Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Historia edycji

Należy zauważyć, że wersje starsze niż 60 dni są czyszczone i nie będą tu wyświetlane
Pan Ropuch

Pan Ropuch


-

Wpierw.. obiecałem sobie - nie będę pisał obcesowo czy lakonicznie - najzwyczajniej w świecie zdam jednorazową relację naocznego świadka pewnej jakże spotykanej historii.

 

 

Wczesną jesienią do tego wciąż jeszcze ciepłą wsiadłem do pociągu na stacji Warszawa Centralna w kierunku Suwałki. Pociąg rzecz jasna, tak mniej więcej w połowie drogi, zatrzymywał się również w Białymstoku. Nie pamiętam dokładnie gdzie zaczynał swój bieg, czy było to kilka stacji przed czy też kilkanaście w głowie jedynie utkwił mi fakt, że jak na tą porę dnia i dzień tygodnia był wyjątkowo niezatłoczony. Trzeba dodać dla doprecyzowania, że nie był nawet w połowie zapełniony ludźmi. Mały szczegół, a cieszył z powodu spokojnego i świadomego doboru miejsca w przeciwieństwie do odwiecznie, z braku takowych, stosowanej strategii, kto pierwszy - ten lepszy - bądź ten sobie posiedzi. Wybór ten ograniczył się do pierwszego przedziału z miejscem preferowanym - znaczy się przy oknie z widokiem na wprost do kierunku jazdy. To po drugiej stronie jest czwartym wyborem, co najwyżej, ostatnimi czyli - siódmym i ósmym zajmowanymi przeze mnie i tylko z musu są oba miejsca przy drzwiach. Ale dlaczego miejsce przy oknie tyłem do kierunku jazdy jest dopiero czwartym wyborem? tylko i wyłącznie z powodu podświadomych obiekcji do oglądania się za siebie czyli wstecz, czy też przyglądania się temu co za oknem z perspektywy podwójnie minione, co w moim odczuciu z taką samą mocą kurczy się i odchodzi w niebyt. W przedziale tuż przed dekompresją z jakże dobrze znanym każdemu hukiem drzwi przesuwanych na zawiasach siedziały już dwie osoby. Dźwięk ten jest swoistym katalizatorem alarmująco-oznajmującym pojawienie się kogoś i jednocześnie przykuwa na moment uwagę i wzrok wszystkich pasażerów już w nim siedzących. Tym razem ku mojemu zaskoczeniu tak się nie stało. Obecne tam osoby nie podniosły głów ani wzroku z nad swoich czytadeł. Siedzieli tak jak ich zastałem trwając w swych pozach i na stanowiskach zupełnie niewzruszenie. Myśl pierwsza przeleciała naddźwiękowym mimochodem ocho.. przedział pod mocnym wezwaniem bibliotekarskim.
Introwertyk-przełamywacz taki jak ja posiada, a jakże samocelebrujące się ceremoniały. Głębszy wdech, który nawet w moich uszach brzmi jak kradzież nadprogramowej dawki mieszaniny gazów składających się na powietrze, wzięty co najmniej w zastaw, po czym przeciągnięte dzwoniące w całym przedziale

- Dzień dobry! pań... - w tym samym momencie efekt został osiągnięty - obie głowy po obu stronach siedzeń wyłoniły się momentalnie znad swoich czytelniczych parawanów, po lewej w rogu przy drzwiach mężczyzna ciemny blondyn z trzy-tygodniowym zarostem i z książką od filozofii, po prawej na trzecim miejscu od okna kobieta, blondynka z bardzo przyjemną i uśmiechniętą twarzą - z przekrojem w dłoniach

- ..stwu! czy mogę się dosiąść?!
Jedno pytanie  - poczciwe i małe, a rumieńcem wybuchło na mojej twarzy jak co każde dosiadanie się. Mogło być gorzej - tym razem skończyło się tylko lekkim samo zażenowaniem. Czasem krócej jest lepiej. Najlepiej. Człowiek wyzbywa się tej całej zaprogramowanej kurtuazji, w ramach wybiegu - odebrałem dobre wychowanie i pyta po prostu - można bądź wolne i na pewno nie przegra w grze na najmniejszą ilość wypowiedzianych słów.

- Tak proszę - odpowiedziała ciepło z uśmiechem pani od gazety, przykuwając również spojrzenie jej dotychczasowego współpasażera. Szczęście mi dopisywało. Też miałem książkę, a do tego nie byle jaką z racji rozmiaru ponad tysiąca stron wyglądała gabarytowo jak książkocegła. Był to Lód Dukaja. Szybko po nią sięgnąłem i zacząłem czytać. Cisza zapadła momentalnie. Nie na długo. Już na następnej stacji - Warszawa Wschodnia dosiadł się do nas czwarty  współpasażer. Samo jego zajmowanie miejsca zajęło znacznie dłużej niż jest to potrzebne. Koniecznie chciał wymienić z każdym uprzejmości i zakomunikować swoją obecność. Blondyn z lekko kręcącymi się włosami. Na nosie miał okulary z dość modnymi oprawkami, tak na oko trzydziestopięcioletni. Usiadł na przeciwko mnie mając na twarzy wymalowany uśmiech i nieopuszczające go ani na chwilę podekscytowanie. 

Chyba też miał coś do czytania ze sobą, jakąś w ostatniej chwili zapewne kupioną gazetę. W każdym bądź razie ani razu po nią nie sięgnął, nie dosiadł się do nas również z zamiarem spędzenia tych kilku godzin w bibliotekarskiej ciszy, którą zastał. To pewne. Stało się to kwestią pięciu, może mniej minut, gdy zwrócił się do nas wszystkich tymi słowami:
– Przepraszam was bardzo, ale myślę, że fajnie byłoby się poznać? Jestem Michael – powiedział dość dziwnie zaakcentowanym, ale względnie poprawnym polskim, wprawiając nas w pozytywne zdumienie. – Michał, jak dobrze to pamiętam – szybko dodał.
– Tak – przytaknęliśmy wszyscy z lekką konsternacją w głosie.
– Urodziłem się i kiedyś też mieszkałem w Polsce – kontynuował, jak gdyby nigdy nic. – Wyjechałem z moich rodzinnych stron dwadzieścia osiem lat temu wraz z moją rodziną do Kanady. Miałem wtedy osiem lat. Dlatego nie pamiętam najlepiej języka. Chociaż muszę przyznać, że zanim tu przyjechałem, wziąłem kurs językowy z polskiego, by się lepiej go nauczyć. Podróżuję do Białegostoku, tam też się urodziłem. A czy ktoś z Państwa również może i tam się wybiera?
– Ja też tam wysiadam – odpowiedziała pani po jego lewej stronie.
– O, jak miło, nie jestem więc sam! – wyszczerzył się do niej, po czym spojrzał w naszym kierunku.

– A wy dokąd się wybieracie? – zwrócił się bezpośrednio do nas.
– Augustów, Suwałki – odpowiedzieliśmy jednocześnie.

Przez chwilę łudziłem się nadzieją, że to może być ostatnie pytanie, na które trzeba byłoby odpowiedzieć. Moja wrodzona intuicja, bądź coś, co nabyłem z biegiem lat, podpowiadało mi, że powinienem naprędce przyjąć postawę ostatnich skrzypiec w tym przedziałowym kwartecie. Męczą mnie rozmowy z nieznajomymi o wszystkim i o niczym. Tak sobie pomyślałem. Nie bez znaczenia na moją decyzję miał również fakt, że byłem najmłodszą osobą z całej czwórki. Wolałem więc słuchać i obserwować, dopowiadając i zabierając głos tylko wtedy, kiedy uznałem to za słuszne, bądź czułem się wywołany do odpowiedzi.

– Ooo, muszę przyznać, że nigdy tam nie byłem – odpowiedział Kanadyjczyk z polskim pochodzeniem.
– Jak tam jest w tym Augustowie i w tych Suwa…? – tutaj ewidentnie się zaciął, próbując przypomnieć sobie i odpowiednio odmienić nazwę miejscowości.
– łkach – dopowiedziałem, ratując niezręczną sytuację.
– To może Pan pierwszy?! – Szybko dodałem, wskazując dłonią na mojego sąsiada – tak, by zachować chronologię podróży i wysiadania – uzupełniłem swoją wypowiedź, wzmacniając ją solidnym, jak mogłoby się wydawać, argumentem.

- A moze zamiast Pan i Pani bedziemy do siebie mowic po imieniu, chyba ze chcecie inaczej, to moze ulatwic sprawy w rozmowie? - zapytał  Michał
- Mi to odpowiada - przytaknęła entuzjastycznie jedyna pasażerka
- Ja również tak preferuję - odpowiedział pan siedzący po mojej stronie siedzeń
- Dobrze.. - udało mi się wykrztusić, czując przez moment na swoich plecach myśl zwrotną, że to ja wywołałem to pytanie i to małe zamieszanie o zwrotach grzecznościowych.
- One second, sorry... znowu muszę odezwac - zaśmiał się Michał przerywając moją wypowiedź, co wprawiło nie tylko mnie i po raz kolejny w zdumienie.
- A może zróbmy tak?! Przedstawimy się teraz sobie nawzajem i będziemy mieli to już za sobą. Obiecuję, że to ułatwi naszą rozmowę - coraz bardziej zadziwiał nas swoimi pomysłami i swobodą bycia niecodzienny pasażer.
- Ok niech i tak będzie - odpowiedziała blond Pani - Weronika miło mi! przedstawiła się z uśmiechem od ucha do ucha podając rękę każdemu z nas po kolei.
- Łukasz - również mi miło, podchwycił i kontynuował zwyczaj podawania ręki mi i Michałowi
- zostałem już tylko ja - pomyślałem - Joachim - odparłem, starając się wypowiedzieć swoje imię głośno i wyraźnie tak aby nikt nie zechciał go powtórzyć czy dopytywać, udając, że źle dosłyszał. Liczyłem też na to, że nikt nie skomentuje, jak bardzo oryginalne i niespotykane to imię. Podałem rękę jedynej przeze mnie nieuściskanej osobie – to jest Kanadyjczykowi.

– Świetnie! Teraz już będzie super nam się gadało. Zobaczycie!

Było to na tyle bezpośrednie i nieoczekiwane, że nie pozostało nam nic innego, jak zaśmiać się lekko nerwowym, ale i łagodnym przy tym śmiechem. Atmosfera rozluźniła się. Kanadyjczyk śmiał się z nami również; wydawać wręcz by się mogło, że śmiał się przy tym najszczerzej, a na pewno najgłośniej.

– Na czym skończyliśmy? – zapytał nas, choć i również sam siebie.

– Na Augustowie... – podpowiedziała Weronika, kierując swoje spojrzenie na Łukasza.

– Hm... jaki i czym jest Augustów dla mnie... – dość tajemniczo zaczął Łukasz, po czym kontynuował: – Kiedyś bywał domem, tym najprawdziwszym z krwi i kości. Dziś, jako miasteczko sezonowo-letnio-wybitnie-turystyczne – nie ukrywał uśmiechu nad tą wypowiedzianą przez siebie frazą, co zresztą i my podchwyciliśmy, odwzajemniając się mu tym samym – jest bardziej przystanią. Odwiedzam ją i przybijam do niej od czasu do czasu, głównie by odwiedzić rodziców, choć wiem już, że moje korzenie tam nie należą.

– A gdzie w takim razie i o ile w ogóle zechciałeś zapuścić swoje korzenie na dłużej, jeżeli mogę zapytać? – podtrzymywała rozmowę jedyna pasażerka.

– Oczywiście, że możesz. Myślę, że poniekąd, jak zresztą zgadujesz, to uczyniłem. Przynajmniej na tę chwilę mogę tak już o tym powiedzieć. Zamieszkałem w okolicach Warszawy, dokładnie trzydzieści kilometrów poza nią, czy też pod, w zależności, z której strony spojrzeć. Przy wyborze tego miejsca kierowałem się nie tylko swoimi preferencjami, ale i praktycznością. Pierwszy powód – ekonomia. Zakup M2 wiązał się oczywiście z wzięciem kredytu. W naszej rzeczywistości inne opcje rzadko wchodzą w grę – cała nasza trójka przytaknęła gestem głów na tę konkluzję, jedynie Michał dodał do tej ekspresji delikatne zdziwienie na ostatnie słowa, co nie umknęło mojej uwadze.

– Dzięki temu, że mieszkanie to jest oddalone od stolicy, mam kredyt za ten sam metraż, co w Warszawie – z tą różnicą, że na dwadzieścia lat zamiast czterdziestu. Drugie znaczenie i powód zarazem ma już wymiar doraźnie osobisty. To znaczy – uwielbiam przemieszczać się i być codziennie w drodze. Może to wydawać się dla kogoś dziwne i niezrozumiałe, ale moim najproduktywniejszym momentem dnia jest droga z domu do pracy i na odwrót. Łącznie to są dwie godziny i proszę mi wierzyć lub nie, ale właśnie dzięki tej metodzie jestem na ukończeniu i tu delikatnie się pochwalę – swojej drugiej książki. Chwalenie się, chociaż nikt tak by tego i nie nazwał, zrobiło na nas niemałe wrażenie.

- Wow! - zakrzyknęła Weronika

- Gratulacje! - dodał Kanadyjczyk

- I ja gratuluję! - dołączyłem się do chóru entuzjastów

- Dziękuję, ale to naprawdę nic wielkiego

- Oczywiście, że nie. Każdy z nas tutaj siedzących jest właśnie na ukończeniu swojej drugiej książki - dodała Weronika pomagając rozładować sytuację i wywołując przy tym liczne salwy śmiechu

- Dokładnie tak. Dobre sobie! - jej sąsiad nie pozostawał jej dłużny - w tym samym momencie poczułem spojrzenie całej trójki na mojej osobie, tak jakby ni z stąd ni zowąd, ktoś rozpoczął nową grę i kości zostały już rzucone. Grą to było - każdy mówi raz i nie zabiera głosu ponownie nim cała czwórka się nie wypowie. Odczułem to właśnie tak, nie inaczej. Co więcej nie byłem w stanie w żaden sposób się temu przeciwstawić. Nie zna się zasad gry, ale gra się - pomyślałem

- To o czym są Twoje książki, jeśli można zapytać?

- Współczesna filozofia, przemieszana z psychologią i odrobina futurologii, ale tylko odrobina. Zaśmiał się i kontynuował. Futurologia ma już swój szczyt dawno za sobą. Jest niczym gwiezdne wojny, to znaczy zmiany następują zbyt szybko by na ich podstawie budować i wybiegać w przyszłość. Świat potrzebuje obecnie przyhamować. Tylko i wyłącznie po to by zapytać sam siebie o priorytety, które pogubił po drodze. Zbyt duże przyłożenie siły odśrodkowej nie tylko nie sprzyja refleksji, ale powoduje zbyt gwałtowne rozrzucanie skupisk chaosu. Tak w lekkim filozoficznym skrócie.

- Brzmi ciekawie!

- A nawet bardzo. Zabawne jednym, a właściwie jedynym powodem z powodu, którego tu jestem są zmiany, za którymi przestałem nadążać, albo akceptować je, jako tylko słuszne. 

- Czyż Kanada nie jest jednym z najlepszych miejsc do życia na Ziemi?!

- Też tak słyszałem.

- A ja zawsze chciałam tam pojechać.

- Hmm... Z pewnością była i pewnie dla niektórych wciąż jest, ale czy dla mnie jest takim miejscem - mam coraz większe wątpliwości.

