Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

 

"Okularnicy" zaśpiewany przez Sława Przybylska
"Nerds with glasses" sung by Sława Przybylska

 

Tekst: Agnieszka Osiecka
Muzyka: Jarosław Abramow,
Paweł Perliński

OKULARNICY

 

Między nami po ulicy,
Pojedynczo i grupkami,
Snują się okularnicy ze skryptami.
I z książkami,
Z notatkami,

Z papierami *), kompleksami.

Itp., itd., itp., itd.

 

Lyrics by Agnieszka Osiecka
Music by Jarosław Abramow,
Paveł Perliński

NERDS WITH GLASSES

 

In between us in the city
Both alone and with the buddies
There scurry nerds with glasses,
armed for studies,
All for science,
Books and gadgets
Even complexes and shyness,
And so on and so forth.
And so on, and so forth, and so on.

 

Uszy mają odmrożone,
Nosy w szalik otulone,
Spodnie mają zeszłoroczne,
Miny mroczne.
Taki dzieckiem się nie zajmie,
Tylko myśli o Einsteinie.
Itp., itd., itp., itd., itd.

 

Frost as usual bites their ears,
And in scarves each nose is hidden,
They've had worn pants on for ages,
Murky faces.
Such type wouldn't think of babies,
It is Einstein whom they'd crave for,
And so on and so forth.
And so on, and so forth, and so on.

 

Gnieżdżą się w akademiku,
Mają każdy po czajniku.
I nie dla nich de volaje**), 
I Paryże, i Szanghaje.
I nie dla nich bal i ubaw
Ani Lala, ani Buba.
Itp., itd., itd.

 

They keep nestling in the hostels,
Everyone has got their tea-urns,
They haven't known Michelin restaurants,
Never been to Paris, Moscow,
They haven't known the ball parties,
Еither beauties or Prince Charming.
And so on and so forth.
And so on, and so forth, and so on.

 

Tylko czasem przy tablicy,
Wiosną jakiś okularnik,
Skradnie swej okularnicy pocałunek.
Wtem okular zajdzie mgłą,
Przemarznięte dłonie drżą.
Potem razem w bibliotece,
I w stołówce, i w toalecie ***) 

Itp., itd., itd.

 

Once in spring there at the chalkboard
A  pair with glasses kissed each other
They didn't know why.
The nerd's glasses steamed up, fogged,
His palms shook, his blood turned cold.
And since then they'd been together
Both in library and toilet.
And so on and so forth.
And so on, and so forth, and so on.

 

Wymęczeni, wychudzeni,
Z dyplomami już w kieszeni,
Odpływają pociągami,
Potem żenią się z żonami.
Potem wiążą koniec z końcem
Za te polskie dwa tysiące.
Itp., itd., itd.

 

Much exhausted, rather boney,
With diplomas in their pockets,
The nerds go by trains around,
Then they marry one another
To make ends meet  in a province
For two thousands of zlotys, 
And so on and so forth.
And so on, and so forth, and so on.

 

    *) opcja: problemami

 **) côtelette de volaille

***) opcji: i w kolejce; i w kłozecie

 

"Okularnicy" zaśpiewany przez Anna Maria Jopek
"Nerds with glasses" sung by Anna Maria Jopek

 

 

Edytowane przez Andrew Alexandre Owie (wyświetl historię edycji)
Opublikowano (edytowane)

@Franek K

1) Wszystkie angielskie tłumaczenia na mojej stronie są wykonane przeze mnie, chyba że określono inaczej (if not specified otherwise).
2) Dokonałem tego tłumaczenia dopiero wczoraj.
3) Tłumaczę tylko na język angielski  z języka rosyjskiego, polskiego i wiele innych.
4)Napisałem dwa lub trzy własne dzieckie wiersze w języku angielskim,
5) miał doświadczenie w napisaniu krótkiego wiersza w języku rosyjskim pod wpływem poetyckich eksperymentów kard. Mezzofantiego.
6) Więc nie ma się czym chwalić.
7) Znowu to wszystko nie jest poważne, professionalne, tylko ubaw (having fun, Spass, i td. i tp.).

 

Ludzie tu piszą na poważnie, ale przychodzę, żeby się trochę zabawić. Nie mam ambicji as an entertainer either. Znowu za poezję się nie płaci.  

 

Szkoda, że poezja.org nie jest poetyckie kasyno lub humorystyczny magazyn z tantiemami lub cabaret z darmowym piwem z ciasteczkami. 

 

Edytowane przez Andrew Alexandre Owie (wyświetl historię edycji)
Opublikowano (edytowane)

Fajnie

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

.

Zamiast hostel użylbym jednak dormitory.

I druga uwaga. Nie lepiej

"They don't know what de volaile is 

Never been to Shanghay, Paris?"

 

Jakbyś miał jakieś problemy z tłumaczeniem w sensie oddania ducha polskości, to pisz. Chętnie pomogę. Znam trochę angielski. Polski ciut lepiej

 

Powtarzam. Tłumaczenie jest bardzo udane pod względem oddania ducha opowieści. Mogłoby być jednak bardziej rytmiczne, tak by można by ten tekst zaśpiewać po angielsku. 

