Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

@Gosława Reniu, nie bój się komentować, masz u mnie zawsze pełną swobodę interpretacji. Twoja jest mocna i nie dziwię się, że po takim doświadczeniu moje słowa zaprowadziły Cię w takie skojarzenia. Miałaś rzeczywiście dramatyczny start w macierzyństwo. Lepiej już z anginą? Buziak.

@valeria Cześć, Valerio. Tak, radzenie sobie. To jest taka moja totalna wizja macierzyństwa i przenośnia do stanów, jakie matka odczuwa, gdy wejdzie w świat rodzicielstwa. Serce niby na miejscu, ale już zawsze na zawołanie i myślami z dzieckiem, dużo bardziej podatne na zranienia. A drugie życie, bo to przed się kończy, przychodzi zupełnie nowe. Mimo dramatycznego opisu, macierzyństwo krzepi i wyciąga z nas siły, o których nie miałyśmy pojęcia. Pozdrawiam!

  • GrumpyElf zmienił(a) tytuł na Ja, madre.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

dokładnie tak to odebrałam, pięknie napisane Elfiku. doceniam i tak właśnie sobie wyobrażam tę podróż, której w tym wcieleniu raczej nie podejmę :) ale podobnie to widzę i ... "pamiętam"

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Opublikowano (edytowane)

Bez wątpienia to jest WAŻNY TEKST.

Pokazujesz mi macierzyństwo z każdej istotnej strony. I bardzo świadomie próbujesz dokonać rzeczowego wartościowania.

 

Widać ewidentnie, że starasz się spojrzeć na rolę matki obiektywnie. I w konkluzji jako czytający odczuwam, że jednak te pozytywy są nadrzędne w stosunku do wyrzeczeń, z racjonalnego punktu widzenia – nie ma bowiem nic bardziej wiarygodnego niż miłość do własnego dziecka i jego szczęście.

 

Uważam, że chcesz mi jako czytelnikowi zaaplikować tę świadomość – i ja ci ufam „konsumując” wiersz. Ufam, bo wiarygodnie pokazujesz własny znój, zrogowacenie tkanki biologicznej, ten „porcelanowy słój” kojarzy mi się z porcelanową laleczką, jeżeli masz córkę, to być może jest ona niemal porcelanowym skarbem, który jest kruchy i delikatny, a w środku żyje jakaś cząstka twojego genu – naturalnie utożsamiasz ten gen z sercem – bo to jawny symbol – miłości.

 

„Wyrwanie serca” kojarzy się ewidentnie z przekazaniem jakiejś części samej siebie dziecku - ale i przyjęciem odpowiedzialnej roli rodzicielki.

 

Zdecydowanie najlepszy fragment wiersza to ten, gdzie piszesz o: „siewie”, „rozroście”, „suszy” i „nasyceniu”.

 

Komplementarnie zamykasz tu cały proces wychowania dziecka. Moje skojarzenia:

 

„Siew” - wrażliwa sfera intymności, seksualności, partnerstwa i brzemienności,

 

„rozrost” - wychowanie dziecka, modelowanie charakteru, inwestycja w jego wychowanie,

 

„susza” - natura dojrzewania, kłopoty tożsamości młodego człowieka, ewentualna różnica pokoleń w spojrzeniu na życie,

 

„nasycenie” - radość z posiadania potomstwa, bezpieczna starość, doświadczenie, przyszłe zaplanowane zadowolenie z sukcesów zawodowych dorosłych potomków, - plus - spełnienie osobiste w roli macierzyńskiej – w ogóle. Gwarancja równowagi społecznej i prokreacyjnej.

 

Konkludujesz wszystko po amerykańsku → konfesyjnie – niemal jak Sylwia Plath, przyznając się do niedoskonałości w praktycznej roli wychowawcy, pokazujesz słabości, co dotyczy każdego rodzica, i dlatego, że piszesz o tym bez zahamowań i czerpiesz z tego wewnętrzną siłę – to stawia twój wiersz jako mega wiarygodny.