- Tzn.? - zapytałem w tym samym momencie Łukasz i Weronika skierowali wzrok na Michała.

- Widzicie tu nie ma prostych odpowiedzi. Znów ten diabeł pochował się w szczegółach. Jestem spełnionym zawodowo 36 latkiem. Mam kilka nieruchomości i własną dochodową firmę. Wszystko na swoim miejscu. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko i aż rodziny. I tu się zaczynają moje życiowe schody. Nie chcę byście mnie źle zrozumieli, ale w Kanadzie kobiety są troszeczkę inne - spojrzał porozumiewawczo w stronę Weroniki, lecz jedyne co dostał wzamian to zdziwienie przemieszane z lekkim oburzeniem.

- Nie ma różnych kobiet wszędzie jesteśmy takie same - stanowczo i z lekką irytacją odparowała Wera
- Tak wiem. Piękno, uroda i mądrość są niezmienne. Znów mam na myśli szczegóły i własne doświadczenia. 
- Chyba prędzej wyobrażenia i stereotypy - nic a nic nie spuszczając z tonu, wtrąciła jedyna pasażerka. 
- Być może, nie jest i to wykluczone. Ja jednak mam już swoje zdanie wyrobione w tej kwestii i zbyt dużo widziałem oraz przeżyłem by nie zweryfikować tych moich wyobrażeń i stereotypów ot chociażby w kraju, z którego pochodzę. 
- To na czym miałaby niby polegać ta inność jak to sam ująłeś Kanadyjek względem nas Polek? - wciąż z wyczuwalną silną emocją dyzaprobaty w głosie zapytała Weronika
- Hmm.. chyba najbardziej widoczną różnicą jest to, że kobiety w Kanadzie nie pozwalają się adorować, czy na przykład by bezintersownie im pomagać to jest traktować je po dżentelmeńsku. Ot przytoczę głupi incydent, koleżanka z pracy niosła wszystkim osobom tacę z kawami, widząc, że ma problem z otwarciem drzwi przyspieszyłem kroku by jej je otworzyć. Nie tylko, nie skorzystała z tego, ale była wręcz oburzona moim gestem, wylewnie mi tłumacząc, że nie chce być przeze mnie nigdy więcej tak traktowna. 
- Proszę Ciebie, litości! Dlaczego zawsze targetujecie kobiety z tym dżentelmeńskim zachowaniem, ciekawe gdyby to był jakikolwiek mężczyzna, czy również przyspieszyłbyś kroku by mu pomóc? Zresztą powiem więcej gdyby to była postawna, słusznej sylwetki kobieta szansa na bezintersowną pomoc ze strony jakiegokolwiek "dżentelmena" w promieniu stu metrów spadłaby o sto procent. Jednym słowem dżentelmeństwo to bardziej wysublimowana i archaiczna forma seksizmu. 
- To są praktycznie i dosłownie jej słowa. Znacie się czy jak!? Dodam jeszcze, że pomógłbym każdej z tych osób, które wymieniłaś gdyż pomocna dłoń nie powinna się brać z żadnej ideologii, czy kindersztuby, a ze zwykłego, naturalnego odruchu. Odrzucanie zaś bezinteresownej pomocy tylko i wyłącznie ze względu na ideologię i przekonania zaczyna mi pachnieć już doktryną. Później robi się ciekawiej i ciekawiej, aż człowiek sam zapomina dlaczego porządanym działaniem jest wyzbycie się naturalnego odruchu pomocy i być może mniej naturalnego, ale przez to, ani trochę gorszego - przyzwolenia na tą ofiarowaną pomoc. 
- Uważam podobnie... -  wtrącił się ponownie w dyskusję Łukasz, co więcej myślę, że pewne wielopokoleniowo wypracowane postawy oraz zachowania, które brały się z tychże, jednak nie do końca naturalnych odruchów, są jak najbardziej naturalne dla człowieka. Są one również pewną ewolucyjną konsekwencją potwierdzenia, ale i zaadoptowania się człowieka w humanizmie oraz dobru. 
- Czyli mam rozumieć, że są jedynie słuszne bo dobre zarazem i nie wolno ich w żaden sposób kwestionować? Pozwól Łukasz w takim razie, że zadam Ci to pytanie czy diabeł będąc dżentelmenem i pomagając otwierać drzwi komukolwiek, staje się automatycznie dobrym humanistą? 
- Diabeł od podszewki do nawleczki jest humanistą bez wątpienia - odpowiedział ze spokojem Łukasz. Bez wątpienia też, jako konstrukt ideologiczny nie może być dobry. Nie i koniec. 
- Skoro uczynił dobrze to na moment był tym dobrym przecież..?
- Dobry uczynek jest dobry tylko wtedy gdy jest bezintersowny. Natomiast bezinteresowność w przypadku diabła nie ma w ogóle precedensu. Wszystko co robi i jak to robi jest poddane nieustannej kalkulacji i osiągnięciu korzyści. Można by rzec przewrotnie, że cel uświęca jego środki. Jak już wspomniałem wcześniej - diabeł jest skończonym humanistą, nic co po ludzku napędzające wyobraźnię do działania i ciekawości - nie powinno mu być więc i obce. Kryję się za tym jego kolejna cecha jako tego właśnie konstruktu to jest - niedościgniony koneser piękna, urody i sztuki - tu, w tym miejscu, posłużę się własnym cytatem - obrzydliwa atrakcyjność i najczystsza pokusa jest diabelsko nadrzędną cechą. Plus pośpiech diabeł nie cieszy się na ludzki pośpiech on się śmieje z jego powodu do rozpuku. 
- Nieźle całkiem sporo myśli o koleżce, którego nawet nie ma i nie było. Tyle ode mnie, a ty jak uważasz Joachim? zapytał Michał. 
- Czort z tym diabłem! - wykrztusiłem z siebie bez chwili zastanowienia niczym uczniak wyrwany do odpowiedzi.
Cały przedział wybuchną raptownie śmiechem. Tak jakby dyskusja potrzebowała odświeżenia i zmiany klimatu. Uśmiechnąłem się i ja, a może po prostu ta radość pozostałych współpasażerów mi się udzieliła. Krążąc jeszcze przez moment przy swoich myślach spojrzałem na wprost, tak jakby właśnie ta chwila miała być esencją tej podróży. Mym oczom ukazały się twarze nie tylko szczęśliwych ludzi, ale również  atrakcyjnych i tak samo pewnych siebie. Oboje mieli blond włosy, niebieskie oczy i oboje byli wręcz łudząco podobni. Gdyby ktoś właśnie w tym momencie, próbowałby się do nas dosiąść od razu zapewne pomyślałby, że to jest rodzeństwo albo, że muszą być conajmniej ze sobą spokrewnieni. To mogłaby być całkiem dobrana para, gdyby tylko tak móc cofnąć ostatnie pięć minut rozmowy, można by nawet stwierdzić i rzec, że całkiem zgodna.

 

 

***

 

Kilka stacji później, gdy pociąg zwolnił, a za oknem pojawiły się pierwsze zabudowania Białegostoku, Michał i Weronika zaczęli zbierać swoje rzeczy. Atmosfera w przedziale, chwilę wcześniej gęsta od filozoficznych sporów, teraz stała się ciepła i niemal familiarna.

-To nasz przystanek – powiedziała Weronika, zamykając swoją torbę.
-Tak, mój też – odparł Michał, a w jego głosie słychać było nutę niepewności, która kontrastowała z wcześniejszą pewnością siebie.

Kiedy pociąg stanął, pożegnaliśmy się szybkimi uściskami dłoni i skinieniami głów. Przez okno obserwowałem, jak schodzą na peron. Przez chwilę stali niezdecydowani, jakby ważąc niewypowiedziane pytanie. Weronika wskazała coś w kierunku wyjścia, Michał przytaknął i – ku mojemu zaskoczeniu – podał jej ramię. Nie jako gest dżentelmeński, o którym tak dyskutowaliśmy, ale jako naturalny, wspólny punkt oparcia. 

-Widzisz to? – zapytał Łukasz, pochylając się ku oknu.
-Widzę – odparłem.

Ruszyli w tym samym kierunku, ich sylwetki stopiły się z tłumem, a potem wyłoniły z niego już jako para – dwie blond głowy pochylone ku sobie w rozmowie, której już nie mogliśmy usłyszeć. Szli wolno, jakby celowo przedłużając te pierwsze wspólne kroki.

– To może potrwać – powiedział Łukasz z lekkim uśmiechem. – Dłużej, niż się wydaje. – Kto wie – dodałem po chwili, gdy pociąg ruszał – może ten spacer wcale nie ma końca.

I gdy Białystok znikał za nami w jesiennym zmierzchu, pomyślałem, że czasem najważniejsze podróże zaczynają się tam, gdzie kończy się pewien etap drogi. Czy to szczęśliwe zakończenie? Zdecydowanie tak, choć po krótszym namyśle – może po prostu to ta cienka linia i ten nieuchronny przeskok między końcem a początkiem. Tam, gdzie zostaje już tylko droga, na której nie liczy się cel, a jedynie to, kto idzie obok ciebie.

 

 

 

 

 

 

Pan Ropuch

Pan Ropuch


-

Wpierw.. obiecałem sobie - nie będę pisał obcesowo czy lakonicznie - najzwyczajniej w świecie zdam jednorazową relację naocznego świadka pewnej jakże spotykanej historii.

 

 

Wczesną jesienią do tego wciąż jeszcze ciepłą wsiadłem do pociągu na stacji Warszawa Centralna w kierunku Suwałki. Pociąg rzecz jasna, tak mniej więcej w połowie drogi, zatrzymywał się również w Białymstoku. Nie pamiętam dokładnie gdzie zaczynał swój bieg, czy było to kilka stacji przed czy też kilkanaście w głowie jedynie utkwił mi fakt, że jak na tą porę dnia i dzień tygodnia był wyjątkowo niezatłoczony. Trzeba dodać dla doprecyzowania, że nie był nawet w połowie zapełniony ludźmi. Mały szczegół, a cieszył z powodu spokojnego i świadomego doboru miejsca w przeciwieństwie do odwiecznie, z braku takowych, stosowanej strategii, kto pierwszy - ten lepszy - bądź ten sobie posiedzi. Wybór ten ograniczył się do pierwszego przedziału z miejscem preferowanym - znaczy się przy oknie z widokiem na wprost do kierunku jazdy. To po drugiej stronie jest czwartym wyborem, co najwyżej, ostatnimi czyli - siódmym i ósmym zajmowanymi przeze mnie i tylko z musu są oba miejsca przy drzwiach. Ale dlaczego miejsce przy oknie tyłem do kierunku jazdy jest dopiero czwartym wyborem? tylko i wyłącznie z powodu podświadomych obiekcji do oglądania się za siebie czyli wstecz, czy też przyglądania się temu co za oknem z perspektywy podwójnie minione, co w moim odczuciu z taką samą mocą kurczy się i odchodzi w niebyt. W przedziale tuż przed dekompresją z jakże dobrze znanym każdemu hukiem drzwi przesuwanych na zawiasach siedziały już dwie osoby. Dźwięk ten jest swoistym katalizatorem alarmująco-oznajmującym pojawienie się kogoś i jednocześnie przykuwa na moment uwagę i wzrok wszystkich pasażerów już w nim siedzących. Tym razem ku mojemu zaskoczeniu tak się nie stało. Obecne tam osoby nie podniosły głów ani wzroku z nad swoich czytadeł. Siedzieli tak jak ich zastałem trwając w swych pozach i na stanowiskach zupełnie niewzruszenie. Myśl pierwsza przeleciała naddźwiękowym mimochodem ocho.. przedział pod mocnym wezwaniem bibliotekarskim.
Introwertyk-przełamywacz taki jak ja posiada, a jakże samocelebrujące się ceremoniały. Głębszy wdech, który nawet w moich uszach brzmi jak kradzież nadprogramowej dawki mieszaniny gazów składających się na powietrze, wzięty co najmniej w zastaw, po czym przeciągnięte dzwoniące w całym przedziale

- Dzień dobry! pań... - w tym samym momencie efekt został osiągnięty - obie głowy po obu stronach siedzeń wyłoniły się momentalnie znad swoich czytelniczych parawanów, po lewej w rogu przy drzwiach mężczyzna ciemny blondyn z trzy-tygodniowym zarostem i z książką od filozofii, po prawej na trzecim miejscu od okna kobieta, blondynka z bardzo przyjemną i uśmiechniętą twarzą - z przekrojem w dłoniach

- ..stwu! czy mogę się dosiąść?!
Jedno pytanie  - poczciwe i małe, a rumieńcem wybuchło na mojej twarzy jak co każde dosiadanie się. Mogło być gorzej - tym razem skończyło się tylko lekkim samo zażenowaniem. Czasem krócej jest lepiej. Najlepiej. Człowiek wyzbywa się tej całej zaprogramowanej kurtuazji, w ramach wybiegu - odebrałem dobre wychowanie i pyta po prostu - można bądź wolne i na pewno nie przegra w grze na najmniejszą ilość wypowiedzianych słów.

- Tak proszę - odpowiedziała ciepło z uśmiechem pani od gazety, przykuwając również spojrzenie jej dotychczasowego współpasażera. Szczęście mi dopisywało. Też miałem książkę, a do tego nie byle jaką z racji rozmiaru ponad tysiąca stron wyglądała gabarytowo jak książkocegła. Był to Lód Dukaja. Szybko po nią sięgnąłem i zacząłem czytać. Cisza zapadła momentalnie. Nie na długo. Już na następnej stacji - Warszawa Wschodnia dosiadł się do nas czwarty  współpasażer. Samo jego zajmowanie miejsca zajęło znacznie dłużej niż jest to potrzebne. Koniecznie chciał wymienić z każdym uprzejmości i zakomunikować swoją obecność. Blondyn z lekko kręcącymi się włosami. Na nosie miał okulary z dość modnymi oprawkami, tak na oko trzydziestopięcioletni. Usiadł na przeciwko mnie mając na twarzy wymalowany uśmiech i nieopuszczające go ani na chwilę podekscytowanie. 

Chyba też miał coś do czytania ze sobą, jakąś w ostatniej chwili zapewne kupioną gazetę. W każdym bądź razie ani razu po nią nie sięgnął, nie dosiadł się do nas również z zamiarem spędzenia tych kilku godzin w bibliotekarskiej ciszy, którą zastał. To pewne. Stało się to kwestią pięciu, może mniej minut, gdy zwrócił się do nas wszystkich tymi słowami:
– Przepraszam was bardzo, ale myślę, że fajnie byłoby się poznać? Jestem Michael – powiedział dość dziwnie zaakcentowanym, ale względnie poprawnym polskim, wprawiając nas w pozytywne zdumienie. – Michał, jak dobrze to pamiętam – szybko dodał.
– Tak – przytaknęliśmy wszyscy z lekką konsternacją w głosie.
– Urodziłem się i kiedyś też mieszkałem w Polsce – kontynuował, jak gdyby nigdy nic. – Wyjechałem z moich rodzinnych stron dwadzieścia osiem lat temu wraz z moją rodziną do Kanady. Miałem wtedy osiem lat. Dlatego nie pamiętam najlepiej języka. Chociaż muszę przyznać, że zanim tu przyjechałem, wziąłem kurs językowy z polskiego, by się lepiej go nauczyć. Podróżuję do Białegostoku, tam też się urodziłem. A czy ktoś z Państwa również może i tam się wybiera?
– Ja też tam wysiadam – odpowiedziała pani po jego lewej stronie.
– O, jak miło, nie jestem więc sam! – wyszczerzył się do niej, po czym spojrzał w naszym kierunku.