Edytowane przez Franek K (wyświetl historię edycji)
Opublikowano (edytowane)

@Franek K

 

1) "Zamiast hostel użylbym jednak dormitory".

W zasadzie to nie ma znaczenia
hostel, dorm, housing, itp. itd.

 

2) "They don't know what de volaile is//
Never been to Shanghay, Paris?"

*Byłoby lepiej, ale nie byłoby moje.

**Byłoby lepiej, gdyby to było moje, ale jest Pana.

***Nową wersja nie byłaby bez skazy gramatycznie.

****Ponadto prowadzę dialog z autorem, zmieniając jedną francuską metaforę na inną,

*****a Szanghaj Osiecka użyła tylko do rymowania.

 

3) "Mogłoby być jednak bardziej rytmiczne, tak by można by ten tekst zaśpiewać po angielsku".

*) Rym Osieсkiej nie jest najlepszy, ale wiersz jest wspaniały, także z tego powodu.  Powtarzam jej rym, który nie jest doskonały.   

**) Wątpię, czy Zachód będzie chciał zaśpiewać polską piosenkę z przeszłośći. Panuje tam snobizm i tempo-centrism. 

 

Edytowane przez Andrew Alexandre Owie (wyświetl historię edycji)
Opublikowano (edytowane)

@Franek K

In British English 'restaurant' is pronounced as [ˈrestrənt] or even [ˈrestrɒŋ]

 

@Franek K

plus slurring an' skipping of the end syllables in a colloquial speech, so we've got de facto a pair of ['restrO] and ['moscO] as a rhyme. I am not an American, by the way. 

 

Edytowane przez Andrew Alexandre Owie (wyświetl historię edycji)
Opublikowano (edytowane)

@Franek K

Szanghaj w okresie „Wielkiej Proletariackiej Rewolucji Kulturalnej” nie był zdecydowanie miastem egzotycznym.
Zapytałem Rosjan o miasto, które chcieliby odwiedzić, i nazwali Paryż. Zapytałem Francuzów o to samo i nazwali Sankt Petersburg w Rosji i Rio w Brazylii.
W tym czasie cały świat śmiał się z Chin. Więc Osiecka wstawiła Szanghaj dla rymowania i żartu, było to świeże i nieoczekiwanie: gdzie i co jest Paryż, a gdzie i co  jest Szanghaj.
Powtórzyłem sztuczkę Agnieszki, wstawiłem Moskwę także dla rymowania i żartu. Świeżе i nieoczekiwaniе. Nie, jestem odpowiedzialny za sensowne tłumaczenie jednego z moich ulubionych wierszy komiksowych.

Myślenie poetki Osieсkiej było paradoksalnie. 

 

Edytowane przez Andrew Alexandre Owie (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

@Andrew Alexandre Owie

 

Pozwolę sobie nie zgodzić się z Tobą. Żyles kiedyś w komunie? Ja tak. Może i świat śmiał się z Chin, ale dla nas w zasadzie wszystko było wtedy egzotyczne. Jak ktoś wyjechał na wczasy do Bułgarii, to był to szczyt marzeń. Sam odnosiłem z dumą sportowe buty Made in Romania (tak, tak), których mi wszyscy zazdrościli. 

Wiadomo, że Osiecka wystawiła Szanghaj dla rynku, ale uwierz mi, że Moswa naprawdę nie jest tu na miejscu. Dużo lepszy byłby Manhattan na przykład.

Opublikowano (edytowane)

@Franek K

Szanghaj, Moskwa były wówczas równie czerwone, ale Moskwa od czterdziestu lat  jest burżuazyjna. Po co skupiać się na Moskwie? Czy to pępek świata?

Nie jest to dla mnie jasne, nie jestem ani politykiem, ani Polakiem, a Pan nie jest cenzorem.

@Franek K

Pani Osiecka zmarła dawno temu, i nie będzie nas też oceniać. To, o czym mówimy, to spekulacje.

 

Znowu nie jestem poetą w randze Mickiewicza, Puszkina, Goethego czy Byrona. Kto przeczyta moje tłumaczenie? Kilkadziesiąt osób. Wtedy wszystko zostanie zapomniane.

 

Uspokój się i żyj spokojnie.

 

@Franek K  

Manhattan jest dziś bardzo niespokojny. 

Edytowane przez Andrew Alexandre Owie (wyświetl historię edycji)
Opublikowano (edytowane)

@Andrew Alexandre Owie

 

Widzę, że się nie dogadamy. A szkoda

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

. Masz inną (w tym wypadku fałszywą) perspektywę. Dam Ci przykład. Spotkałem kiedyś pewnego Holendra, który zaczął opowiadać jaki był biedny podczas studiów. Chciał kupić nowy samochód, a stać go było jedynie na trabanta. W tym czasie w Polsce mało kto miał jakikolwiek samochód. Jeżdziło się przepelnionymi do granic absurdu środkami lokomocji  publicznej lub chodziło się pieszo.

Trabant był obiektem marzeń. To tyle.

Edytowane przez Franek K (wyświetl historię edycji)
Opublikowano (edytowane)

@Franek K

Dlaczego jest pan smutny?
Kommuna w Polsce od dawna jest pokryta miedzianą misą!

