Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

@duszka

Często piszę, aby pisać

i w ten sposób ślad swój znaczę

bo choć ja nie jestem wroną

często słowem w wierszu kraczę.

 

Co wykraczę to wykraczę

język wroni ja rozumie

więc się staram tak jak mogę

bo po ludzku krakać umie.

 

Pewnie większość nie załapie

bo któż uczył się krakania

ja z pewnością, bowiem gniazdo

było w miejscu zamieszkania.

 

Ściślej obok mego domu

na topoli, w jej koronie

wrona do mnie wciąż krakała

kiedy stałem na balkonie.

 

Pozdrawiam

 

 

 

 

 

 

Opublikowano (edytowane)

@Henryk_Jakowiec

 

Jeśli chodzi o krakanie

wronie, proszę pana, 

to przez chwilę w to krakanie

byłam nawet zasłuchana. 

 

Co to wrona opowiada, 

siedząc sobie gdzieś

na drzewie; skrzeczy, chrypi i chichocze

naśladując kogoś - nie wiem. 

 

W każdym razie różne dźwięki

- może jakaś tresowana - 

wydawała zwykła wrona...

(Przez chwilę ją odsłuchałam)

 

 

 

 

Edytowane przez Marianna- (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

@Marianna-

Powiem jedno kra-kra znaczy,

że znajduje się w rozpaczy

a rozpacza, bo jej stary

inną wronę gdzieś w szuwary

 

zagoniwszy chce zakrakać

by ze szczęścia chciała skakać

ot chociażby tak jak sroki

a więc chwycił ją za boki.

 

Wiem, że to perfidna zdrada

i że skarżyć nie wypada

opisywać też nieładnie

jak się wronie cnotę kradnie

 

a tam w gnieździe pani wrona

pióra rwie już u ogona

i przeklina i złorzeczy

taka to już kolej rzeczy.

 

Pozdrawiam

Opublikowano

@Somalija

Zaś ja z kolei jedno i drugie

gdy dni są krótkie a noce długie

zbijać w dzień bąki sama radocha

a ciemną nocą to, co się kocha

 

miłością wierną odwzajemnioną

kiedy na niebie gwiazdeczki płoną

lać do kielicha albo do szklany

i szeptać moja lub mój kochany

 

wezmę cię całą po samo denko

moja kochana cudna panienko

albo cię będę sączyć likierze

mój ukochany, mój kawalerze.

 

Serdecznie pozdrawiam.

 

Opublikowano

@Somalija

Lecz kiedy można wolę w duecie

kiedy flaszeczka tuż przy kobiecie

stoi otwarta już bez kapselka

to mnie nachodzi ochota wielka

 

i chciałbym wtedy te oba cuda

choćby prze chwilę pomiędzy uda

włożyć, przytrzymać i skonsumować

lecz czy się uda zrealizować

 

zbyt wiele musi zaistnieć zgód

by, chociaż jedna wśród moich ud

spełniła moje niecne zachcianki

już prędzej włożę język do szklanki

 

żeby ochłodzić rozgrzane żądze

i to najszybciej, bo jak nie zdążę

prysną marzenia i zachciewajki

a mnie przeniosą do innej bajki.

 

Pozdrawiam serdecznie

 

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Taki mam już styl pisania

by traktować na wesoło

życie choćby było szare

a w kieszeniach zawsze goło.

 

Nie przejmować się tym zbytnio

wyczekując lepszej pory

piszę sobie rymowanki

lub jak wolisz to utwory.

 

W każdym jakaś cząstka prawdy

szuka siły do przebycia

lecz nie zawsze się jej uda

a szczególnie, gdy jest tycia.

 

Pozdrawiam

 

Opublikowano

@Oxyvia

Jakoś jeszcze nie brak weny

i pisanie mnie nie nudzi

tyle tylko, że małżonka

me zapędy często studzi

 

i wymyśla mi zajęcia

zrób zakupy, wynieś śmieci

a to takie małostkowe

wszak wiadomo, że poeci

 

lubią bujać z głową w chmurach

razem z weną, na pegazie

więc domowe obowiązki

dziś nie dla mnie, bo na razie

 

moje myśli roztrzepane

w strofy wersów grawitują

więc domowe obowiązki

inni za mnie wykonują.