– A wy dokąd się wybieracie? – zwrócił się bezpośrednio do nas.
– Augustów, Suwałki – odpowiedzieliśmy jednocześnie.

Przez chwilę łudziłem się nadzieją, że to może być ostatnie pytanie, na które trzeba byłoby odpowiedzieć. Moja wrodzona intuicja, bądź coś, co nabyłem z biegiem lat, podpowiadało mi, że powinienem naprędce przyjąć postawę ostatnich skrzypiec w tym przedziałowym kwartecie. Męczą mnie rozmowy z nieznajomymi o wszystkim i o niczym. Tak sobie pomyślałem. Nie bez znaczenia na moją decyzję miał również fakt, że byłem najmłodszą osobą z całej czwórki. Wolałem więc słuchać i obserwować, dopowiadając i zabierając głos tylko wtedy, kiedy uznałem to za słuszne, bądź czułem się wywołany do odpowiedzi.

– Ooo, muszę przyznać, że nigdy tam nie byłem – odpowiedział Kanadyjczyk z polskim pochodzeniem.
– Jak tam jest w tym Augustowie i w tych Suwa…? – tutaj ewidentnie się zaciął, próbując przypomnieć sobie i odpowiednio odmienić nazwę miejscowości.
– łkach – dopowiedziałem, ratując niezręczną sytuację.
– To może Pan pierwszy?! – Szybko dodałem, wskazując dłonią na mojego sąsiada – tak, by zachować chronologię podróży i wysiadania – uzupełniłem swoją wypowiedź, wzmacniając ją solidnym, jak mogłoby się wydawać, argumentem.

- A moze zamiast Pan i Pani bedziemy do siebie mowic po imieniu, chyba ze chcecie inaczej, to moze ulatwic sprawy w rozmowie? - zapytał  Michał
- Mi to odpowiada - przytaknęła entuzjastycznie jedyna pasażerka
- Ja również tak preferuję - odpowiedział pan siedzący po mojej stronie siedzeń
- Dobrze.. - udało mi się wykrztusić, czując przez moment na swoich plecach myśl zwrotną, że to ja wywołałem to pytanie i to małe zamieszanie o zwrotach grzecznościowych.
- One second, sorry... znowu muszę odezwac - zaśmiał się Michał przerywając moją wypowiedź, co wprawiło nie tylko mnie i po raz kolejny w zdumienie.
- A może zróbmy tak?! Przedstawimy się teraz sobie nawzajem i będziemy mieli to już za sobą. Obiecuję, że to ułatwi naszą rozmowę - coraz bardziej zadziwiał nas swoimi pomysłami i swobodą bycia niecodzienny pasażer.
- Ok niech i tak będzie - odpowiedziała blond Pani - Weronika miło mi! przedstawiła się z uśmiechem od ucha do ucha podając rękę każdemu z nas po kolei.
- Łukasz - również mi miło, podchwycił i kontynuował zwyczaj podawania ręki mi i Michałowi
- zostałem już tylko ja - pomyślałem - Joachim - odparłem, starając się wypowiedzieć swoje imię głośno i wyraźnie tak aby nikt nie zechciał go powtórzyć czy dopytywać, udając, że źle dosłyszał. Liczyłem też na to, że nikt nie skomentuje, jak bardzo oryginalne i niespotykane to imię. Podałem rękę jedynej przeze mnie nieuściskanej osobie – to jest Kanadyjczykowi.

– Świetnie! Teraz już będzie super nam się gadało. Zobaczycie!

Było to na tyle bezpośrednie i nieoczekiwane, że nie pozostało nam nic innego, jak zaśmiać się lekko nerwowym, ale i łagodnym przy tym śmiechem. Atmosfera rozluźniła się. Kanadyjczyk śmiał się z nami również; wydawać wręcz by się mogło, że śmiał się przy tym najszczerzej, a na pewno najgłośniej.

– Na czym skończyliśmy? – zapytał nas, choć i również sam siebie.

– Na Augustowie... – podpowiedziała Weronika, kierując swoje spojrzenie na Łukasza.

– Hm... jaki i czym jest Augustów dla mnie... – dość tajemniczo zaczął Łukasz, po czym kontynuował: – Kiedyś bywał domem, tym najprawdziwszym z krwi i kości. Dziś, jako miasteczko sezonowo-letnio-wybitnie-turystyczne – nie ukrywał uśmiechu nad tą wypowiedzianą przez siebie frazą, co zresztą i my podchwyciliśmy, odwzajemniając się mu tym samym – jest bardziej przystanią. Odwiedzam ją i przybijam do niej od czasu do czasu, głównie by odwiedzić rodziców, choć wiem już, że moje korzenie tam nie należą.

– A gdzie w takim razie i o ile w ogóle zechciałeś zapuścić swoje korzenie na dłużej, jeżeli mogę zapytać? – podtrzymywała rozmowę jedyna pasażerka.

– Oczywiście, że możesz. Myślę, że poniekąd, jak zresztą zgadujesz, to uczyniłem. Przynajmniej na tę chwilę mogę tak już o tym powiedzieć. Zamieszkałem w okolicach Warszawy, dokładnie trzydzieści kilometrów poza nią, czy też pod, w zależności, z której strony spojrzeć. Przy wyborze tego miejsca kierowałem się nie tylko swoimi preferencjami, ale i praktycznością. Pierwszy powód – ekonomia. Zakup M2 wiązał się oczywiście z wzięciem kredytu. W naszej rzeczywistości inne opcje rzadko wchodzą w grę – cała nasza trójka przytaknęła gestem głów na tę konkluzję, jedynie Michał dodał do tej ekspresji delikatne zdziwienie na ostatnie słowa, co nie umknęło mojej uwadze.

– Dzięki temu, że mieszkanie to jest oddalone od stolicy, mam kredyt za ten sam metraż, co w Warszawie – z tą różnicą, że na dwadzieścia lat zamiast czterdziestu. Drugie znaczenie i powód zarazem ma już wymiar doraźnie osobisty. To znaczy – uwielbiam przemieszczać się i być codziennie w drodze. Może to wydawać się dla kogoś dziwne i niezrozumiałe, ale moim najproduktywniejszym momentem dnia jest droga z domu do pracy i na odwrót. Łącznie to są dwie godziny i proszę mi wierzyć lub nie, ale właśnie dzięki tej metodzie jestem na ukończeniu i tu delikatnie się pochwalę – swojej drugiej książki. Chwalenie się, chociaż nikt tak by tego i nie nazwał, zrobiło na nas niemałe wrażenie.

- Wow! - zakrzyknęła Weronika

- Gratulacje! - dodał Kanadyjczyk

- I ja gratuluję! - dołączyłem się do chóru entuzjastów

- Dziękuję, ale to naprawdę nic wielkiego

- Oczywiście, że nie. Każdy z nas tutaj siedzących jest właśnie na ukończeniu swojej drugiej książki - dodała Weronika pomagając rozładować sytuację i wywołując przy tym liczne salwy śmiechu

- Dokładnie tak. Dobre sobie! - jej sąsiad nie pozostawał jej dłużny - w tym samym momencie poczułem spojrzenie całej trójki na mojej osobie, tak jakby ni z stąd ni zowąd, ktoś rozpoczął nową grę i kości zostały już rzucone. Grą to było - każdy mówi raz i nie zabiera głosu ponownie nim cała czwórka się nie wypowie. Odczułem to właśnie tak, nie inaczej. Co więcej nie byłem w stanie w żaden sposób się temu przeciwstawić. Nie zna się zasad gry, ale gra się - pomyślałem

- To o czym są Twoje książki, jeśli można zapytać?

- Współczesna filozofia, przemieszana z psychologią i odrobina futurologii, ale tylko odrobina. Zaśmiał się i kontynuował. Futurologia ma już swój szczyt dawno za sobą. Jest niczym gwiezdne wojny, to znaczy zmiany następują zbyt szybko by na ich podstawie budować i wybiegać w przyszłość. Świat potrzebuje obecnie przyhamować. Tylko i wyłącznie po to by zapytać sam siebie o priorytety, które pogubił po drodze. Zbyt duże przyłożenie siły odśrodkowej nie tylko nie sprzyja refleksji, ale powoduje zbyt gwałtowne rozrzucanie skupisk chaosu. Tak w lekkim filozoficznym skrócie.

- Brzmi ciekawie!

- A nawet bardzo. Zabawne jednym, a właściwie jedynym powodem z powodu, którego tu jestem są zmiany, za którymi przestałem nadążać, albo akceptować je, jako tylko słuszne. 

- Czyż Kanada nie jest jednym z najlepszych miejsc do życia na Ziemi?!

- Też tak słyszałem.

- A ja zawsze chciałam tam pojechać.

- Hmm... Z pewnością była i pewnie dla niektórych wciąż jest, ale czy dla mnie jest takim miejscem - mam coraz większe wątpliwości.

- Tzn.? - zapytałem w tym samym momencie Łukasz i Weronika skierowali wzrok na Michała.

- Widzicie tu nie ma prostych odpowiedzi. Znów ten diabeł pochował się w szczegółach. Jestem spełnionym zawodowo 36 latkiem. Mam kilka nieruchomości i własną dochodową firmę. Wszystko na swoim miejscu. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko i aż rodziny. I tu się zaczynają moje życiowe schody. Nie chcę byście mnie źle zrozumieli, ale w Kanadzie kobiety są troszeczkę inne - spojrzał porozumiewawczo w stronę Weroniki, lecz jedyne co dostał wzamian to zdziwienie przemieszane z lekkim oburzeniem.

- Nie ma różnych kobiet wszędzie jesteśmy takie same - stanowczo i z lekką irytacją odparowała Wera
- Tak wiem. Piękno, uroda i mądrość są niezmienne. Znów mam na myśli szczegóły i własne doświadczenia. 
- Chyba prędzej wyobrażenia i stereotypy - nic a nic nie spuszczając z tonu, wtrąciła jedyna pasażerka. 
- Być może, nie jest i to wykluczone. Ja jednak mam już swoje zdanie wyrobione w tej kwestii i zbyt dużo widziałem oraz przeżyłem by nie zweryfikować tych moich wyobrażeń i stereotypów ot chociażby w kraju, z którego pochodzę. 
- To na czym miałaby niby polegać ta inność jak to sam ująłeś Kanadyjek względem nas Polek? - wciąż z wyczuwalną silną emocją dyzaprobaty w głosie zapytała Weronika
- Hmm.. chyba najbardziej widoczną różnicą jest to, że kobiety w Kanadzie nie pozwalają się adorować, czy na przykład by bezintersownie im pomagać to jest traktować je po dżentelmeńsku. Ot przytoczę głupi incydent, koleżanka z pracy niosła wszystkim osobom tacę z kawami, widząc, że ma problem z otwarciem drzwi przyspieszyłem kroku by jej je otworzyć. Nie tylko, nie skorzystała z tego, ale była wręcz oburzona moim gestem, wylewnie mi tłumacząc, że nie chce być przeze mnie nigdy więcej tak traktowna. 
- Proszę Ciebie, litości! Dlaczego zawsze targetujecie kobiety z tym dżentelmeńskim zachowaniem, ciekawe gdyby to był jakikolwiek mężczyzna, czy również przyspieszyłbyś kroku by mu pomóc? Zresztą powiem więcej gdyby to była postawna, słusznej sylwetki kobieta szansa na bezintersowną pomoc ze strony jakiegokolwiek "dżentelmena" w promieniu stu metrów spadłaby o sto procent. Jednym słowem dżentelmeństwo to bardziej wysublimowana i archaiczna forma seksizmu. 
- To są praktycznie i dosłownie jej słowa. Znacie się czy jak!? Dodam jeszcze, że pomógłbym każdej z tych osób, które wymieniłaś gdyż pomocna dłoń nie powinna się brać z żadnej ideologii, czy kindersztuby, a ze zwykłego, naturalnego odruchu. Odrzucanie zaś bezinteresownej pomocy tylko i wyłącznie ze względu na ideologię i przekonania zaczyna mi pachnieć już doktryną. Później robi się ciekawiej i ciekawiej, aż człowiek sam zapomina dlaczego porządanym działaniem jest wyzbycie się naturalnego odruchu pomocy i być może mniej naturalnego, ale przez to, ani trochę gorszego - przyzwolenia na tą ofiarowaną pomoc. 
- Uważam podobnie... -  wtrącił się ponownie w dyskusję Łukasz, co więcej myślę, że pewne wielopokoleniowo wypracowane postawy oraz zachowania, które brały się z tychże, jednak nie do końca naturalnych odruchów, są jak najbardziej naturalne dla człowieka. Są one również pewną ewolucyjną konsekwencją potwierdzenia, ale i zaadoptowania się człowieka w humanizmie oraz dobru. 
- Czyli mam rozumieć, że są jedynie słuszne bo dobre zarazem i nie wolno ich w żaden sposób kwestionować? Pozwól Łukasz w takim razie, że zadam Ci to pytanie czy diabeł będąc dżentelmenem i pomagając otwierać drzwi komukolwiek, staje się automatycznie dobrym humanistą? 
- Diabeł od podszewki do nawleczki jest humanistą bez wątpienia - odpowiedział ze spokojem Łukasz. Bez wątpienia też, jako konstrukt ideologiczny nie może być dobry. Nie i koniec. 
- Skoro uczynił dobrze to na moment był tym dobrym przecież..?
- Dobry uczynek jest dobry tylko wtedy gdy jest bezintersowny. Natomiast bezinteresowność w przypadku diabła nie ma w ogóle precedensu. Wszystko co robi i jak to robi jest poddane nieustannej kalkulacji i osiągnięciu korzyści. Można by rzec przewrotnie, że cel uświęca jego środki. Jak już wspomniałem wcześniej - diabeł jest skończonym humanistą, nic co po ludzku napędzające wyobraźnię do działania i ciekawości - nie powinno mu być więc i obce. Kryję się za tym jego kolejna cecha jako tego właśnie konstruktu to jest - niedościgniony koneser piękna, urody i sztuki - tu, w tym miejscu, posłużę się własnym cytatem - obrzydliwa atrakcyjność i najczystsza pokusa jest diabelsko nadrzędną cechą. Plus pośpiech diabeł nie cieszy się na ludzki pośpiech on się śmieje z jego powodu do rozpuku. 
- Nieźle całkiem sporo myśli o koleżce, którego nawet nie ma i nie było. Tyle ode mnie, a ty jak uważasz Joachim? zapytał Michał. 
- Czort z tym diabłem! - wykrztusiłem z siebie bez chwili zastanowienia niczym uczniak wyrwany do odpowiedzi.
Cały przedział wybuchną raptownie śmiechem. Tak jakby dyskusja potrzebowała odświeżenia i zmiany klimatu. Uśmiechnąłem się i ja, a może po prostu ta radość pozostałych współpasażerów mi się udzieliła. Krążąc jeszcze przez moment przy swoich myślach spojrzałem na wprost, tak jakby właśnie ta chwila miała być esencją tej podróży. Mym oczom ukazały się twarze nie tylko szczęśliwych ludzi, ale również  atrakcyjnych i tak samo pewnych siebie. Oboje mieli blond włosy, niebieskie oczy i oboje byli wręcz łudząco podobni. Gdyby ktoś właśnie w tym momencie, próbowałby się do nas dosiąść od razu zapewne pomyślałby, że to jest rodzeństwo albo, że muszą być conajmniej ze sobą spokrewnieni. To mogłaby być całkiem dobrana para, gdyby tylko tak móc cofnąć ostatnie pięć minut rozmowy, można by nawet stwierdzić i rzec, że całkiem zgodna.