I wszyscy jeżdżą Rolls Royce'ami!

 

Pisz wiersze i twórz piękne tłumaczenia. Znasz doskonale rosyjski. Użyj go, przetłumacz tom Wysockiego, zrób sobie imię. Skorzystaj z tej szansy.

 

@Franek K

Wielu biednych ludzi nie potrafi pisać ani tłumaczyć poezji,  oni zmuszony do naprawy toalet w Londynie i  Manhattanie. Dobrze, że nie muszą tego robić w Moskwie lub Szanghaju.

 

Wygląda na to, że Pan chce mnie zatrudnić, ale po co? Jeśli abym uzupełniał klub miliarderów, zgadzam się.

Tylko rezygnacja z tego byłaby dla mnie fałszywą perspektywą.

Kocham pieniądze, tym bardziej, że nie płacą za poezję. 

 

 

Edytowane przez Andrew Alexandre Owie (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

@Andrew Alexandre Owie

 

Nikogo nie chcę zatrudniać, gdyż sam jestem bezrobotny.

Trochę tłumaczę z rosyjskiego (Kino, DDT, Wysocki. Nautlius Pompilus). Nie jestem smutny, choć naturę mam mocno refleksyjną. 

Opublikowano (edytowane)

@Franek K

Cudownie, professionalne tłumaczysz Wysockiego, lepiej niż ktokolwiek inny przed tobą w Polsce. Przetłumacz, na przykład, zbiór Wysockiego, zrób sobie na nim imię. 

W Anglii pewna dama zasłynęła z tłumaczeń Jesienina. 

Przecież polskie tłumaczenia Wysockiego nie są zbyt dokładne i doskonałe. Nie będziesz mieć konkurentów.

 

"Kino" , "DDT" , "Nautilus" to nie na poważnie, ale Wysocki to klasyk literatury. Tłumaczenie mniej lub bardziej kompletnego Wysockiego mogłoby stać się wydarzeniem w życiu kulturalnym. 

 

@Franek K

Centrum Polonofilii w Rosji  jest w Sankt Petersburgu, na Pacyfiku - we Władywostoku. W Rosji  stosunek do Polaków jest wszędzie bardzo przyjazny. Mimo wszystko krewni! 


 

Edytowane przez Andrew Alexandre Owie (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

@Andrew Alexandre Owie

 

Dzięki za miłe słowa. Jestem tylko amatorem i szczerze mówiąc szkoda mi czasu na te tłumaczenia, gdyż oprócz potencjalnej satysfakcji niewiele z tego może wyniknąć. Wysockim się padało już dużo polskich tłumaczy, a czy ktoś tłumaczył Coja? Jego teksty są świetne. Ciekaw jestem, jak wygląda świat angielskich tłumaczeń Wysockiego.... 

Opublikowano (edytowane)

@Franek K

Mylisz się, nie jestem damą do oddania komplementów. Mówię o biznesie. Twoje tłumaczenie udowadnia, że jesteś jednym z nielicznych, którzy mogą odnieść sukces. Pozwoliłoby ci to wejść do kręgu kreatywnej elity swojego kraju. Marzy o tym każdy członek poezja.org. Zabierz się do roboty, przestań bawić się dzieciństwem. Tsoi zaczeka. Spróbuj zawrzeć umowę z wydawcą.

 

@Franek K

W Wielkiej Brytanii tłumaczy się wąski krąg autorów z Rosji  XX wieku. Są to głównie Żydzi, od Mandelsztamma do Brodskiego, i chociaż Wysocki jest również Żydem, nie jest w tym krągu.

 

Wysocki śpiewa swoją piosenkę po francusku. "La fin du Bal" traduit par Maxime LeForrestier. 

 

Comme le fruit tombe sans avoir pu mûrir
La faute à l'homme, la faute au vent
Comme l'homme qui sait en se voyant mourir
Qu'il n'aura plus jamais le temps
Un jour de plus il aurait pu chanter
Faute au destin, faute à la chance
Faute à ses cordes qui s'étaient cassées
Son chant s'appellera silence.
Il peut toujours le commencer
Nul ne viendra jamais danser
Nul ne le reprendra en cœur
Il n'aura jamais rien fini
A part cette blessure au cœur
Et cette vie.
Pourquoi
J'voudrais savoir pourquoi, pourquoi
Elle vient trop tôt la fin du bal
C'est les oiseaux, jamais les balles
Qu'on arrête en plein vol.
Comme ces disputes commencées le soir
Faute à la nuit, faute à l'alcool
Et dont il ne restera rien plus tard
Que quelques mégots sur le sol
Il aurait tant voulu frapper pourtant
Faute au couteau, faute à la peur
Il n'aura fait aucun combat au sang
Juste le temps d'un peu de sueur
Lui qui aurait voulu tout savoir
Il n'aura même pas pu tout voir
Lui qui avait l'amour au corps, au corps
Pour la seule qu'il aurait gardée
Il a rendu sa barque au port
Sans l'embrasser, sans la toucher
Juste y penser jusqu'à la mort
Il écrivait comme on se sort d'un piège
Faute au soleil, faute aux tourments
Mais comme il prenait pour papier la neige
Ses idées fondaient au printemps
Et comme la neige recouvrait sa page
Faute aux frimas, faute à l'hiver
Au lieu d'écrire il essayait, courage
D'attraper les flocons en l'air
Mais aujourd'hui il est trop tard
Il n'aura pas pris le départ
Et son souvenir ne sera
Que la chanson d'avant la lutte
De l'évadé qui n'aura pas
Atteint son but.
Pourquoi
J'voudrais savoir pourquoi, pourquoi
Elle vient trop tôt la fin du bal
C'est les oiseaux, jamais les balles
Qu'on arrête en plein vol.