 

Za co dziękuję. Może jako autor użyłbym w tekście nieco innych zestawień – ale te --> są TYLKO TWOJE, SUBIEKTYWNE, PRAWDZIWE I UROCZE. Gratuluję utworu. Pozdrawiam

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

.

Edytowane przez Tomasz Kucina (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

@valeria Teraz wyjście na miasto to wydarzenie :) Miłych chwil życzę.

@Anna_Sendor Macierzyństwo to mocna rzecz :) Pozdrawiam ciepło, Aniu.

@corival Tak, masz rację. To jest clue i wiele więcej niż w pierwszych dwóch wersach nie powiedziałam, poza końcówką. Układałam sobie słowa w głowie na wiele sposobów, ale za każdym razem wychodziło mi, że muszę tym zacząć. Dzięki za czytanie, Cori :) 

Opublikowano

@Tomasz Kucina Dziękuję Ci za pochylenie się nad tym nielekkim tekstem i za w pełni kompleksowy komentarz, nie pozbawiony empatii i pogłębionych przemyśleń. Chciałam pokazać jak bardzo macierzyństwo odmienia na poziomie niemalże tkankowym, jak nasza "anatomia" uczuć i priorytetów zmienia się nieodwracalnie.

Starałam się uniknąć tonu narzekającego bądź szukającego współczucia dla trudu matki, kompletnie nie w tym rzecz. Z Twoich wrażeń wnioskuję, że być może powiodło mi się. Niesamowite, że przywołałeś Sylvię Plath. Jej los, tak tragiczny i zostawienie za sobą dwójki dzieci, potwierdza, że najpierw jesteśmy kobietą, a później matką i dobrze dbać o wszystkie proporcje życia. Swoją drogą, Plath była szalenie zdolna!

 Z powodu 26 maja pojawiło się dużo różnych wierszy podejmujących temat macierzyństwa, także uczuć w stosunku do matek - niektóre z nich otworzyły mi boleśnie oczy. Poczułam, że mam coś od siebie do dodania. 

Konkluzja jest życiem pisana - doskonałość nie istnieje - uczmy się przytulać w nas to, co niedoskonałe i w tym jest moc, a nawet piękno.

Ojcostwo to też niezwykła przygoda ;) Ściskam, TomAsie. 

Opublikowano (edytowane)

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Proszę. Ta odmiana na skutek macierzyństwa jest wyraźnie zauważalna w odczycie, dlatego wcześniej wspomniałem o naturze twojego wiersza --> o znoju i zrogowaceniu tkanki biologicznej.

 

Anatomia uczuć i priorytetów zmienia się u kobiety chyba dlatego, że kobieta doświadcza innego wymiaru dopełnienia – poprzez macierzyństwo, nie wiem?, jako facet tego nie potrafię poczuć, ale instynkt macierzyński jest chyba faktem potwierdzonym przez naukę.

 

Chciałaś nam o tym opowiedzieć, ja zdaje sobie sprawę, że trudno to nawet samej kobiecie jest wytłumaczyć – nie wiem dlaczego wdałem się w tak drobiazgowe analizy. Za co przepraszam. Dobrze, że nie narzekałaś narratorsko, bo chyba nie ma powodu, skoro tak głębokie zauważasz w sobie metamorfozy jako nam definiujesz i jeszcze w „naturze uczuć i priorytetów” --> to tzn. że ta więź z dzieckiem ma dla ciebie ogromne znaczenie. W zasadzie to jest najważniejsze.

 

Tego nie wiem, i o to nie pytam, po prostu – analizowałem wiersz i doświadczyłem subiektywnych odczuć, uznałem -->że to o czym napisałaś – ma dla ciebie znaczenie, a skoro ma, to znaczy, że: „siew”, „rozrost”, „susza”, „nasycenie”- o których wspominasz w utworze mieszczą się w doświadczeniu intelektualnym i w afektywnych- macierzyńskich gorących relacjach z dzieckiem. Właśnie do takich wniosków doszedłem – po przeczytaniu wiersza.

