytrwała pośród stepów oceanu. Brodzą i legną się leniwą strugą czernawą, struchlałe, lękliwe osiedli ludzkich, cienie. W pomrocznym maglu, letniego wieczora mieszają się ze sobą. Jazgot niestrudzonych świerszczy, parsknięcia sprowadzanych do stajni koni i skowyt daleki samotnego łowcy. Prężą się dorodne łopiany, jak iglice wież strzelistych. Na straży wyniosłych, płożących się pośród traw, ostrów burzanu. Płaczę nad Tobą Matko a łza jak ogień me lico gore. Jak szabla moskalska, rzeźbi na policzku blizny ślad. Na tych ziemiach od wieków, tylko śmierć, nędza i wojna rządzi. Więc by przeżyć trzeba mieć dusze i serce z tytanu.   Nadzieje pokładamy tylko w gniewie. A honor nasz i wola, upięta rapciami u pasa. Nasze krasne, stalowe mołodycie, dopieszczone ręką płatnerską. One w obroty tańca, biorą dusze naszych wrogów do zaświatów. W trakcie sporów, wojen czy dymitriad. Piorunie! Leć Miły! Wartko, jak po niebiosach, jasna kometa. Zapisz to w bojowym dzienniku. Mór zaduszony. Zaraza do cna wybita. Jej wojsko teraz jak ten burzan, ukwieci cichy step. Po gościńcu kamienistym. Odsiecz zaprowadzona. Wróg w perzyne rozbity. Skrwawione, roztęchłe, spulchnione od gazów rozkładu. Dają radość dzikiemu ptactwu i zwierzynie. Do ostatniej porcji, słodkiego szpiku.    
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...