Uważany jest za zamożnego autora, a nie dysydenta. We Francji był również mało przetłumaczony.

 

Wysocki śpiewa swoją piosenkę po francusku. Tańczący jest Michaił Barysznikow, film White Nights, 1985. Barysznikow i Wysocki byli przyjaciółmi.

 

Sommeillant, je vois la nuit
Des crimes lourds où l’on saigne
Pauvre moi, pauvre de moi,
L’outre est plaigne à craquer

Au matin comme il est âcre
Le goût du vin maudit
Va, dépensé tout mon crédit
Car j’aurai soif aujourd’hui

 

    Rien ne va, plus rien ne va
    Pour vivre comme un homme, un homme droit
    Plus rien ne va
    Pour vivre comme un homme droit

 

Dans tous le cabarets sans fond
Où je m’enterre chaque nuit
Je suis l’empereur des bouffons
Le frère de n’importe qui

Je vais vomir mon repentir
Au pied des tabernacles
Mais comment prier dans la fumée
De l’encens des diacres

Et comme un vieux loup dans les bois
En fuyant le pire
Je suis resté tout seul avec moi
Près des montagnes où l’on respire

C’est là, que je voulais trouver
Un air nouveau sur un sommet plus haut... Mais,
Qui reconnaît de loin
Un sapin d’un autre sapin?

 

    Rien ne va, plus rien ne va
    Pour vivre comme un homme, un homme droit
    Plus rien ne va
    Pour vivre comme un homme droit

 

Loin de tout manège je suis ma vie
En laissant ma trace dans la neige
Pour qu’ll me retrouve l’ami qui me suit
Loin de tout cortège

Ah, venez, levez-vous, venez par ici
devant et derrière
Nous n’avons que faux amis,
Faux amours, faux frères

Vois-tu les sorcières ici ou là
Dans la forêt qui bouge
Vois-tu le bourreau tout là-bas
Avec son habit rouge

Plus rien ne va ici déjà
Sur nos chemins de terre
Mais j’ai bien peur que l’au-delà
Ressemble à un enfer

 

    Rien ne va, plus rien ne va
    Pour vivre comme un homme, un homme droit
    Plus rien ne va
    Pour vivre comme un homme droit

<1968>

 

Traduit par Claude Level, 

Maxime LeForrestier et Marina Vladi 

 

Jest bardzo popularny w Skandynawii.  

 

***

 

Co roku w Anglii odbywa się konkurs na najlepsze tłumaczenie komedii poetyckiej Aleksandra Gribojedowa "Mądremu biada". Jak na ironię, dyplomata został rozerwany na strzępy w Persji w wyniku angielskiej intrygi za kulisami. Gribojedow mógł zostać ambasadorem w Stanach Zjednoczonych, ale w tamtym czasie był to zaścianek, i wybrał Teheran.

 

Walc skomponowany przez A. Gribojedowa. Zacytował go Fryderyk Chopin w swoim Walcu op. 64, nr 2

 

 

Edytowane przez Andrew Alexandre Owie (wyświetl historię edycji)
Opublikowano (edytowane)

Z jakim wydawcą? 

Znajdź mi kogokolwiek tym zainteresowanego, a wszelkie potencjalne zyski oddam Tobie albo potrzebującym.

Edytowane przez Franek K (wyświetl historię edycji)
Opublikowano (edytowane)

@Franek K

Nie pomogę, bo nie jestem w Polsce, ale po drugiej stronie planety w Azji Północno-Wschodniej. Należy starać się samemu zainteresować wydawców, odwiedzić ich osobiście i niejednokrotnie. Nie będą odpowiadać na telefony i e-maile w interesach. Kontakty osobiste, sympatia, itd. itp.

 

@Franek K

Zacznij robić tłumaczenia, pisz na forach poetyckich, żebyś wydawnictwa miały do czego się odnieść. Jeśli nie jesteś z zawodu prawnikiem, to przy zawarciu pierwszej umowy, jeśli wydarzy się ten cud, na pewno zostaniesz oszukany. Jeśli w Polsce jest instytucja agentów literackich, lepiej robić interesy za ich pośrednictwem. Jeśli są Żydami, to ogólnie jest dobrze. 

Prawa autorskie do tłumaczeń, przedruków i kolejnych wydań muszą należeć do Ciebie. Ale tutaj musisz zwrócić się do prawników.