 

 

***

 

Kilka stacji później, gdy pociąg zwolnił, a za oknem pojawiły się pierwsze zabudowania Białegostoku, Michał i Weronika zaczęli zbierać swoje rzeczy. Atmosfera w przedziale, chwilę wcześniej gęsta od filozoficznych sporów, teraz stała się ciepła i niemal familiarna.

-To nasz przystanek – powiedziała Weronika, zamykając swoją torbę.
-Tak, mój też – odparł Michał, a w jego głosie słychać było nutę niepewności, która kontrastowała z wcześniejszą pewnością siebie.

Kiedy pociąg stanął, pożegnaliśmy się szybkimi uściskami dłoni i skinieniami głów. Przez okno obserwowałem, jak schodzą na peron. Przez chwilę stali niezdecydowani, jakby ważąc niewypowiedziane pytanie. Weronika wskazała coś w kierunku wyjścia, Michał przytaknął i – ku mojemu zaskoczeniu – podał jej ramię. Nie jako gest dżentelmeński, o którym tak dyskutowaliśmy, ale jako naturalny, wspólny punkt oparcia. 

-Widzisz to? – zapytał Łukasz, pochylając się ku oknu.
-Widzę – odparłem.

Ruszyli w tym samym kierunku, ich sylwetki stopiły się z tłumem, a potem wyłoniły z niego już jako para – dwie blond głowy pochylone ku sobie w rozmowie, której już nie mogliśmy usłyszeć. Szli wolno, jakby celowo przedłużając te pierwsze wspólne kroki.

-To może potrwać – powiedział Łukasz z lekkim uśmiechem. – Dłużej, niż się wydaje.
-Kto wie – dodałem po chwili, gdy pociąg ruszał – może ten spacer wcale nie ma końca.

I gdy Białystok znikał za nami w jesiennym zmierzchu, pomyślałem, że czasem najważniejsze podróże zaczynają się tam, gdzie kończy się pewien etap drogi. Czy to szczęśliwe zakończenie? Zdecydowanie tak, choć po krótszym namyśle – może po prostu to ta cienka linia i ten nieuchronny przeskok między końcem a początkiem. Tam, gdzie zostaje już tylko droga, na której nie liczy się cel, a jedynie to, kto idzie obok ciebie.

 

 

 

 

 

 

Pan Ropuch

Pan Ropuch


-

Wpierw.. obiecałem sobie - nie będę pisał obcesowo czy lakonicznie - najzwyczajniej w świecie zdam jednorazową relację naocznego świadka pewnej jakże spotykanej historii.

 

 

Wczesną jesienią do tego wciąż jeszcze ciepłą wsiadłem do pociągu na stacji Warszawa Centralna w kierunku Suwałki. Pociąg rzecz jasna, tak mniej więcej w połowie drogi, zatrzymywał się również w Białymstoku. Nie pamiętam dokładnie gdzie zaczynał swój bieg, czy było to kilka stacji przed czy też kilkanaście w głowie jedynie utkwił mi fakt, że jak na tą porę dnia i dzień tygodnia był wyjątkowo niezatłoczony. Trzeba dodać dla doprecyzowania, że nie był nawet w połowie zapełniony ludźmi. Mały szczegół, a cieszył z powodu spokojnego i świadomego doboru miejsca w przeciwieństwie do odwiecznie, z braku takowych, stosowanej strategii, kto pierwszy - ten lepszy - bądź ten sobie posiedzi. Wybór ten ograniczył się do pierwszego przedziału z miejscem preferowanym - znaczy się przy oknie z widokiem na wprost do kierunku jazdy. To po drugiej stronie jest czwartym wyborem, co najwyżej, ostatnimi czyli - siódmym i ósmym zajmowanymi przeze mnie i tylko z musu są oba miejsca przy drzwiach. Ale dlaczego miejsce przy oknie tyłem do kierunku jazdy jest dopiero czwartym wyborem? tylko i wyłącznie z powodu podświadomych obiekcji do oglądania się za siebie czyli wstecz, czy też przyglądania się temu co za oknem z perspektywy podwójnie minione, co w moim odczuciu z taką samą mocą kurczy się i odchodzi w niebyt. W przedziale tuż przed dekompresją z jakże dobrze znanym każdemu hukiem drzwi przesuwanych na zawiasach siedziały już dwie osoby. Dźwięk ten jest swoistym katalizatorem alarmująco-oznajmującym pojawienie się kogoś i jednocześnie przykuwa na moment uwagę i wzrok wszystkich pasażerów już w nim siedzących. Tym razem ku mojemu zaskoczeniu tak się nie stało. Obecne tam osoby nie podniosły głów ani wzroku z nad swoich czytadeł. Siedzieli tak jak ich zastałem trwając w swych pozach i na stanowiskach zupełnie niewzruszenie. Myśl pierwsza przeleciała naddźwiękowym mimochodem ocho.. przedział pod mocnym wezwaniem bibliotekarskim.
Introwertyk-przełamywacz taki jak ja posiada, a jakże samocelebrujące się ceremoniały. Głębszy wdech, który nawet w moich uszach brzmi jak kradzież nadprogramowej dawki mieszaniny gazów składających się na powietrze, wzięty co najmniej w zastaw, po czym przeciągnięte dzwoniące w całym przedziale

- Dzień dobry! pań... - w tym samym momencie efekt został osiągnięty - obie głowy po obu stronach siedzeń wyłoniły się momentalnie znad swoich czytelniczych parawanów, po lewej w rogu przy drzwiach mężczyzna ciemny blondyn z trzy-tygodniowym zarostem i z książką od filozofii, po prawej na trzecim miejscu od okna kobieta, blondynka z bardzo przyjemną i uśmiechniętą twarzą - z przekrojem w dłoniach

- ..stwu! czy mogę się dosiąść?!
Jedno pytanie  - poczciwe i małe, a rumieńcem wybuchło na mojej twarzy jak co każde dosiadanie się. Mogło być gorzej - tym razem skończyło się tylko lekkim samo zażenowaniem. Czasem krócej jest lepiej. Najlepiej. Człowiek wyzbywa się tej całej zaprogramowanej kurtuazji, w ramach wybiegu - odebrałem dobre wychowanie i pyta po prostu - można bądź wolne i na pewno nie przegra w grze na najmniejszą ilość wypowiedzianych słów.

- Tak proszę - odpowiedziała ciepło z uśmiechem pani od gazety, przykuwając również spojrzenie jej dotychczasowego współpasażera. Szczęście mi dopisywało. Też miałem książkę, a do tego nie byle jaką z racji rozmiaru ponad tysiąca stron wyglądała gabarytowo jak książkocegła. Był to Lód Dukaja. Szybko po nią sięgnąłem i zacząłem czytać. Cisza zapadła momentalnie. Nie na długo. Już na następnej stacji - Warszawa Wschodnia dosiadł się do nas czwarty  współpasażer. Samo jego zajmowanie miejsca zajęło znacznie dłużej niż jest to potrzebne. Koniecznie chciał wymienić z każdym uprzejmości i zakomunikować swoją obecność. Blondyn z lekko kręcącymi się włosami. Na nosie miał okulary z dość modnymi oprawkami, tak na oko trzydziestopięcioletni. Usiadł na przeciwko mnie mając na twarzy wymalowany uśmiech i nieopuszczające go ani na chwilę podekscytowanie. 

Chyba też miał coś do czytania ze sobą, jakąś w ostatniej chwili zapewne kupioną gazetę. W każdym bądź razie ani razu po nią nie sięgnął, nie dosiadł się do nas również z zamiarem spędzenia tych kilku godzin w bibliotekarskiej ciszy, którą zastał. To pewne. Stało się to kwestią pięciu, może mniej minut, gdy zwrócił się do nas wszystkich tymi słowami:
– Przepraszam was bardzo, ale myślę, że fajnie byłoby się poznać? Jestem Michael – powiedział dość dziwnie zaakcentowanym, ale względnie poprawnym polskim, wprawiając nas w pozytywne zdumienie. – Michał, jak dobrze to pamiętam – szybko dodał.
– Tak – przytaknęliśmy wszyscy z lekką konsternacją w głosie.
– Urodziłem się i kiedyś też mieszkałem w Polsce – kontynuował, jak gdyby nigdy nic. – Wyjechałem z moich rodzinnych stron dwadzieścia osiem lat temu wraz z moją rodziną do Kanady. Miałem wtedy osiem lat. Dlatego nie pamiętam najlepiej języka. Chociaż muszę przyznać, że zanim tu przyjechałem, wziąłem kurs językowy z polskiego, by się lepiej go nauczyć. Podróżuję do Białegostoku, tam też się urodziłem. A czy ktoś z Państwa również może i tam się wybiera?
– Ja też tam wysiadam – odpowiedziała pani po jego lewej stronie.
– O, jak miło, nie jestem więc sam! – wyszczerzył się do niej, po czym spojrzał w naszym kierunku.

– A wy dokąd się wybieracie? – zwrócił się bezpośrednio do nas.
– Augustów, Suwałki – odpowiedzieliśmy jednocześnie.

Przez chwilę łudziłem się nadzieją, że to może być ostatnie pytanie, na które trzeba byłoby odpowiedzieć. Moja wrodzona intuicja, bądź coś, co nabyłem z biegiem lat, podpowiadało mi, że powinienem naprędce przyjąć postawę ostatnich skrzypiec w tym przedziałowym kwartecie. Męczą mnie rozmowy z nieznajomymi o wszystkim i o niczym. Tak sobie pomyślałem. Nie bez znaczenia na moją decyzję miał również fakt, że byłem najmłodszą osobą z całej czwórki. Wolałem więc słuchać i obserwować, dopowiadając i zabierając głos tylko wtedy, kiedy uznałem to za słuszne, bądź czułem się wywołany do odpowiedzi.

– Ooo, muszę przyznać, że nigdy tam nie byłem – odpowiedział Kanadyjczyk z polskim pochodzeniem.
– Jak tam jest w tym Augustowie i w tych Suwa…? – tutaj ewidentnie się zaciął, próbując przypomnieć sobie i odpowiednio odmienić nazwę miejscowości.
– łkach – dopowiedziałem, ratując niezręczną sytuację.
– To może Pan pierwszy?! – Szybko dodałem, wskazując dłonią na mojego sąsiada – tak, by zachować chronologię podróży i wysiadania – uzupełniłem swoją wypowiedź, wzmacniając ją solidnym, jak mogłoby się wydawać, argumentem.

- A moze zamiast Pan i Pani bedziemy do siebie mowic po imieniu, chyba ze chcecie inaczej, to moze ulatwic sprawy w rozmowie? - zapytał  Michał
- Mi to odpowiada - przytaknęła entuzjastycznie jedyna pasażerka
- Ja również tak preferuję - odpowiedział pan siedzący po mojej stronie siedzeń
- Dobrze.. - udało mi się wykrztusić, czując przez moment na swoich plecach myśl zwrotną, że to ja wywołałem to pytanie i to małe zamieszanie o zwrotach grzecznościowych.
- One second, sorry... znowu muszę odezwac - zaśmiał się Michał przerywając moja wypowiedz, co wprawilo nie tylko mnie i po raz kolejny w zdumienie.
- A może zróbmy tak?! Przedstawimy się teraz sobie nawzajem i będziemy mieli to już za sobą. Obiecuję, że to ułatwi naszą rozmowę - coraz bardziej zadziwiał nas swoimi pomysłami i swobodą bycia niecodzienny pasażer.
- Ok niech i tak będzie - odpowiedziała blond Pani - Weronika miło mi! przedstawiła się z uśmiechem od ucha do ucha podając rękę każdemu z nas po kolei.
- Łukasz - również mi miło, podchwycił i kontynuował zwyczaj podawania ręki mi i Michałowi
- zostałem już tylko ja - pomyślałem - Joachim - odparłem, starając się wypowiedzieć swoje imię głośno i wyraźnie tak aby nikt nie zechciał go powtórzyć czy dopytywać, udając, że źle dosłyszał. Liczyłem też na to, że nikt nie skomentuje, jak bardzo oryginalne i niespotykane to imię. Podałem rękę jedynej przeze mnie nieuściskanej osobie – to jest Kanadyjczykowi.

– Świetnie! Teraz już będzie super nam się gadało. Zobaczycie!

Było to na tyle bezpośrednie i nieoczekiwane, że nie pozostało nam nic innego, jak zaśmiać się lekko nerwowym, ale i łagodnym przy tym śmiechem. Atmosfera rozluźniła się. Kanadyjczyk śmiał się z nami również; wydawać wręcz by się mogło, że śmiał się przy tym najszczerzej, a na pewno najgłośniej.

– Na czym skończyliśmy? – zapytał nas, choć i również sam siebie.

– Na Augustowie... – podpowiedziała Weronika, kierując swoje spojrzenie na Łukasza.

– Hm... jaki i czym jest Augustów dla mnie... – dość tajemniczo zaczął Łukasz, po czym kontynuował: – Kiedyś bywał domem, tym najprawdziwszym z krwi i kości. Dziś, jako miasteczko sezonowo-letnio-wybitnie-turystyczne – nie ukrywał uśmiechu nad tą wypowiedzianą przez siebie frazą, co zresztą i my podchwyciliśmy, odwzajemniając się mu tym samym – jest bardziej przystanią. Odwiedzam ją i przybijam do niej od czasu do czasu, głównie by odwiedzić rodziców, choć wiem już, że moje korzenie tam nie należą.

– A gdzie w takim razie i o ile w ogóle zechciałeś zapuścić swoje korzenie na dłużej, jeżeli mogę zapytać? – podtrzymywała rozmowę jedyna pasażerka.

– Oczywiście, że możesz. Myślę, że poniekąd, jak zresztą zgadujesz, to uczyniłem. Przynajmniej na tę chwilę mogę tak już o tym powiedzieć. Zamieszkałem w okolicach Warszawy, dokładnie trzydzieści kilometrów poza nią, czy też pod, w zależności, z której strony spojrzeć. Przy wyborze tego miejsca kierowałem się nie tylko swoimi preferencjami, ale i praktycznością. Pierwszy powód – ekonomia. Zakup M2 wiązał się oczywiście z wzięciem kredytu. W naszej rzeczywistości inne opcje rzadko wchodzą w grę – cała nasza trójka przytaknęła gestem głów na tę konkluzję, jedynie Michał dodał do tej ekspresji delikatne zdziwienie na ostatnie słowa, co nie umknęło mojej uwadze.

– Dzięki temu, że mieszkanie to jest oddalone od stolicy, mam kredyt za ten sam metraż, co w Warszawie – z tą różnicą, że na dwadzieścia lat zamiast czterdziestu. Drugie znaczenie i powód zarazem ma już wymiar doraźnie osobisty. To znaczy – uwielbiam przemieszczać się i być codziennie w drodze. Może to wydawać się dla kogoś dziwne i niezrozumiałe, ale moim najproduktywniejszym momentem dnia jest droga z domu do pracy i na odwrót. Łącznie to są dwie godziny i proszę mi wierzyć lub nie, ale właśnie dzięki tej metodzie jestem na ukończeniu i tu delikatnie się pochwalę – swojej drugiej książki. Chwalenie się, chociaż nikt tak by tego i nie nazwał, zrobiło na nas niemałe wrażenie.