 

Serdecznie pozdrawiam

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Migrena zakończenie mega! tak
    • Witam - tak bywa w życiu - ale to mija -                                                                        Pzdr.serdecznie.
    • Mieli po dziewiętnaście lat i zero pytań. Ich ciała świeciły jak płonące ikony, nadzy prorocy w jeansowych kurtkach, wnukowie Dionizosa, którzy zapomnieli, że śmierć istnieje. Wyjechali – na wschód snu, na południe ciała, na zachód rozsądku, na północ wszystkiego, co można rozebrać z logiki. Motel był ich świątynią, moskitiera – niebem, które drżało pod ich oddechem. Miłość? Miłość była psem bez smyczy, kąsała ich za kostki, przewracała na trawie, śmiała się z ich jęków. Ale czasem nie była psem. Była kaskadą ognistych kruków wypuszczoną z klatki mostu mózgowego. Była zębami wbitymi w noc. Jej włosy – czarne wodorosty dryfujące w jego łonie. Na jego ramieniu – blizna, pamięć innej burzy. Jej uda pachniały mandragorą, jego plecy niosły ślady świętej wojny. Ich języki znały alfabet szaleństwa. Ich pot był ewangelią wypisaną na prześcieradłach. Ich genitalia były ambasadorami innej rzeczywistości, gdzie nie istnieją granice, gdzie Bóg trzyma się za głowę i mówi: ja tego nie stworzyłem. Ich dusze wyskakiwały przez okno jak ćmy wprost w ogień – i wracały. Zawsze wracały, rozświetlone. Każdy pocałunek – jak łyk z kielicha napełnionego LSD. Każda noc – jak przyjęcie u proroków, gdzie Jezus grał na basie, a Kali tańczyła na stole, i wszyscy krzyczeli: kochajcie się teraz, teraz, TERAZ! bo jutro to tylko fatamorgana dla głupców. Nie było ich. A potem cisza – tylko ich oddechy, jak fale na brzegu zapomnianego morza, gdzie świat na moment przestał istnieć. Nie było ich. Była tylko miłość, która miała skórę jak alabaster i zęby z pereł. Był tylko seks, który szarpał jak rockowa gitara w rękach anioła. Było tylko ciało, które płonęło i nie chciało gaśnięcia. Pili siebie jak wino bez dna. Palili siebie jak święte zioła Majów. Wciągali się nawzajem jak kreskę z lustra. Każdy orgazm był wejściem do świątyni, gdzie kapłani krzyczeli: Jeszcze! Jeszcze! To jest życie! A potem jeszcze raz – jak koniec kalendarza Majów. Byli młodzi, i to znaczyło: nieśmiertelni. Byli bezgłowymi końmi pędzącymi przez trumnę zachodu słońca. Byli gorączką. Ich dusze wyskakiwały przez okno jak ćmy wprost w ogień – i wracały. Zawsze wracały, rozświetlone. Lecz w każdym powrocie, cień drobny drżał, jakby szeptem jutra czas ich nękał. Kochali się tak, jakby świat miał się skończyć jutro, a może już się skończył, i oni byli ostatnimi, którzy jeszcze pamiętają smak miłości zrobionej z dymu i krwi. Ich serca były granatami. Ich dusze – tłukły się o siebie jak dwa kryształy w wódce. Za oknem liście drżały w bladym świetle, jakby chciały zapamiętać ich imiona, zanim wiatr poniesie je w niepamięć. Ich wspomnienia – nie do opowiedzenia nikomu, bo nie ma języka, który wytrzyma taką intensywność. Wakacje były snem, który przekroczył sny. Były jedynym miejscem, gdzie Bóg i Diabeł zgodzili się na toast. Oni – dzieci światła, dzieci nocy, dzieci, które pożarły czas i nie umarły od tego. Jeśli ktoś pyta, kim byli – byli ewangelią spisaną spermą i łzami. I gdy noc gasła, ich spojrzenia się spotkały, ciche, jak dwa ptaki na gałęzi, co wiedzą, że świt jest blisko, a lot daleki. I w ciszy nocy, gdy wiatr ustawał, słychać było tylko szelest traw, a świat na zewnątrz, daleki i obcy, czekał na powrót, którego nie chcieli. Byli ogniem w płucach. Byli czymś, co się zdarza tylko raz. I zostaje na zawsze. Jak tatuaż pod skórą duszy.          
    • łzy raczej nie kłamią uśmiech nie krwawi zaś droga  donikąd gdzieś prowadzi ból to niewiadoma   krok zawsze krokiem horyzont czasem boli tak samo jak myśli które w głowie się panoszą   kłamstwo  śmierdzi kalendarz to prawda śmierć to szczerość człowiek to moment wszechświata 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...