 

Edytowane przez Andrew Alexandre Owie (wyświetl historię edycji)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • *** W Krakowie wylądowałem dosyć wcześnie. Mówiąc „wcześnie”, mam na myśli to, że dwa ostatnie lata liceum kończyłem, mieszkając sam w mieście. Musiałem więc utrzymywać się w tych ciężkich czasach sam i uczyć bez żadnego wsparcia. Do liceum ogólnokształcącego im. Jana Kochanowskiego chodziłem, a właściwie — dojeżdżałem — do Nowej Huty. Szkoła mieściła się na osiedlu Wysokim 6. Po pracy, z Rynku, musiałem załadować się w tramwaj albo w autobus, żeby tam sprawnie dojechać. Nowa Huta w tamtych czasach była zapomnianą częścią świata. A raczej — takie sprawiała wrażenie. Pewnie pomyślicie, co mnie przygnało do Krakowa z peryferii Małopolski. No cóż — spódniczki i zgrabne nogi. Zawsze zaczynało się od kobiet. Od Heleny Trojańskiej, Pandory czy Lady Makbet. Magda wyjechała na studia na AGH. Nie zastanawiając się długo, wyjechałem zaraz za nią — do miasta króla Kraka. Były wakacje, więc mieliśmy trochę czasu, by poszukać mieszkania, powłóczyć się po knajpach. Znaleźć jakąś pracę i zacząć mieszkać jak dorośli ludzie. Mieliśmy wtedy po dziewiętnaście lat i czuliśmy, że to miasto nas zaprasza. Zapraszał nas wspaniały Rynek i siedzący na ławce Skrzynecki. Zapraszały stragany z obwarzankami, każda przekupka z kwiatami. Witani przez każdy miły zakątek i każdą uliczkę, coraz bardziej utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że warto zostać tam na dłużej. Mieszkanko znaleźliśmy na Czerwonym Prądniku. Może to trochę daleko, ale był to cudny zakątek. Dom stary, pamiętający jeszcze czasy przedwojenne. Właściciel zapewne też — miał koło osiemdziesiątki. Pod każdym z drewnianych okien kwitły czerwone pelargonie, a my dostaliśmy pokoik na samej górze, w szczycie. Pośrodku pokoju stał piękny, drewniany gibel. Można było w nim usiąść na parapecie i rozmyślać. Boże, jakie to było piękne lato. Jaki cudny zapach unosił się od tych pelargonii. Mieliśmy więc już swój pokoik — piękny, wymarzony. Pozwoziliśmy do niego swoje graty. Magda — masę książek. Ja, oczywiście, też książki. Oprócz tego klawisze, na których lubiłem pograć, i hantle, którymi ćwiczyłem. Jak już wspomniałem, właściciel domu był starszą osobą, więc nazywaliśmy go „dziadkiem”. Dziadek mieszkał sam, na parterze. Nie odwiedzały go żadne dzieci. Raz w tygodniu zaglądał do niego jakiś inny dziadek z kolegą. Czasami więc było ich dwóch, a innym razem trzech. Gdy sobie podpili, dziadek wyjmował harmoszkę i grywał przedwojenne, smutne szlagiery. Klimat miejsca, osoby i muzyka tworzyły razem nastrój naszego nowego świata. Do pokoju prowadziły drewniane, skrzypiące schody. W połowie drogi znajdował się podest i okno, przez które można było wyjść na piękny, drewniany balkonik. To tam zasiadywał dziadzio ze swoimi kompanami. Magda, jako kobieta, od razu zagospodarowała pokoik po swojemu — otuliła go w narzuty, obrusy i inne kobiece akcenty. By było miło i z klimatem. Jak to kobieta. Wieczorami wychodziliśmy na Rynek — poznawać knajpki i zwiedzać różne ciekawe miejsca. Czasem to było muzeum sztuki, innym razem kościół, a jeszcze innym — wystawa malarstwa lub fotografii. Spotykaliśmy często inne, podobnie zagubione w swoim świecie osoby. Magda była drobnej postury, miała piękne, blond włosy. Pochodziła z Oświęcimia. Znałem ją jeszcze z czasów liceum — gdy uczęszczała do trzeciej klasy. Chodziliśmy wtedy po szkole do „Paco” — knajpy, gdzie bawiło się całe towarzystwo z Oświęcimia. Ostatni autobus miałem o 22:30, więc jeśli go przegapiłem, szedłem do niej, żeby przenocować. Skradaliśmy się zawsze po cichu, po ciemku — żeby rodzice mnie nie zobaczyli. Lecz jej pies zawsze mnie wywąchał. Niestety, Magda miała psa, który szczekał jak głupi na wszystko, co się ruszało. Szczekał również na nas, ale na szczęście rodzice zbytnio już na niego nie reagowali. Więc, skradając się po cichu, lądowaliśmy razem w łóżku. Rano matka wychodziła do pracy i czasem zaglądała do pokoju. Wtedy musiałem przeczekać chwilę w szafie, a potem znowu kładłem się na swoim kawałeczku Magdy łóżka. I mieliśmy dla siebie już cały dzień. Po jakimś czasie Magda śmiała się ze mnie, że jestem jej „człowiekiem z szafy”. W