- Wow! - zakrzyknęła Weronika

- Gratulacje! - dodał Kanadyjczyk

- I ja gratuluję! - dołączyłem się do chóru entuzjastów

- Dziękuję, ale to naprawdę nic wielkiego

- Oczywiście, że nie. Każdy z nas tutaj siedzących jest właśnie na ukończeniu swojej drugiej książki - dodała Weronika pomagając rozładować sytuację i wywołując przy tym liczne salwy śmiechu

- Dokładnie tak. Dobre sobie! - jej sąsiad nie pozostawał jej dłużny - w tym samym momencie poczułem spojrzenie całej trójki na mojej osobie, tak jakby ni z stąd ni zowąd, ktoś rozpoczął nową grę i kości zostały już rzucone. Grą to było - każdy mówi raz i nie zabiera głosu ponownie nim cała czwórka się nie wypowie. Odczułem to właśnie tak, nie inaczej. Co więcej nie byłem w stanie w żaden sposób się temu przeciwstawić. Nie zna się zasad gry, ale gra się - pomyślałem

- To o czym są Twoje książki, jeśli można zapytać?

- Współczesna filozofia, przemieszana z psychologią i odrobina futurologii, ale tylko odrobina. Zaśmiał się i kontynuował. Futurologia ma już swój szczyt dawno za sobą. Jest niczym gwiezdne wojny, to znaczy zmiany następują zbyt szybko by na ich podstawie budować i wybiegać w przyszłość. Świat potrzebuje obecnie przyhamować. Tylko i wyłącznie po to by zapytać sam siebie o priorytety, które pogubił po drodze. Zbyt duże przyłożenie siły odśrodkowej nie tylko nie sprzyja refleksji, ale powoduje zbyt gwałtowne rozrzucanie skupisk chaosu. Tak w lekkim filozoficznym skrócie.

- Brzmi ciekawie!

- A nawet bardzo. Zabawne jednym, a właściwie jedynym powodem z powodu, którego tu jestem są zmiany, za którymi przestałem nadążać, albo akceptować je, jako tylko słuszne. 

- Czyż Kanada nie jest jednym z najlepszych miejsc do życia na Ziemi?!

- Też tak słyszałem.

- A ja zawsze chciałam tam pojechać.

- Hmm... Z pewnością była i pewnie dla niektórych wciąż jest, ale czy dla mnie jest takim miejscem - mam coraz większe wątpliwości.

- Tzn.? - zapytałem w tym samym momencie Łukasz i Weronika skierowali wzrok na Michała.

- Widzicie tu nie ma prostych odpowiedzi. Znów ten diabeł pochował się w szczegółach. Jestem spełnionym zawodowo 36 latkiem. Mam kilka nieruchomości i własną dochodową firmę. Wszystko na swoim miejscu. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko i aż rodziny. I tu się zaczynają moje życiowe schody. Nie chcę byście mnie źle zrozumieli, ale w Kanadzie kobiety są troszeczkę inne - spojrzał porozumiewawczo w stronę Weroniki, lecz jedyne co dostał wzamian to zdziwienie przemieszane z lekkim oburzeniem.

- Nie ma różnych kobiet wszędzie jesteśmy takie same - stanowczo i z lekką irytacją odparowała Wera
- Tak wiem. Piękno, uroda i mądrość są niezmienne. Znów mam na myśli szczegóły i własne doświadczenia. 
- Chyba prędzej wyobrażenia i stereotypy - nic a nic nie spuszczając z tonu, wtrąciła jedyna pasażerka. 
- Być może, nie jest i to wykluczone. Ja jednak mam już swoje zdanie wyrobione w tej kwestii i zbyt dużo widziałem oraz przeżyłem by nie zweryfikować tych moich wyobrażeń i stereotypów ot chociażby w kraju, z którego pochodzę. 
- To na czym miałaby niby polegać ta inność jak to sam ująłeś Kanadyjek względem nas Polek? - wciąż z wyczuwalną silną emocją dyzaprobaty w głosie zapytała Weronika
- Hmm.. chyba najbardziej widoczną różnicą jest to, że kobiety w Kanadzie nie pozwalają się adorować, czy na przykład by bezintersownie im pomagać to jest traktować je po dżentelmeńsku. Ot przytoczę głupi incydent, koleżanka z pracy niosła wszystkim osobom tacę z kawami, widząc, że ma problem z otwarciem drzwi przyspieszyłem kroku by jej je otworzyć. Nie tylko, nie skorzystała z tego, ale była wręcz oburzona moim gestem, wylewnie mi tłumacząc, że nie chce być przeze mnie nigdy więcej tak traktowna. 
- Proszę Ciebie, litości! Dlaczego zawsze targetujecie kobiety z tym dżentelmeńskim zachowaniem, ciekawe gdyby to był jakikolwiek mężczyzna, czy również przyspieszyłbyś kroku by mu pomóc? Zresztą powiem więcej gdyby to była postawna, słusznej sylwetki kobieta szansa na bezintersowną pomoc ze strony jakiegokolwiek "dżentelmena" w promieniu stu metrów spadłaby o sto procent. Jednym słowem dżentelmeństwo to bardziej wysublimowana i archaiczna forma seksizmu. 
- To są praktycznie i dosłownie jej słowa. Znacie się czy jak!? Dodam jeszcze, że pomógłbym każdej z tych osób, które wymieniłaś gdyż pomocna dłoń nie powinna się brać z żadnej ideologii, czy kindersztuby, a ze zwykłego, naturalnego odruchu. Odrzucanie zaś bezinteresownej pomocy tylko i wyłącznie ze względu na ideologię i przekonania zaczyna mi pachnieć już doktryną. Później robi się ciekawiej i ciekawiej, aż człowiek sam zapomina dlaczego porządanym działaniem jest wyzbycie się naturalnego odruchu pomocy i być może mniej naturalnego, ale przez to, ani trochę gorszego - przyzwolenia na tą ofiarowaną pomoc. 
- Uważam podobnie... -  wtrącił się ponownie w dyskusję Łukasz, co więcej myślę, że pewne wielopokoleniowo wypracowane postawy oraz zachowania, które brały się z tychże, jednak nie do końca naturalnych odruchów, są jak najbardziej naturalne dla człowieka. Są one również pewną ewolucyjną konsekwencją potwierdzenia, ale i zaadoptowania się człowieka w humanizmie oraz dobru. 
- Czyli mam rozumieć, że są jedynie słuszne bo dobre zarazem i nie wolno ich w żaden sposób kwestionować? Pozwól Łukasz w takim razie, że zadam Ci to pytanie czy diabeł będąc dżentelmenem i pomagając otwierać drzwi komukolwiek, staje się automatycznie dobrym humanistą? 
- Diabeł od podszewki do nawleczki jest humanistą bez wątpienia - odpowiedział ze spokojem Łukasz. Bez wątpienia też, jako konstrukt ideologiczny nie może być dobry. Nie i koniec. 
- Skoro uczynił dobrze to na moment był tym dobrym przecież..?
- Dobry uczynek jest dobry tylko wtedy gdy jest bezintersowny. Natomiast bezinteresowność w przypadku diabła nie ma w ogóle precedensu. Wszystko co robi i jak to robi jest poddane nieustannej kalkulacji i osiągnięciu korzyści. Można by rzec przewrotnie, że cel uświęca jego środki. Jak już wspomniałem wcześniej - diabeł jest skończonym humanistą, nic co po ludzku napędzające wyobraźnię do działania i ciekawości - nie powinno mu być więc i obce. Kryję się za tym jego kolejna cecha jako tego właśnie konstruktu to jest - niedościgniony koneser piękna, urody i sztuki - tu, w tym miejscu, posłużę się własnym cytatem - obrzydliwa atrakcyjność i najczystsza pokusa jest diabelsko nadrzędną cechą. Plus pośpiech diabeł nie cieszy się na ludzki pośpiech on się śmieje z jego powodu do rozpuku. 
- Nieźle całkiem sporo myśli o koleżce, którego nawet nie ma i nie było. Tyle ode mnie, a ty jak uważasz Joachim? zapytał Michał. 
- Czort z tym diabłem! - wykrztusiłem z siebie bez chwili zastanowienia niczym uczniak wyrwany do odpowiedzi.
Cały przedział wybuchną raptownie śmiechem. Tak jakby dyskusja potrzebowała odświeżenia i zmiany klimatu. Uśmiechnąłem się i ja, a może po prostu ta radość pozostałych współpasażerów mi się udzieliła. Krążąc jeszcze przez moment przy swoich myślach spojrzałem na wprost, tak jakby właśnie ta chwila miała być esencją tej podróży. Mym oczom ukazały się twarze nie tylko szczęśliwych ludzi, ale również  atrakcyjnych i tak samo pewnych siebie. Oboje mieli blond włosy, niebieskie oczy i oboje byli wręcz łudząco podobni. Gdyby ktoś właśnie w tym momencie, próbowałby się do nas dosiąść od razu zapewne pomyślałby, że to jest rodzeństwo albo, że muszą być conajmniej ze sobą spokrewnieni. To mogłaby być całkiem dobrana para, gdyby tylko tak móc cofnąć ostatnie pięć minut rozmowy, można by nawet stwierdzić i rzec, że całkiem zgodna.

 

 

***

 

Kilka stacji później, gdy pociąg zwolnił, a za oknem pojawiły się pierwsze zabudowania Białegostoku, Michał i Weronika zaczęli zbierać swoje rzeczy. Atmosfera w przedziale, chwilę wcześniej gęsta od filozoficznych sporów, teraz stała się ciepła i niemal familiarna.

-To nasz przystanek – powiedziała Weronika, zamykając swoją torbę.
-Tak, mój też – odparł Michał, a w jego głosie słychać było nutę niepewności, która kontrastowała z wcześniejszą pewnością siebie.

Kiedy pociąg stanął, pożegnaliśmy się szybkimi uściskami dłoni i skinieniami głów. Przez okno obserwowałem, jak schodzą na peron. Przez chwilę stali niezdecydowani, jakby ważąc niewypowiedziane pytanie. Weronika wskazała coś w kierunku wyjścia, Michał przytaknął i – ku mojemu zaskoczeniu – podał jej ramię. Nie jako gest dżentelmeński, o którym tak dyskutowaliśmy, ale jako naturalny, wspólny punkt oparcia. 

-Widzisz to? – zapytał Łukasz, pochylając się ku oknu.
-Widzę – odparłem.

Ruszyli w tym samym kierunku, ich sylwetki stopiły się z tłumem, a potem wyłoniły z niego już jako para – dwie blond głowy pochylone ku sobie w rozmowie, której już nie mogliśmy usłyszeć. Szli wolno, jakby celowo przedłużając te pierwsze wspólne kroki.

-To może potrwać – powiedział Łukasz z lekkim uśmiechem. – Dłużej, niż się wydaje.
-Kto wie – dodałem po chwili, gdy pociąg ruszał – może ten spacer wcale nie ma końca.

I gdy Białystok znikał za nami w jesiennym zmierzchu, pomyślałem, że czasem najważniejsze podróże zaczynają się tam, gdzie kończy się pewien etap drogi. Czy to szczęśliwe zakończenie? Zdecydowanie tak, choć po krótszym namyśle – może po prostu to ta cienka linia i ten nieuchronny przeskok między końcem a początkiem. Tam, gdzie zostaje już tylko droga, na której nie liczy się cel, a jedynie to, kto idzie obok ciebie.

 

 

 

 

 

 

Pan Ropuch

Pan Ropuch


-

Wpierw.. obiecałem sobie - nie będę pisał obcesowo czy lakonicznie - najzwyczajniej w świecie zdam jednorazową relację naocznego świadka pewnej jakże spotykanej historii.

 

 

Wczesną jesienią do tego wciąż jeszcze ciepłą wsiadłem do pociągu na stacji Warszawa Centralna w kierunku Suwałki. Pociąg rzecz jasna, tak mniej więcej w połowie drogi, zatrzymywał się również w Białymstoku. Nie pamiętam dokładnie gdzie zaczynał swój bieg, czy było to kilka stacji przed czy też kilkanaście w głowie jedynie utkwił mi fakt, że jak na tą porę dnia i dzień tygodnia był wyjątkowo niezatłoczony. Trzeba dodać dla doprecyzowania, że nie był nawet w połowie zapełniony ludźmi. Mały szczegół, a cieszył z powodu spokojnego i świadomego doboru miejsca w przeciwieństwie do odwiecznie, z braku takowych, stosowanej strategii, kto pierwszy - ten lepszy - bądź ten sobie posiedzi. Wybór ten ograniczył się do pierwszego przedziału z miejscem preferowanym - znaczy się przy oknie z widokiem na wprost do kierunku jazdy. To po drugiej stronie jest czwartym wyborem, co najwyżej, ostatnimi czyli - siódmym i ósmym zajmowanymi przeze mnie i tylko z musu są oba miejsca przy drzwiach. Ale dlaczego miejsce przy oknie tyłem do kierunku jazdy jest dopiero czwartym wyborem? tylko i wyłącznie z powodu podświadomych obiekcji do oglądania się za siebie czyli wstecz, czy też przyglądania się temu co za oknem z perspektywy podwójnie minione, co w moim odczuciu z taką samą mocą kurczy się i odchodzi w niebyt. W przedziale tuż przed dekompresją z jakże dobrze znanym każdemu hukiem drzwi przesuwanych na zawiasach siedziały już dwie osoby. Dźwięk ten jest swoistym katalizatorem alarmująco-oznajmującym pojawienie się kogoś i jednocześnie przykuwa na moment uwagę i wzrok wszystkich pasażerów już w nim siedzących. Tym razem ku mojemu zaskoczeniu tak się nie stało. Obecne tam osoby nie podniosły głów ani wzroku z nad swoich czytadeł. Siedzieli tak jak ich zastałem trwając w swych pozach i na stanowiskach zupełnie niewzruszenie. Myśl pierwsza przeleciała naddźwiękowym mimochodem ocho.. przedział pod mocnym wezwaniem bibliotekarskim.
Introwertyk-przełamywacz taki jak ja posiada, a jakże samocelebrujące się ceremoniały. Głębszy wdech, który nawet w moich uszach brzmi jak kradzież nadprogramowej dawki mieszaniny gazów składających się na powietrze, wzięty co najmniej w zastaw, po czym przeciągnięte dzwoniące w całym przedziale

- Dzień dobry! pań... - w tym samym momencie efekt został osiągnięty - obie głowy po obu stronach siedzeń wyłoniły się momentalnie znad swoich czytelniczych parawanów, po lewej w rogu przy drzwiach mężczyzna ciemny blondyn z trzy-tygodniowym zarostem i z książką od filozofii, po prawej na trzecim miejscu od okna kobieta, blondynka z bardzo przyjemną i uśmiechniętą twarzą - z przekrojem w dłoniach

- ..stwu! czy mogę się dosiąść?!
Jedno pytanie  - poczciwe i małe, a rumieńcem wybuchło na mojej twarzy jak co każde dosiadanie się. Mogło być gorzej - tym razem skończyło się tylko lekkim samo zażenowaniem. Czasem krócej jest lepiej. Najlepiej. Człowiek wyzbywa się tej całej zaprogramowanej kurtuazji, w ramach wybiegu - odebrałem dobre wychowanie i pyta po prostu - można bądź wolne i na pewno nie przegra w grze na najmniejszą ilość wypowiedzianych słów.