 

To co do twojego "powodzenia w życiu" --> bo jeżeli chodzi o "powodzenie" w jakości twojego wiersza --> to TAK POTWIERDZAM - POWIODŁO SIĘ - bardzo dobry tekst! 

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

 

Chyba kochasz dziecko i nie żałujesz, że je urodziłaś? Bo tak teraz odnoszę wrażenie → jakbyś chciała mi powiedzieć więcej o – braku powodzenia w życiu? - jakoś nie mogę tego przetrawić w świadomości... Dziecko jest dla ciebie powodem satysfakcji?

 

No S. Plath miała różne ciekawe epizody w życiu, może rzeczywiście akurat jej przykład jest nieco na wyrost. Chodziło mi głównie o „konfesyjność” - która odnosi się do bardziej osobistych uzewnętrznień w poezji, są inni poeci tego bajecznego nurtu: A. Sexton, J. Berryman, D Snodgrass itd. Egzystencjonalni, w poczuciu zagrożenia tożsamości, to jawni promotorzy dekadencji w warsztacie lirycznym. O to bardziej mi chodziło. Wiersz twój jest mega subiektywny z poczuciem zawoalowanego konfliktu wewnętrznego, intelektualizmu, podprogowych analiz, → co zresztą potwierdzasz w tym komentarzu – dlatego ta „konfesyjność” tu mi tak w komparacji zagrała z twoim wierszem.

 

Zgadza się. Niesamowita osobowość, dlatego właśnie dokonałem tego zestawienia. Dla podkreślenia wartości subiektywnego tła twojego wiersza.

 

Rozumiem. Zgadza się też takie teksty tu czytałem, dochodząc do wniosku, że życie jest bardzo skomplikowane. Ale czy to jest wystarczający powód by akurat w Dniu Matki o tym demonstrować? Może i tak, być może, że te stosunki dziecko-rodzic są bywają czasem tak napięte, że potencjalny autor-dziecko – chce w ten sposób uwolnić się od tych demonów. Nie wiem? Nie jestem psychoanalitykiem. W takim bądź razie → twój utwór nie wywołał u mnie takiego wrażenia, dlatego go skomentowałem.

 

Tak. Doskonałość nie istnieje, a życie wytycza własne ścieżki. Niedoskonałość jest normą do własnych udoskonaleń. Może dlatego Stwórca tak nas zaplanował? Ale to postulat sensowny dla ludzi wierzących w Stwórcę, a różnymi ludzie bywają i wszyscy mają prawo do życia we własnych systemach moralności – czasami odmiennych. Dziękuję za urocze doprecyzowanie tekstu. Pozdrawiam Wróżko. Żółwik 

Edytowane przez Tomasz Kucina (wyświetl historię edycji)
Opublikowano (edytowane)

Hej :)  

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Niektórzy za instynkt uważają jedynie chęć posiadania potomstwa, inni wiążą go z oksytocyną. Różnie się na to patrzy. Ja miałam na uwadze nieodwracalną zmianę proporcji i priorytetów, wymiar bardziej psychologiczny, metaforą przeniosłam go na wymiar cielesny. 

 

Tomas, czy ja narzekałam? ;) Nie był to czas stracony - przeczytałam z wdzięcznością i dużym zainteresowaniem. 

 

Zdecydowanie chodziło o wiersz, tylko i wyłącznie. Musiałam niejasno się wysłowić; lubię odpisywać bez zwłoki na komentarze, ale widzę, że jest to obarczone małą precyzją wypowiedzi... Często piszę w pośpiechu i "pomiędzy" - błąd. 