Krakowie miałem teraz trochę luzu. Magda znalazła pracę jako barmanka w małej knajpce — takiej naprzeciwko policji, rzut beretem od Karmelickiej. Przesiadywały w niej przeważnie „pały”, więc wydawała się bezpieczna. Miejsce, gdzie na pewno nie zaglądają patałachy będące na bakier z prawem. Ale się myliłem. Pewnego popołudnia dzwoni Magda. Drżącym głosem do słuchawki mówi, że przyszedł do niej do pracy jakiś gość, który handlował Lewisami. Miał je nawet przy sobie, ale tylko w dużych rozmiarach. Magdzie się spodobały. Chciała kupić dla siebie i dla mnie. Z góry mu zapłaciła, a on poszedł po mniejsze rozmiary. I tyle go widzieli. Cwaniak z Krakowa. Myślałem, że uda mi się go namierzyć, ale zapadł się pod ziemię. I tak poszło z dymem trzysta złotych. Ja, oczywiście, też poszukiwałem pracy. Kupowałem obwarzanka z solą od zaprzyjaźnionej sprzedawczyni — zawsze od tej samej kobiety, która handlowała na Rynku, przy wejściu na ul. Karmelicką. Siadałem tam na ławeczce, dłubałem większe kawałki soli, a drobne okruchy rzucałem gołębiom. Rozmyślałem i zatapiałem się w myślach, z solą w oku i na palcach. Wertowałem gazety na zmianę, czytając anonse i drobne ogłoszenia o pracę. Ale wtedy znaleźć jakąś normalną robotę graniczyło z cudem. Pełno było ogłoszeń dotyczących akwizycji, pracy w McDonaldzie, na taśmie albo w podrzędnej spelunce — jako kelner. „Żeby tam pracować, to nieźle musi człowieka przycisnąć” — pomyślałem. Nie przeczuwając nawet, że kiedyś sam będę musiał przez wszystkie te etapy zawodowej drabiny przejść… Siedząc tak na ławeczce, odprowadzałem przechodniów wzrokiem — pełnym wyzwań, pobladłym od myśli rodzących niepewność i lęk przed światem. Dokąd pójść? Co robić? W ułamku chwili człowiek myśli o jednym i drugim. Czuje kotłowanie w głowie, ciężko zebrać myśli do kupy. Poukładać sobie wszystko: szkołę, pracę, życie. Powoli dochodzi do niego, że może w złej kolejności wybrał się na podbój świata. Na szczęście całą tę szarość przykrywał klimat miasta. Mnóstwo ładnych studentek dodawało uroku posępnym dniom. Z oddali słychać było całkiem dobrze wygrywane na gitarze kawałki z klasyki rocka i niezły głos — głos człowieka, który przeszedł niejedną drogę i z niejednego kufla pił. Miał w sobie coś, co doskonale wpasowywało się w klimat Krakowa. Czasami mieszał się z hejnałem, tworząc osobliwą kakofonię. A potem znów — Money Pink Floydów, z nową energią eksplorował całą przestrzeń Rynku. Wciągnąłem więc powietrze z całą energią i wstałem, by upić się klimatem dnia. By ta siła mogła zostać ze mną na dłużej. Podświadomość pokierowała mnie na Mały Rynek. Wszedłem do księgarni „Cud”, a z niej — do kawiarni „Albo Tak”, na kawę. W południe byłem umówiony z Magdą, mieliśmy zjeść razem obiad. Miałem więc jeszcze trochę czasu, by pobyć sam na sam ze sobą — na tyle, na ile to możliwe w zatłoczonym Krakowie. Ale są takie miejsca, gdzie można poczuć się naprawdę sam, nawet w tłumie. Pub „Albo Tak” na Małym Rynku należał właśnie do takich. Polubiłem tam przesiadywać w ciągu dnia. Gdy miałem się z kimś spotkać, zwykle lądowaliśmy właśnie tam. Latem miło było posiedzieć jeszcze w „Vis-à-Vis” na Rynku, ale tylko w ogródku — bo wnętrze, choć z klimatem, nie dawało zbyt wiele miejsca. Zimą często brakowało tam przestrzeni dla ludzi takich jak my — poszukujących swojego miejsca w świecie. A było nas wtedy sporo. Byliśmy postaciami nieobecnymi w świecie. Zawsze w tyle, nigdy z przodu. Jak mawiał Bronisław Duży. Znany multiinstrumentalista, który często grywał z Dudkiem: — „Krocz z tyłu, ale zawsze z podniesioną głową, przyjacielu.” - Tym właśnie jest blues. - I takie samo jest życie. Więc, naśladując jego słowa, kroczyłem zawsze z tyłu — ale dumny z tego, co mam. Choć miałem wtedy niewiele. Taki był mój wczesny blues o życiu. Mieszkałem z Magdą w pięknym pokoiku na Czerwonym Prądniku, wśród czerwonych pelargonii. Po wspólnym obiedzie. Wracając do domu. Szliśmy z autobusu, gdy usłyszałem znajomy głos i grę na gitarze w jednym z domów. Choć wydawało się, że to opuszczone miejsce, tajemniczy głos z rynku objawił się właśnie tam. Przystanęliśmy. W oknie pojawiła się młoda dziewczyna. Uśmiechając się, przywitała się z nami. Pogadaliśmy chwilę — okazało się, że tak samo