- Tak proszę - odpowiedziała ciepło z uśmiechem pani od gazety, przykuwając również spojrzenie jej dotychczasowego współpasażera. Szczęście mi dopisywało. Też miałem książkę, a do tego nie byle jaką z racji rozmiaru ponad tysiąca stron wyglądała gabarytowo jak książkocegła. Był to Lód Dukaja. Szybko po nią sięgnąłem i zacząłem czytać. Cisza zapadła momentalnie. Nie na długo. Już na następnej stacji - Warszawa Wschodnia dosiadł się do nas czwarty  współpasażer. Samo jego zajmowanie miejsca zajęło znacznie dłużej niż jest to potrzebne. Koniecznie chciał wymienić z każdym uprzejmości i zakomunikować swoją obecność. Blondyn z lekko kręcącymi się włosami. Na nosie miał okulary z dość modnymi oprawkami, tak na oko trzydziestopięcioletni. Usiadł na przeciwko mnie mając na twarzy wymalowany uśmiech i nieopuszczające go ani na chwilę podekscytowanie. 

Oczywiście, oto poprawiona wersja tekstu z polskimi znakami oraz drobnymi korektami stylistycznymi i interpunkcyjnymi:

Chyba też miał coś do czytania ze sobą, jakąś w ostatniej chwili zapewne kupioną gazetę. W każdym bądź razie ani razu po nią nie sięgnął, nie dosiadł się do nas również z zamiarem spędzenia tych kilku godzin w bibliotekarskiej ciszy, którą zastał. To pewne. Stało się to kwestią pięciu, może mniej minut, gdy zwrócił się do nas wszystkich tymi słowami:
– Przepraszam was bardzo, ale myślę, że fajnie byłoby się poznać? Jestem Michael – powiedział dość dziwnie zaakcentowanym, ale względnie poprawnym polskim, wprawiając nas w pozytywne zdumienie. – Michał, jak dobrze to pamiętam – szybko dodał.
– Tak – przytaknęliśmy wszyscy z lekką konsternacją w głosie.
– Urodziłem się i kiedyś też mieszkałem w Polsce – kontynuował, jak gdyby nigdy nic. – Wyjechałem z moich rodzinnych stron dwadzieścia osiem lat temu wraz z moją rodziną do Kanady. Miałem wtedy osiem lat. Dlatego nie pamiętam najlepiej języka. Chociaż muszę przyznać, że zanim tu przyjechałem, wziąłem kurs językowy z polskiego, by się lepiej go nauczyć. Podróżuję do Białegostoku, tam też się urodziłem. A czy ktoś z Państwa również może i tam się wybiera?
– Ja też tam wysiadam – odpowiedziała pani po jego lewej stronie.
– O, jak miło, nie jestem więc sam! – wyszczerzył się do niej, po czym spojrzał w naszym kierunku.

– A wy dokąd się wybieracie? – zwrócił się bezpośrednio do nas.
– Augustów, Suwałki – odpowiedzieliśmy jednocześnie.

Przez chwilę łudziłem się nadzieją, że to może być ostatnie pytanie, na które trzeba byłoby odpowiedzieć. Moja wrodzona intuicja, bądź coś, co nabyłem z biegiem lat, podpowiadało mi, że powinienem naprędce przyjąć postawę ostatnich skrzypiec w tym przedziałowym kwartecie. Męczą mnie rozmowy z nieznajomymi o wszystkim i o niczym. Tak sobie pomyślałem. Nie bez znaczenia na moją decyzję miał również fakt, że byłem najmłodszą osobą z całej czwórki. Wolałem więc słuchać i obserwować, dopowiadając i zabierając głos tylko wtedy, kiedy uznałem to za słuszne, bądź czułem się wywołany do odpowiedzi.

– Ooo, muszę przyznać, że nigdy tam nie byłem – odpowiedział Kanadyjczyk z polskim pochodzeniem.
– Jak tam jest w tym Augustowie i w tych Suwa…? – tutaj ewidentnie się zaciął, próbując przypomnieć sobie i odpowiednio odmienić nazwę miejscowości.
– łkach – dopowiedziałem, ratując niezręczną sytuację.
– To może Pan pierwszy?! – Szybko dodałem, wskazując dłonią na mojego sąsiada – tak, by zachować chronologię podróży i wysiadania – uzupełniłem swoją wypowiedź, wzmacniając ją solidnym, jak mogłoby się wydawać, argumentem.

- A moze zamiast Pan i Pani bedziemy do siebie mowic po imieniu, chyba ze chcecie inaczej, to moze ulatwic sprawy w rozmowie? - zapytał  Michał
- Mi to odpowiada - przytaknęła entuzjastycznie jedyna pasażerka
- Ja również tak preferuję - odpowiedział pan siedzący po mojej stronie siedzeń
- Dobrze.. - udało mi się wykrztusić, czując przez moment na swoich plecach myśl zwrotną, że to ja wywołałem to pytanie i to małe zamieszanie o zwrotach grzecznościowych.
- One second, sorry... znowu muszę odezwac - zaśmiał się Michał przerywając moja wypowiedz, co wprawilo nie tylko mnie i po raz kolejny w zdumienie.
- A może zróbmy tak?! Przedstawimy się teraz sobie nawzajem i będziemy mieli to już za sobą. Obiecuję, że to ułatwi naszą rozmowę - coraz bardziej zadziwiał nas swoimi pomysłami i swobodą bycia niecodzienny pasażer.
- Ok niech i tak będzie - odpowiedziała blond Pani - Weronika miło mi! przedstawiła się z uśmiechem od ucha do ucha podając rękę każdemu z nas po kolei.
- Łukasz - również mi miło, podchwycił i kontynuował zwyczaj podawania ręki mi i Michałowi
- zostałem już tylko ja - pomyślałem - Joachim - odparłem, starając się wypowiedzieć swoje imię głośno i wyraźnie tak aby nikt nie zechciał go powtórzyć czy dopytywać, udając, że źle dosłyszał. Liczyłem też na to, że nikt nie skomentuje, jak bardzo oryginalne i niespotykane to imię. Podałem rękę jedynej przeze mnie nieuściskanej osobie – to jest Kanadyjczykowi.

– Świetnie! Teraz już będzie super nam się gadało. Zobaczycie!

Było to na tyle bezpośrednie i nieoczekiwane, że nie pozostało nam nic innego, jak zaśmiać się lekko nerwowym, ale i łagodnym przy tym śmiechem. Atmosfera rozluźniła się. Kanadyjczyk śmiał się z nami również; wydawać wręcz by się mogło, że śmiał się przy tym najszczerzej, a na pewno najgłośniej.

– Na czym skończyliśmy? – zapytał nas, choć i również sam siebie.

– Na Augustowie... – podpowiedziała Weronika, kierując swoje spojrzenie na Łukasza.

– Hm... jaki i czym jest Augustów dla mnie... – dość tajemniczo zaczął Łukasz, po czym kontynuował: – Kiedyś bywał domem, tym najprawdziwszym z krwi i kości. Dziś, jako miasteczko sezonowo-letnio-wybitnie-turystyczne – nie ukrywał uśmiechu nad tą wypowiedzianą przez siebie frazą, co zresztą i my podchwyciliśmy, odwzajemniając się mu tym samym – jest bardziej przystanią. Odwiedzam ją i przybijam do niej od czasu do czasu, głównie by odwiedzić rodziców, choć wiem już, że moje korzenie tam nie należą.

– A gdzie w takim razie i o ile w ogóle zechciałeś zapuścić swoje korzenie na dłużej, jeżeli mogę zapytać? – podtrzymywała rozmowę jedyna pasażerka.

– Oczywiście, że możesz. Myślę, że poniekąd, jak zresztą zgadujesz, to uczyniłem. Przynajmniej na tę chwilę mogę tak już o tym powiedzieć. Zamieszkałem w okolicach Warszawy, dokładnie trzydzieści kilometrów poza nią, czy też pod, w zależności, z której strony spojrzeć. Przy wyborze tego miejsca kierowałem się nie tylko swoimi preferencjami, ale i praktycznością. Pierwszy powód – ekonomia. Zakup M2 wiązał się oczywiście z wzięciem kredytu. W naszej rzeczywistości inne opcje rzadko wchodzą w grę – cała nasza trójka przytaknęła gestem głów na tę konkluzję, jedynie Michał dodał do tej ekspresji delikatne zdziwienie na ostatnie słowa, co nie umknęło mojej uwadze.

– Dzięki temu, że mieszkanie to jest oddalone od stolicy, mam kredyt za ten sam metraż, co w Warszawie – z tą różnicą, że na dwadzieścia lat zamiast czterdziestu. Drugie znaczenie i powód zarazem ma już wymiar doraźnie osobisty. To znaczy – uwielbiam przemieszczać się i być codziennie w drodze. Może to wydawać się dla kogoś dziwne i niezrozumiałe, ale moim najproduktywniejszym momentem dnia jest droga z domu do pracy i na odwrót. Łącznie to są dwie godziny i proszę mi wierzyć lub nie, ale właśnie dzięki tej metodzie jestem na ukończeniu i tu delikatnie się pochwalę – swojej drugiej książki. Chwalenie się, chociaż nikt tak by tego i nie nazwał, zrobiło na nas niemałe wrażenie.

- Wow! - zakrzyknęła Weronika

- Gratulacje! - dodał Kanadyjczyk

- I ja gratuluję! - dołączyłem się do chóru entuzjastów

- Dziękuję, ale to naprawdę nic wielkiego

- Oczywiście, że nie. Każdy z nas tutaj siedzących jest właśnie na ukończeniu swojej drugiej książki - dodała Weronika pomagając rozładować sytuację i wywołując przy tym liczne salwy śmiechu

- Dokładnie tak. Dobre sobie! - jej sąsiad nie pozostawał jej dłużny - w tym samym momencie poczułem spojrzenie całej trójki na mojej osobie, tak jakby ni z stąd ni zowąd, ktoś rozpoczął nową grę i kości zostały już rzucone. Grą to było - każdy mówi raz i nie zabiera głosu ponownie nim cała czwórka się nie wypowie. Odczułem to właśnie tak, nie inaczej. Co więcej nie byłem w stanie w żaden sposób się temu przeciwstawić. Nie zna się zasad gry, ale gra się - pomyślałem

- To o czym są Twoje książki, jeśli można zapytać?

- Współczesna filozofia, przemieszana z psychologią i odrobina futurologii, ale tylko odrobina. Zaśmiał się i kontynuował. Futurologia ma już swój szczyt dawno za sobą. Jest niczym gwiezdne wojny, to znaczy zmiany następują zbyt szybko by na ich podstawie budować i wybiegać w przyszłość. Świat potrzebuje obecnie przyhamować. Tylko i wyłącznie po to by zapytać sam siebie o priorytety, które pogubił po drodze. Zbyt duże przyłożenie siły odśrodkowej nie tylko nie sprzyja refleksji, ale powoduje zbyt gwałtowne rozrzucanie skupisk chaosu. Tak w lekkim filozoficznym skrócie.

- Brzmi ciekawie!

- A nawet bardzo. Zabawne jednym, a właściwie jedynym powodem z powodu, którego tu jestem są zmiany, za którymi przestałem nadążać, albo akceptować je, jako tylko słuszne. 

- Czyż Kanada nie jest jednym z najlepszych miejsc do życia na Ziemi?!

- Też tak słyszałem.

- A ja zawsze chciałam tam pojechać.

- Hmm... Z pewnością była i pewnie dla niektórych wciąż jest, ale czy dla mnie jest takim miejscem - mam coraz większe wątpliwości.

- Tzn.? - zapytałem w tym samym momencie Łukasz i Weronika skierowali wzrok na Michała.

- Widzicie tu nie ma prostych odpowiedzi. Znów ten diabeł pochował się w szczegółach. Jestem spełnionym zawodowo 36 latkiem. Mam kilka nieruchomości i własną dochodową firmę. Wszystko na swoim miejscu. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko i aż rodziny. I tu się zaczynają moje życiowe schody. Nie chcę byście mnie źle zrozumieli, ale w Kanadzie kobiety są troszeczkę inne - spojrzał porozumiewawczo w stronę Weroniki, lecz jedyne co dostał wzamian to zdziwienie przemieszane z lekkim oburzeniem.

- Nie ma różnych kobiet wszędzie jesteśmy takie same - stanowczo i z lekką irytacją odparowała Wera
- Tak wiem. Piękno, uroda i mądrość są niezmienne. Znów mam na myśli szczegóły i własne doświadczenia. 
- Chyba prędzej wyobrażenia i stereotypy - nic a nic nie spuszczając z tonu, wtrąciła jedyna pasażerka. 
- Być może, nie jest i to wykluczone. Ja jednak mam już swoje zdanie wyrobione w tej kwestii i zbyt dużo widziałem oraz przeżyłem by nie zweryfikować tych moich wyobrażeń i stereotypów ot chociażby w kraju, z którego pochodzę. 
- To na czym miałaby niby polegać ta inność jak to sam ująłeś Kanadyjek względem nas Polek? - wciąż z wyczuwalną silną emocją dyzaprobaty w głosie zapytała Weronika
- Hmm.. chyba najbardziej widoczną różnicą jest to, że kobiety w Kanadzie nie pozwalają się adorować, czy na przykład by bezintersownie im pomagać to jest traktować je po dżentelmeńsku. Ot przytoczę głupi incydent, koleżanka z pracy niosła wszystkim osobom tacę z kawami, widząc, że ma problem z otwarciem drzwi przyspieszyłem kroku by jej je otworzyć. Nie tylko, nie skorzystała z tego, ale była wręcz oburzona moim gestem, wylewnie mi tłumacząc, że nie chce być przeze mnie nigdy więcej tak traktowna. 
- Proszę Ciebie, litości! Dlaczego zawsze targetujecie kobiety z tym dżentelmeńskim zachowaniem, ciekawe gdyby to był jakikolwiek mężczyzna, czy również przyspieszyłbyś kroku by mu pomóc? Zresztą powiem więcej gdyby to była postawna, słusznej sylwetki kobieta szansa na bezintersowną pomoc ze strony jakiegokolwiek "dżentelmena" w promieniu stu metrów spadłaby o sto procent. Jednym słowem dżentelmeństwo to bardziej wysublimowana i archaiczna forma seksizmu. 
- To są praktycznie i dosłownie jej słowa. Znacie się czy jak!? Dodam jeszcze, że pomógłbym każdej z tych osób, które wymieniłaś gdyż pomocna dłoń nie powinna się brać z żadnej ideologii, czy kindersztuby, a ze zwykłego, naturalnego odruchu. Odrzucanie zaś bezinteresownej pomocy tylko i wyłącznie ze względu na ideologię i przekonania zaczyna mi pachnieć już doktryną. Później robi się ciekawiej i ciekawiej, aż człowiek sam zapomina dlaczego porządanym działaniem jest wyzbycie się naturalnego odruchu pomocy i być może mniej naturalnego, ale przez to, ani trochę gorszego - przyzwolenia na tą ofiarowaną pomoc. 
- Uważam podobnie... -  wtrącił się ponownie w dyskusję Łukasz, co więcej myślę, że pewne wielopokoleniowo wypracowane postawy oraz zachowania, które brały się z tychże, jednak nie do końca naturalnych odruchów, są jak najbardziej naturalne dla człowieka. Są one również pewną ewolucyjną konsekwencją potwierdzenia, ale i zaadoptowania się człowieka w humanizmie oraz dobru. 
- Czyli mam rozumieć, że są jedynie słuszne bo dobre zarazem i nie wolno ich w żaden sposób kwestionować? Pozwól Łukasz w takim razie, że zadam Ci to pytanie czy diabeł będąc dżentelmenem i pomagając otwierać drzwi komukolwiek, staje się automatycznie dobrym humanistą? 
- Diabeł od podszewki do nawleczki jest humanistą bez wątpienia - odpowiedział ze spokojem Łukasz. Bez wątpienia też, jako konstrukt ideologiczny nie może być dobry. Nie i koniec. 
- Skoro uczynił dobrze to na moment był tym dobrym przecież..?
- Dobry uczynek jest dobry tylko wtedy gdy jest bezintersowny. Natomiast bezinteresowność w przypadku diabła nie ma w ogóle precedensu. Wszystko co robi i jak to robi jest poddane nieustannej kalkulacji i osiągnięciu korzyści. Można by rzec przewrotnie, że cel uświęca jego środki. Jak już wspomniałem wcześniej - diabeł jest skończonym humanistą, nic co po ludzku napędzające wyobraźnię do działania i ciekawości - nie powinno mu być więc i obce. Kryję się za tym jego kolejna cecha jako tego właśnie konstruktu to jest - niedościgniony koneser piękna, urody i sztuki - tu, w tym miejscu, posłużę się własnym cytatem - obrzydliwa atrakcyjność i najczystsza pokusa jest diabelsko nadrzędną cechą. Plus pośpiech diabeł nie cieszy się na ludzki pośpiech on się śmieje z jego powodu do rozpuku. 
- Nieźle całkiem sporo myśli o koleżce, którego nawet nie ma i nie było. Tyle ode mnie, a ty jak uważasz Joachim? zapytał Michał. 
- Czort z tym diabłem! - wykrztusiłem z siebie bez chwili zastanowienia niczym uczniak wyrwany do odpowiedzi.
Cały przedział wybuchną raptownie śmiechem. Tak jakby dyskusja potrzebowała odświeżenia i zmiany klimatu. Uśmiechnąłem się i ja, a może po prostu ta radość pozostałych współpasażerów mi się udzieliła. Krążąc jeszcze przez moment przy swoich myślach spojrzałem na wprost, tak jakby właśnie ta chwila miała być esencją tej podróży. Mym oczom ukazały się twarze nie tylko szczęśliwych ludzi, ale również  atrakcyjnych i tak samo pewnych siebie. Oboje mieli blond włosy, niebieskie oczy i oboje byli wręcz łudząco podobni. Gdyby ktoś właśnie w tym momencie, próbowałby się do nas dosiąść od razu zapewne pomyślałby, że to jest rodzeństwo albo, że muszą być conajmniej ze sobą spokrewnieni. To mogłaby być całkiem dobrana para, gdyby tylko tak móc cofnąć ostatnie pięć minut rozmowy, można by nawet stwierdzić i rzec, że całkiem zgodna.