Czy kocham swoje dziecko? Brak powodzenia w życiu? Hmm. A skąd takie nawiązanie, Tomas? Musiałam wprowadzić Cię czymś w błąd, wybacz. Przyznam, że zagubił mnie nieco cytowany powyżej wątek. Ale uspokajam - mam w sobie dużo wdzięczności, spokoju i niedowierzania jak pięknie się dotąd moje życie toczy. 

 

Tak, to subiektywna synteza w oparciu o wizję totalną macierzyństwa. Rzecz jasna, jest w tekście spora dawka dramatyzmu na potrzeby obrazowania. Jednak, gdy rozmawiam ze swoimi bliższymi koleżankami, potrafią się umiejscowić w podobnym widzeniu siebie jako matki - wiadomo - to nie jest perspektywa, z którą każdego dnia wstaje się z łóżka, to taki ekstrakt z bycia matką w szerokim ujęciu. Zresztą w swoim pierwszym komentarzu doskonale to opisałeś. 

 

Myślę, że tak. Ten dzień nie powinien wykluczać żadnych doświadczeń, a nawet być platformą do dzielenia się wszelkimi. W Dzień Matki, poza mamą, dzwonię do paru bliskich osób, które albo mamę straciły, albo są w opłakanych relacjach, to dzień bardzo ciężki dla nich, one również go przeżywają.  

Życzę Ci miłego weekendu :) i DZIĘKUJĘ !!! 

Edytowane przez GrumpyElf (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

@GrumpyElf To żeśmy wszystko sobie wyjaśnili. Czyli mój pierwszy komentarz jak potwierdzasz był bliski twoich wniosków. Ok. Tyle sumiennych przemyśleń z twojej strony w treści i przede wszystkim w komentarzach. Super.

 

Za te wątpliwości w drugim moim dopisku - przepraszam, trochę tak to - odebrałem, że pragniesz wcelować się w pewien dystans do istoty i roli rodzicielstwa i następczo do  relacji matka-dziecko, w samym wierszu nie ma takiego wrażenia, - w komentarzu. Teraz już wiem, że to wynika po prostu z praktycyzmu życia i twojej w pełni obiektywnej oceny macierzyństwa - nieprzerysowanej, nie uwikłanej w parabole w treści merytorycznej wiersza - że tekst miał być jak najbardziej pragmatyczny, zasadniczy, rzeczowy --> i taki w istocie jest. 

 

No dobra, Skarbie, tyle ciekawych spostrzeżeń i wniosków, wystarczy z mojej strony tej rewizji roli kobiety-matki, jako facet nie mam przecież praktyki w tych sprawach, ale jako syn czuję szacunek do roli rodzicielstwa.

 

Na tym już ostatecznie zakończę komentowanie, to będzie komentarz podsumowujący z mojej strony.

 

Arcyciekawy twój wiersz! Ciao 

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Gość Radosław
Opublikowano

Po pobyciu z wierszem. Z pełnym przekonaniem daję serce. Wiele by można pisać o kolejnych odsłonach tego utworu . Zresztą @Tomasz Kucina wniósł już bardzo wiele w tym temacie.

 

Dla mnie bardzo ważny i bliski jest przekaz ostatniej strofy. Uważam, ze  hartowanie swojej niedoskonałości - daje siłę nie tylko rodzicowi, ale również buduje relację i wzmacnia dziecko.

 

Ujęłaś mnie tym co napisałaś ! 

 

Gratuluję wiersza. 

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
    • @Somalija zmęczenie, zapomnienie... hm...
    • @KOBIETA   ludzie też są emitentami ultrasłabego światła w zakresach widzialnych.   procesy metaboliczne i chemiczne.   ci byle jacy maja latarki .     @KOBIETA   Dominiko. ty masz takie zdolności poetyckiè  ze potrafisz o sprawach wywołujących dreżenie nie tylko serca pisac z eleganckim i czarem.   jest super :))   Ty też !!!
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...