jak my wynajmuje mieszkanie. Ona i tajemniczy głos, który nieprzerwanie grał na gitarze. Żyją sobie w luźnym związku, mieszkając w tej spokojnej okolicy. Tak jak i my — z dala od zgiełku miasta. Kilka razy spotkaliśmy się — a to na przystanku, a to w autobusie. Za którymś razem umówiliśmy się razem do knajpy. Poszliśmy do Teatru Buckleina. Było to wnętrze wygospodarowane w budynku na zapleczu Hotelu Europejskiego. Wchodziło się do niego przez oficynę od ulicy Lubicz. Sylwia — bo tak miała na imię nasza kompanka — ubrana była w suknię stylizowaną na lata 20. Przypominała trochę „paryżankę”, tę z wykopalisk z 1400 r. p.n.e. A więc — mocny makijaż i czerwień podkreślająca usta. Włosy kruczo czarne, lecz ścięte już na Kleopatrę. W ręku trzymała długą fifkę, jakiej dawniej używały damy do palenia papierosów. Dopełniała swym wyglądem pełnię wnętrza. Usiedliśmy w trójkę, bo Piotr miał do nas dołączyć po swoim rynkowym tournée. Wnętrze teatru było bardzo klimatyczne. Na ścianie, nad sceną, znajdował się ekran, na którym wyświetlano stare filmy. Pomiędzy umowną sceną, a widownią stały stoliki, doświetlane małymi lampkami i świecami. Na widowni było kilka rzędów drewnianych siedzeń obszytych skórzaną tapicerką. Okna były duże, co optycznie powiększało przestrzeń. Od zewnątrz widoczne były wielkie kraty, które oddzielały nas od zewnętrznego świata. Po jednej stronie przed sceną stało pianino, po drugiej — bar. Przy barze można było usiąść na tonecie i wypić kieliszek wina lub koniaku. Piwko serwowano tam rzadziej — dlaczego, nie wiem. Może klimat miejsca narzucał pewien rodzaj klienteli i trunków. Piotr przyszedł dopiero po jakiś dwóch godzinach, więc my już byliśmy trochę wstawieni. Atmosfera w lokalu była szampańska. Niektóre pary — pewnie stali bywalcy — zaczęły pląsać i tańczyć. Piotr usiadł za stolikiem, jak zwykle uśmiechnięty, zapalił papierosa. Był bardzo bezpośrednim gościem, dużo starszym od nas. Miał już chyba grubo po trzydziestce. Nosił długie włosy i brodę — typowy gwiazdor rocka. Palił dużo. Zresztą Sylwia, mimo że była jeszcze nastolatką, nie odbiegała od niego ilością wypitych kieliszków wina i wypalonych papierosów. Tak zleciała nam ta bliższa część nocy. Dalszą musieliśmy podzielić na powrót nocnym autobusem i dalszą część imprezy. Wracaliśmy podchmieleni, w dobrych humorach. Po drodze oczywiście wpadliśmy pośpiewać do naszych nowych znajomych. Podczas takiego nocnego muzykowania postanowiliśmy spróbować coś razem zagrać. — Może uda nam się kiedyś zrobić koncert na rynku! — zawołał Piotr. — Kto wie, możemy spróbować — odpowiedziałem. Umówiliśmy się więc wstępnie na próbę, po czym pożegnaliśmy się w dobrych nastrojach. W niedzielę spaliśmy chyba do południa, przykryci samym prześcieradłem. Poddasze było gorące. Podczas snu przyszedł do nas dziadziuś, ale udawaliśmy, że śpimy. Byliśmy zmęczeni i całkiem nadzy pod tym prześcieradłem. Jak się potem okazało, chciał pożyczyć ode mnie hantle. Dziadziuś, choć wiekowy, miał krzepę i lubił poćwiczyć. Dobry z niego był, przedwojenny materiał. Więc dałem mu te ciężarki — niech ćwiczy jak najwięcej i żyje w zdrowiu jak najdłużej. Wstaliśmy po południu, zrobiliśmy jakiś lekki obiad, bo było gorąco, a nikomu po wczorajszej nocy nie chciało się zbytnio jeść. Wieczorem spakowałem Yamahę i poszliśmy na próbę do naszych nowych znajomych. *** Tam wszystko wyglądało, jakby impreza jeszcze się nie skończyła. Piotr i Sylwia byli w podobnych nastrojach, w jakich się rozstaliśmy. Dziewczyny zostały w pokoju, a my poszliśmy do drugiej części domu, żeby im nie przeszkadzać. Dom wyglądał w środku, jakby był w trakcie remontu. Pokój był pełen rzeczy z innych pomieszczeń — krzesła, sofy, na których leżały sterty ubrań. Na początku Piotr zestroił gitarę i zaczęliśmy próbę od dobrze znanego kawałka „Money” Pink Floydów. Po kilku razach nawet zaczęło to brzmieć. Potem zagraliśmy „Dom wschodzącego słońca” The Animals — covery znane wszystkim. A potem już grubo: Sting, Led Zeppelin, Pink Floyd. Jedno, co mogę przyznać — im więcej alkoholu w Piotrze, tym więcej można było z niego wycisnąć. Pomimo braku mikrofonu i głośno śpiewanych fraz, barwa jego głosu była przyjemna dla ucha. Piotr znał dobrze angielski, bo