 

 

***

 

Kilka stacji później, gdy pociąg zwolnił, a za oknem pojawiły się pierwsze zabudowania Białegostoku, Michał i Weronika zaczęli zbierać swoje rzeczy. Atmosfera w przedziale, chwilę wcześniej gęsta od filozoficznych sporów, teraz stała się ciepła i niemal familiarna.

-To nasz przystanek – powiedziała Weronika, zamykając swoją torbę.
-Tak, mój też – odparł Michał, a w jego głosie słychać było nutę niepewności, która kontrastowała z wcześniejszą pewnością siebie.

Kiedy pociąg stanął, pożegnaliśmy się szybkimi uściskami dłoni i skinieniami głów. Przez okno obserwowałem, jak schodzą na peron. Przez chwilę stali niezdecydowani, jakby ważąc niewypowiedziane pytanie. Weronika wskazała coś w kierunku wyjścia, Michał przytaknął i – ku mojemu zaskoczeniu – podał jej ramię. Nie jako gest dżentelmeński, o którym tak dyskutowaliśmy, ale jako naturalny, wspólny punkt oparcia. 

-Widzisz to? – zapytał Łukasz, pochylając się ku oknu.
-Widzę – odparłem.

Ruszyli w tym samym kierunku, ich sylwetki stopiły się z tłumem, a potem wyłoniły z niego już jako para – dwie blond głowy pochylone ku sobie w rozmowie, której już nie mogliśmy usłyszeć. Szli wolno, jakby celowo przedłużając te pierwsze wspólne kroki.

-To może potrwać – powiedział Łukasz z lekkim uśmiechem. – Dłużej, niż się wydaje.
-Kto wie – dodałem po chwili, gdy pociąg ruszał – może ten spacer wcale nie ma końca.

I gdy Białystok znikał za nami w jesiennym zmierzchu, pomyślałem, że czasem najważniejsze podróże zaczynają się tam, gdzie kończy się pewien etap drogi. Czy to szczęśliwe zakończenie? Zdecydowanie tak, choć po krótszym namyśle – może po prostu to ta cienka linia i ten nieuchronny przeskok między końcem a początkiem. Tam, gdzie zostaje już tylko droga, na której nie liczy się cel, a jedynie to, kto idzie obok ciebie.

 

 

 

 

 

 

Pan Ropuch

Pan Ropuch


-

Wpierw.. obiecałem sobie - nie będę pisał obcesowo czy lakonicznie - najzwyczajniej w świecie zdam jednorazową relację naocznego świadka pewnej jakże spotykanej historii.

 

 

Wczesną jesienią do tego wciąż jeszcze ciepłą wsiadłem do pociągu na stacji Warszawa Centralna w kierunku Suwałki. Pociąg rzecz jasna, tak mniej więcej w połowie drogi, zatrzymywał się również w Białymstoku. Nie pamiętam dokładnie gdzie zaczynał swój bieg, czy było to kilka stacji przed czy też kilkanaście w głowie jedynie utkwił mi fakt, że jak na tą porę dnia i dzień tygodnia był wyjątkowo niezatłoczony. Trzeba dodać dla doprecyzowania, że nie był nawet w połowie zapełniony ludźmi. Mały szczegół, a cieszył z powodu spokojnego i świadomego doboru miejsca w przeciwieństwie do odwiecznie, z braku takowych, stosowanej strategii, kto pierwszy - ten lepszy - bądź ten sobie posiedzi. Wybór ten ograniczył się do pierwszego przedziału z miejscem preferowanym - znaczy się przy oknie z widokiem na wprost do kierunku jazdy. To po drugiej stronie jest czwartym wyborem, co najwyżej, ostatnimi czyli - siódmym i ósmym zajmowanymi przeze mnie i tylko z musu są oba miejsca przy drzwiach. Ale dlaczego miejsce przy oknie tyłem do kierunku jazdy jest dopiero czwartym wyborem? tylko i wyłącznie z powodu podświadomych obiekcji do oglądania się za siebie czyli wstecz, czy też przyglądania się temu co za oknem z perspektywy podwójnie minione, co w moim odczuciu z taką samą mocą kurczy się i odchodzi w niebyt. W przedziale tuż przed dekompresją z jakże dobrze znanym każdemu hukiem drzwi przesuwanych na zawiasach siedziały już dwie osoby. Dźwięk ten jest swoistym katalizatorem alarmująco-oznajmującym pojawienie się kogoś i jednocześnie przykuwa na moment uwagę i wzrok wszystkich pasażerów już w nim siedzących. Tym razem ku mojemu zaskoczeniu tak się nie stało. Obie postaci(e) nie podniosły głów ani wzroku z nad swoich czytadeł. Siedzieli tak jak ich zastałem trwając w swych pozach i stanowiskach zupełnie niewzruszenie. Myśl pierwsza przeleciała naddźwiękowym mimochodem ocho.. przedział pod mocnym wezwaniem bibliotekarskim.
Introwertyk-przełamywacz taki jak ja posiada, a jakże samocelebrujące się ceremoniały. Głębszy wdech, który nawet w moich uszach brzmi jak kradzież nadprogramowej dawki mieszaniny gazów składających się na powietrze, wzięty co najmniej w zastaw, po czym przeciągnięte dzwoniące w całym przedziale

- Dzień dobry! pań... - w tym samym momencie efekt został osiągnięty - obie głowy po obu stronach siedzeń wyłoniły się momentalnie znad swoich czytelniczych parawanów, po lewej w rogu przy drzwiach mężczyzna ciemny blondyn z trzy-tygodniowym zarostem i z książką od filozofii, po prawej na trzecim miejscu od okna kobieta, blondynka z bardzo przyjemną i uśmiechniętą twarzą - z przekrojem w dłoniach

- ..stwu! czy mogę się dosiąść?!
Jedno pytanie  - poczciwe i małe, a rumieńcem wybuchło na mojej twarzy jak co każde dosiadanie się. Mogło być gorzej - tym razem skończyło się tylko lekkim samo zażenowaniem. Czasem krócej jest lepiej. Najlepiej. Człowiek wyzbywa się tej całej zaprogramowanej kurtuazji, w ramach wybiegu - odebrałem dobre wychowanie i pyta po prostu - można bądź wolne i na pewno nie przegra w grze na najmniejszą ilość wypowiedzianych słów.

- Tak proszę - odpowiedziała ciepło z uśmiechem pani od gazety, przykuwając również spojrzenie jej dotychczasowego współpasażera. Szczęście mi dopisywało. Też miałem książkę, a do tego nie byle jaką z racji rozmiaru ponad tysiąca stron wyglądała gabarytowo jak książkocegła. Był to Lód Dukaja. Szybko po nią sięgnąłem i zacząłem czytać. Cisza zapadła momentalnie. Nie na długo. Już na następnej stacji - Warszawa Wschodnia dosiadł się do nas czwarty  współpasażer. Samo jego zajmowanie miejsca zajęło znacznie dłużej niż jest to potrzebne. Koniecznie chciał wymienić z każdym uprzejmości i zakomunikować swoją obecność. Blondyn z lekko kręcącymi się włosami. Na nosie miał okulary z dość modnymi oprawkami, tak na oko trzydziestopięcioletni. Usiadł na przeciwko mnie mając na twarzy wymalowany uśmiech i nieopuszczające go ani na chwilę podekscytowanie. 

Oczywiście, oto poprawiona wersja tekstu z polskimi znakami oraz drobnymi korektami stylistycznymi i interpunkcyjnymi:

Chyba też miał coś do czytania ze sobą, jakąś w ostatniej chwili zapewne kupioną gazetę. W każdym bądź razie ani razu po nią nie sięgnął, nie dosiadł się do nas również z zamiarem spędzenia tych kilku godzin w bibliotekarskiej ciszy, którą zastał. To pewne. Stało się to kwestią pięciu, może mniej minut, gdy zwrócił się do nas wszystkich tymi słowami:
– Przepraszam was bardzo, ale myślę, że fajnie byłoby się poznać? Jestem Michael – powiedział dość dziwnie zaakcentowanym, ale względnie poprawnym polskim, wprawiając nas w pozytywne zdumienie. – Michał, jak dobrze to pamiętam – szybko dodał.
– Tak – przytaknęliśmy wszyscy z lekką konsternacją w głosie.
– Urodziłem się i kiedyś też mieszkałem w Polsce – kontynuował, jak gdyby nigdy nic. – Wyjechałem z moich rodzinnych stron dwadzieścia osiem lat temu wraz z moją rodziną do Kanady. Miałem wtedy osiem lat. Dlatego nie pamiętam najlepiej języka. Chociaż muszę przyznać, że zanim tu przyjechałem, wziąłem kurs językowy z polskiego, by się lepiej go nauczyć. Podróżuję do Białegostoku, tam też się urodziłem. A czy ktoś z Państwa również może i tam się wybiera?
– Ja też tam wysiadam – odpowiedziała pani po jego lewej stronie.
– O, jak miło, nie jestem więc sam! – wyszczerzył się do niej, po czym spojrzał w naszym kierunku.

– A wy dokąd się wybieracie? – zwrócił się bezpośrednio do nas.
– Augustów, Suwałki – odpowiedzieliśmy jednocześnie.

Przez chwilę łudziłem się nadzieją, że to może być ostatnie pytanie, na które trzeba byłoby odpowiedzieć. Moja wrodzona intuicja, bądź coś, co nabyłem z biegiem lat, podpowiadało mi, że powinienem naprędce przyjąć postawę ostatnich skrzypiec w tym przedziałowym kwartecie. Męczą mnie rozmowy z nieznajomymi o wszystkim i o niczym. Tak sobie pomyślałem. Nie bez znaczenia na moją decyzję miał również fakt, że byłem najmłodszą osobą z całej czwórki. Wolałem więc słuchać i obserwować, dopowiadając i zabierając głos tylko wtedy, kiedy uznałem to za słuszne, bądź czułem się wywołany do odpowiedzi.

– Ooo, muszę przyznać, że nigdy tam nie byłem – odpowiedział Kanadyjczyk z polskim pochodzeniem.
– Jak tam jest w tym Augustowie i w tych Suwa…? – tutaj ewidentnie się zaciął, próbując przypomnieć sobie i odpowiednio odmienić nazwę miejscowości.
– łkach – dopowiedziałem, ratując niezręczną sytuację.
– To może Pan pierwszy?! – Szybko dodałem, wskazując dłonią na mojego sąsiada – tak, by zachować chronologię podróży i wysiadania – uzupełniłem swoją wypowiedź, wzmacniając ją solidnym, jak mogłoby się wydawać, argumentem.

- A moze zamiast Pan i Pani bedziemy do siebie mowic po imieniu, chyba ze chcecie inaczej, to moze ulatwic sprawy w rozmowie? - zapytał  Michał
- Mi to odpowiada - przytaknęła entuzjastycznie jedyna pasażerka
- Ja również tak preferuję - odpowiedział pan siedzący po mojej stronie siedzeń
- Dobrze.. - udało mi się wykrztusić, czując przez moment na swoich plecach myśl zwrotną, że to ja wywołałem to pytanie i to małe zamieszanie o zwrotach grzecznościowych.
- One second, sorry... znowu muszę odezwac - zaśmiał się Michał przerywając moja wypowiedz, co wprawilo nie tylko mnie i po raz kolejny w zdumienie.
- A może zróbmy tak?! Przedstawimy się teraz sobie nawzajem i będziemy mieli to już za sobą. Obiecuję, że to ułatwi naszą rozmowę - coraz bardziej zadziwiał nas swoimi pomysłami i swobodą bycia niecodzienny pasażer.
- Ok niech i tak będzie - odpowiedziała blond Pani - Weronika miło mi! przedstawiła się z uśmiechem od ucha do ucha podając rękę każdemu z nas po kolei.
- Łukasz - również mi miło, podchwycił i kontynuował zwyczaj podawania ręki mi i Michałowi
- zostałem już tylko ja - pomyślałem - Joachim - odparłem, starając się wypowiedzieć swoje imię głośno i wyraźnie tak aby nikt nie zechciał go powtórzyć czy dopytywać, udając, że źle dosłyszał. Liczyłem też na to, że nikt nie skomentuje, jak bardzo oryginalne i niespotykane to imię. Podałem rękę jedynej przeze mnie nieuściskanej osobie – to jest Kanadyjczykowi.

– Świetnie! Teraz już będzie super nam się gadało. Zobaczycie!

Było to na tyle bezpośrednie i nieoczekiwane, że nie pozostało nam nic innego, jak zaśmiać się lekko nerwowym, ale i łagodnym przy tym śmiechem. Atmosfera rozluźniła się. Kanadyjczyk śmiał się z nami również; wydawać wręcz by się mogło, że śmiał się przy tym najszczerzej, a na pewno najgłośniej.

– Na czym skończyliśmy? – zapytał nas, choć i również sam siebie.

– Na Augustowie... – podpowiedziała Weronika, kierując swoje spojrzenie na Łukasza.