siedział jakiś czas w Anglii, więc śpiewał wszystko w oryginale, z niezłym akcentem. Pograliśmy tak chyba z dwie godziny i wróciliśmy do dziewczyn. Magda z Sylwią były już nieźle wstawione — nabrały nawet kolorków na twarzy. Rozmowy toczyły się na różne tematy. Przeważnie była to sztuka, ale czasem schodziliśmy na tematy egzystencjalne. Powoli lato dobiegało końca. Ja od września musiałem wrócić do szkoły, Magda od października na studia. Co prawda na Nowej Hucie miałem już zaklepane miejsce w szkole, ale nadal byłem bez pracy. Więc powoli zaczęły nam się kończyć pieniądze. Nasz pokój wraz z odchodzącym latem też zaczął się nam coraz mniej podobać. Sanitariaty, a więc ubikacja i łazienka, były w przystosowanych piwnicach, na poziomie -1. Tam też była duża kuchnia, ale dostęp do niej mieli wszyscy wynajmujący. Więc musieliśmy z tego poddasza schodzić na dół po wszystko, co stawało się coraz bardziej uciążliwe. Po którymś spotkaniu z naszymi znajomymi doszliśmy do wniosku, że przeniesiemy się do Sylwii i Piotra. Mieszkali oni w niedalekiej okolicy i mieli do dyspozycji cały dom, który w zamian za niewielkie remonty mogli użytkować. Dla nas było to pewne wybawienie, zważając na niedogodności w naszym dotychczasowym pokoiku i mój brak pracy. Pożegnaliśmy się z dziadziem. Z uwagi na to, że mieliśmy zamieszkać niedaleko, zostawiłem mu swoje hantle, by sobie nadal z nich korzystał. Byliśmy zadowoleni z tego, że nasze sprawy potoczyły się w tym kierunku. Mieliśmy znowu na jakiś czas dom nad głową i towarzystwo niezbyt uciążliwe — nie wchodzące w drogę, nie zadające za wiele pytań. Spędzali raczej większość czasu na uboczu, w odrębnym pokoju. Jakby na bocznicy, w osobnym pociągu. Ich pociąg przeważnie kursował równolegle do naszego, rzadko kiedy się przecinając. No chyba, że sami tego chcieliśmy. Wszystko się nieźle układało do momentu, aż pewnego ranka obudziły nas jakieś dziwne stukanie do drzwi i głosy. Byli to właściciele, którzy przyjechali sprawdzić poziom remontu. Rozmawiał z nimi Piotr, my tylko przysłuchiwaliśmy się rozmowie. Z każdą chwilą wyczuwaliśmy coraz większe napięcie. Właścicielowi i jego córce nie spodobało się, że zamieszkała u nich dodatkowa parka. Podejrzewali pewnie Piotra, że dorabia sobie dodatkowo na wynajmie, pobierając od nas pieniądze. I od tego się zaczęło. Najazdy właścicieli były coraz częstsze. Doszło do tego, że przyjechali do nas z dzielnicowym i wymachując jakimiś dokumentami, zaczęli straszyć nas karami i eksmisją. Nie spodobało nam się to, bo zbliżała się jesień, a nasza sytuacja zaczęła się komplikować i wymykać spod kontroli. Magda musiała mieć spokój na naukę. Studiowała zaocznie, ale wiele czasu spędzała w bibliotece lub na uczelni. Do tego jeszcze praca — więc przez cały dzień biegała. Niedługo na AGH-u miały zacząć się kolokwia, potem zaliczenia i egzaminy. Po jakimś czasie stwierdziła, że wraca do Oświęcimia. Musiała tam, na miejscu, skorzystać z zakładowej biblioteki, żeby pisać pracę. Nie sprzeciwiałem się temu. Odprowadziłem ją nawet na pociąg. I znów, cytując klasyka — jak pies byłem sam. W morzu samotności — sam. Kiedyś cała naga kładłaś się spać. Dziś na odwrocie rewers. Kursywą odnotowana w kolejnej rubryce. Pod niechcianą kroplą łzy. Dziś w ciemnym pokoju jestem sam. Przetrzymuje wszystkich, tych co kocham. Kaleczę ich duchem nabitym w stary grawer butelki. Myślami jestem tam gdzie wariat. Na awersie podpisany cudzych wspomnień. Tam, gdzie ty, lecz po drugiej stronie w środku tego co już było. Niesiony przez prądy już nie namiętności, a surowości. Od kobiecej namiętności przestawiam się na surowy instynkt przetrwania.          
    • @Alicja_Wysocka   Alu, czy ja Ci kiedyś mówiłem,że Twój wiersz jest świetny ? nie ? to teraz Ci to mówię !!!!!!     napisałaś, że znaczenie i więź rodzą się w nieuchwytnym punkcie styku. gdzieś między ludźmi, między tekstem a ciszą, między tym, co zostało napisane, a tym, jak to,  jest odczytane sercem.     Aluś. to piękny i mądry wiersz jest !!!    
    • Mrok pod schodami    A życie pełne  Jak kielich wina    Przed Zmartwychwstaniem     
    • @andrew  no tak, może z plusem jakimś,( to żart) dzięki Andrzej  
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...