– Hm... jaki i czym jest Augustów dla mnie... – dość tajemniczo zaczął Łukasz, po czym kontynuował: – Kiedyś bywał domem, tym najprawdziwszym z krwi i kości. Dziś, jako miasteczko sezonowo-letnio-wybitnie-turystyczne – nie ukrywał uśmiechu nad tą wypowiedzianą przez siebie frazą, co zresztą i my podchwyciliśmy, odwzajemniając się mu tym samym – jest bardziej przystanią. Odwiedzam ją i przybijam do niej od czasu do czasu, głównie by odwiedzić rodziców, choć wiem już, że moje korzenie tam nie należą.

– A gdzie w takim razie i o ile w ogóle zechciałeś zapuścić swoje korzenie na dłużej, jeżeli mogę zapytać? – podtrzymywała rozmowę jedyna pasażerka.

– Oczywiście, że możesz. Myślę, że poniekąd, jak zresztą zgadujesz, to uczyniłem. Przynajmniej na tę chwilę mogę tak już o tym powiedzieć. Zamieszkałem w okolicach Warszawy, dokładnie trzydzieści kilometrów poza nią, czy też pod, w zależności, z której strony spojrzeć. Przy wyborze tego miejsca kierowałem się nie tylko swoimi preferencjami, ale i praktycznością. Pierwszy powód – ekonomia. Zakup M2 wiązał się oczywiście z wzięciem kredytu. W naszej rzeczywistości inne opcje rzadko wchodzą w grę – cała nasza trójka przytaknęła gestem głów na tę konkluzję, jedynie Michał dodał do tej ekspresji delikatne zdziwienie na ostatnie słowa, co nie umknęło mojej uwadze.

– Dzięki temu, że mieszkanie to jest oddalone od stolicy, mam kredyt za ten sam metraż, co w Warszawie – z tą różnicą, że na dwadzieścia lat zamiast czterdziestu. Drugie znaczenie i powód zarazem ma już wymiar doraźnie osobisty. To znaczy – uwielbiam przemieszczać się i być codziennie w drodze. Może to wydawać się dla kogoś dziwne i niezrozumiałe, ale moim najproduktywniejszym momentem dnia jest droga z domu do pracy i na odwrót. Łącznie to są dwie godziny i proszę mi wierzyć lub nie, ale właśnie dzięki tej metodzie jestem na ukończeniu i tu delikatnie się pochwalę – swojej drugiej książki. Chwalenie się, chociaż nikt tak by tego i nie nazwał, zrobiło na nas niemałe wrażenie.

- Wow! - zakrzyknęła Weronika

- Gratulacje! - dodał Kanadyjczyk

- I ja gratuluję! - dołączyłem się do chóru entuzjastów

- Dziękuję, ale to naprawdę nic wielkiego

- Oczywiście, że nie. Każdy z nas tutaj siedzących jest właśnie na ukończeniu swojej drugiej książki - dodała Weronika pomagając rozładować sytuację i wywołując przy tym liczne salwy śmiechu

- Dokładnie tak. Dobre sobie! - jej sąsiad nie pozostawał jej dłużny - w tym samym momencie poczułem spojrzenie całej trójki na mojej osobie, tak jakby ni z stąd ni zowąd, ktoś rozpoczął nową grę i kości zostały już rzucone. Grą to było - każdy mówi raz i nie zabiera głosu ponownie nim cała czwórka się nie wypowie. Odczułem to właśnie tak, nie inaczej. Co więcej nie byłem w stanie w żaden sposób się temu przeciwstawić. Nie zna się zasad gry, ale gra się - pomyślałem

- To o czym są Twoje książki, jeśli można zapytać?

- Współczesna filozofia, przemieszana z psychologią i odrobina futurologii, ale tylko odrobina. Zaśmiał się i kontynuował. Futurologia ma już swój szczyt dawno za sobą. Jest niczym gwiezdne wojny, to znaczy zmiany następują zbyt szybko by na ich podstawie budować i wybiegać w przyszłość. Świat potrzebuje obecnie przyhamować. Tylko i wyłącznie po to by zapytać sam siebie o priorytety, które pogubił po drodze. Zbyt duże przyłożenie siły odśrodkowej nie tylko nie sprzyja refleksji, ale powoduje zbyt gwałtowne rozrzucanie skupisk chaosu. Tak w lekkim filozoficznym skrócie.

- Brzmi ciekawie!

- A nawet bardzo. Zabawne jednym, a właściwie jedynym powodem z powodu, którego tu jestem są zmiany, za którymi przestałem nadążać, albo akceptować je, jako tylko słuszne. 

- Czyż Kanada nie jest jednym z najlepszych miejsc do życia na Ziemi?!

- Też tak słyszałem.

- A ja zawsze chciałam tam pojechać.

- Hmm... Z pewnością była i pewnie dla niektórych wciąż jest, ale czy dla mnie jest takim miejscem - mam coraz większe wątpliwości.

- Tzn.? - zapytałem w tym samym momencie Łukasz i Weronika skierowali wzrok na Michała.

- Widzicie tu nie ma prostych odpowiedzi. Znów ten diabeł pochował się w szczegółach. Jestem spełnionym zawodowo 36 latkiem. Mam kilka nieruchomości i własną dochodową firmę. Wszystko na swoim miejscu. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko i aż rodziny. I tu się zaczynają moje życiowe schody. Nie chcę byście mnie źle zrozumieli, ale w Kanadzie kobiety są troszeczkę inne - spojrzał porozumiewawczo w stronę Weroniki, lecz jedyne co dostał wzamian to zdziwienie przemieszane z lekkim oburzeniem.

- Nie ma różnych kobiet wszędzie jesteśmy takie same - stanowczo i z lekką irytacją odparowała Wera
- Tak wiem. Piękno, uroda i mądrość są niezmienne. Znów mam na myśli szczegóły i własne doświadczenia. 
- Chyba prędzej wyobrażenia i stereotypy - nic a nic nie spuszczając z tonu, wtrąciła jedyna pasażerka. 
- Być może, nie jest i to wykluczone. Ja jednak mam już swoje zdanie wyrobione w tej kwestii i zbyt dużo widziałem oraz przeżyłem by nie zweryfikować tych moich wyobrażeń i stereotypów ot chociażby w kraju, z którego pochodzę. 
- To na czym miałaby niby polegać ta inność jak to sam ująłeś Kanadyjek względem nas Polek? - wciąż z wyczuwalną silną emocją dyzaprobaty w głosie zapytała Weronika
- Hmm.. chyba najbardziej widoczną różnicą jest to, że kobiety w Kanadzie nie pozwalają się adorować, czy na przykład by bezintersownie im pomagać to jest traktować je po dżentelmeńsku. Ot przytoczę głupi incydent, koleżanka z pracy niosła wszystkim osobom tacę z kawami, widząc, że ma problem z otwarciem drzwi przyspieszyłem kroku by jej je otworzyć. Nie tylko, nie skorzystała z tego, ale była wręcz oburzona moim gestem, wylewnie mi tłumacząc, że nie chce być przeze mnie nigdy więcej tak traktowna. 
- Proszę Ciebie, litości! Dlaczego zawsze targetujecie kobiety z tym dżentelmeńskim zachowaniem, ciekawe gdyby to był jakikolwiek mężczyzna, czy również przyspieszyłbyś kroku by mu pomóc? Zresztą powiem więcej gdyby to była postawna, słusznej sylwetki kobieta szansa na bezintersowną pomoc ze strony jakiegokolwiek "dżentelmena" w promieniu stu metrów spadłaby o sto procent. Jednym słowem dżentelmeństwo to bardziej wysublimowana i archaiczna forma seksizmu. 
- To są praktycznie i dosłownie jej słowa. Znacie się czy jak!? Dodam jeszcze, że pomógłbym każdej z tych osób, które wymieniłaś gdyż pomocna dłoń nie powinna się brać z żadnej ideologii, czy kindersztuby, a ze zwykłego, naturalnego odruchu. Odrzucanie zaś bezinteresownej pomocy tylko i wyłącznie ze względu na ideologię i przekonania zaczyna mi pachnieć już doktryną. Później robi się ciekawiej i ciekawiej, aż człowiek sam zapomina dlaczego porządanym działaniem jest wyzbycie się naturalnego odruchu pomocy i być może mniej naturalnego, ale przez to, ani trochę gorszego - przyzwolenia na tą ofiarowaną pomoc. 
- Uważam podobnie... -  wtrącił się ponownie w dyskusję Łukasz, co więcej myślę, że pewne wielopokoleniowo wypracowane postawy oraz zachowania, które brały się z tychże, jednak nie do końca naturalnych odruchów, są jak najbardziej naturalne dla człowieka. Są one również pewną ewolucyjną konsekwencją potwierdzenia, ale i zaadoptowania się człowieka w humanizmie oraz dobru. 
- Czyli mam rozumieć, że są jedynie słuszne bo dobre zarazem i nie wolno ich w żaden sposób kwestionować? Pozwól Łukasz w takim razie, że zadam Ci to pytanie czy diabeł będąc dżentelmenem i pomagając otwierać drzwi komukolwiek, staje się automatycznie dobrym humanistą? 
- Diabeł od podszewki do nawleczki jest humanistą bez wątpienia - odpowiedział ze spokojem Łukasz. Bez wątpienia też, jako konstrukt ideologiczny nie może być dobry. Nie i koniec. 
- Skoro uczynił dobrze to na moment był tym dobrym przecież..?
- Dobry uczynek jest dobry tylko wtedy gdy jest bezintersowny. Natomiast bezinteresowność w przypadku diabła nie ma w ogóle precedensu. Wszystko co robi i jak to robi jest poddane nieustannej kalkulacji i osiągnięciu korzyści. Można by rzec przewrotnie, że cel uświęca jego środki. Jak już wspomniałem wcześniej - diabeł jest skończonym humanistą, nic co po ludzku napędzające wyobraźnię do działania i ciekawości - nie powinno mu być więc i obce. Kryję się za tym jego kolejna cecha jako tego właśnie konstruktu to jest - niedościgniony koneser piękna, urody i sztuki - tu, w tym miejscu, posłużę się własnym cytatem - obrzydliwa atrakcyjność i najczystsza pokusa jest diabelsko nadrzędną cechą. Plus pośpiech diabeł nie cieszy się na ludzki pośpiech on się śmieje z jego powodu do rozpuku. 
- Nieźle całkiem sporo myśli o koleżce, którego nawet nie ma i nie było. Tyle ode mnie, a ty jak uważasz Joachim? zapytał Michał. 
- Czort z tym diabłem! - wykrztusiłem z siebie bez chwili zastanowienia niczym uczniak wyrwany do odpowiedzi.
Cały przedział wybuchną raptownie śmiechem. Tak jakby dyskusja potrzebowała odświeżenia i zmiany klimatu. Uśmiechnąłem się i ja, a może po prostu ta radość pozostałych współpasażerów mi się udzieliła. Krążąc jeszcze przez moment przy swoich myślach spojrzałem na wprost, tak jakby właśnie ta chwila miała być esencją tej podróży. Mym oczom ukazały się twarze nie tylko szczęśliwych ludzi, ale również  atrakcyjnych i tak samo pewnych siebie. Oboje mieli blond włosy, niebieskie oczy i oboje byli wręcz łudząco podobni. Gdyby ktoś właśnie w tym momencie, próbowałby się do nas dosiąść od razu zapewne pomyślałby, że to jest rodzeństwo albo, że muszą być conajmniej ze sobą spokrewnieni. To mogłaby być całkiem dobrana para, gdyby tylko tak móc cofnąć ostatnie pięć minut rozmowy, można by nawet stwierdzić i rzec, że całkiem zgodna.

 

 

***

 

Kilka stacji później, gdy pociąg zwolnił, a za oknem pojawiły się pierwsze zabudowania Białegostoku, Michał i Weronika zaczęli zbierać swoje rzeczy. Atmosfera w przedziale, chwilę wcześniej gęsta od filozoficznych sporów, teraz stała się ciepła i niemal familiarna.

-To nasz przystanek – powiedziała Weronika, zamykając swoją torbę.
-Tak, mój też – odparł Michał, a w jego głosie słychać było nutę niepewności, która kontrastowała z wcześniejszą pewnością siebie.

Kiedy pociąg stanął, pożegnaliśmy się szybkimi uściskami dłoni i skinieniami głów. Przez okno obserwowałem, jak schodzą na peron. Przez chwilę stali niezdecydowani, jakby ważąc niewypowiedziane pytanie. Weronika wskazała coś w kierunku wyjścia, Michał przytaknął i – ku mojemu zaskoczeniu – podał jej ramię. Nie jako gest dżentelmeński, o którym tak dyskutowaliśmy, ale jako naturalny, wspólny punkt oparcia. 

-Widzisz to? – zapytał Łukasz, pochylając się ku oknu.
-Widzę – odparłem.

Ruszyli w tym samym kierunku, ich sylwetki stopiły się z tłumem, a potem wyłoniły z niego już jako para – dwie blond głowy pochylone ku sobie w rozmowie, której już nie mogliśmy usłyszeć. Szli wolno, jakby celowo przedłużając te pierwsze wspólne kroki.

-To może potrwać – powiedział Łukasz z lekkim uśmiechem. – Dłużej, niż się wydaje.
-Kto wie – dodałem po chwili, gdy pociąg ruszał – może ten spacer wcale nie ma końca.

I gdy Białystok znikał za nami w jesiennym zmierzchu, pomyślałem, że czasem najważniejsze podróże zaczynają się tam, gdzie kończy się pewien etap drogi. Czy to szczęśliwe zakończenie? Zdecydowanie tak, choć po krótszym namyśle – może po prostu to ta cienka linia i ten nieuchronny przeskok między końcem a początkiem. Tam, gdzie zostaje już tylko droga, na której nie liczy się cel, a jedynie to, kto idzie obok ciebie.

 

 

 

 

 

 

Pan Ropuch

Pan Ropuch


-

Wpierw.. obiecałem sobie - nie będę pisał obcesowo czy lakonicznie - najzwyczajniej w świecie zdam jednorazową relację naocznego świadka pewnej jakże spotykanej historii.

 

 

Wczesną jesienią do tego wciąż jeszcze ciepłą wsiadłem do pociągu na stacji Warszawa Centralna w kierunku Suwałki. Pociąg rzecz jasna, tak mniej więcej w połowie drogi, zatrzymywał się również w Białymstoku. Nie pamiętam dokładnie gdzie zaczynał swój bieg, czy było to kilka stacji przed czy też kilkanaście w głowie jedynie utkwił mi fakt, że jak na tą porę dnia i dzień tygodnia był wyjątkowo niezatłoczony. Trzeba dodać dla doprecyzowania, że nie był nawet w połowie zapełniony ludźmi. Mały szczegół, a cieszył z powodu spokojnego i świadomego doboru miejsca w przeciwieństwie do odwiecznie, z braku takowych, stosowanej strategii, kto pierwszy - ten lepszy - bądź ten sobie posiedzi. Wybór ten ograniczył się do pierwszego przedziału z miejscem preferowanym - znaczy się przy oknie z widokiem na wprost do kierunku jazdy. To po drugiej stronie jest czwartym wyborem, co najwyżej, ostatnimi czyli - siódmym i ósmym zajmowanymi przeze mnie i tylko z musu są oba miejsca przy drzwiach. Ale dlaczego miejsce przy oknie tyłem do kierunku jazdy jest dopiero czwartym wyborem? tylko i wyłącznie z powodu podświadomych obiekcji do oglądania się za siebie czyli wstecz, czy też przyglądania się temu co za oknem z perspektywy podwójnie minione, co w moim odczuciu z taką samą mocą kurczy się i odchodzi w niebyt. W przedziale tuż przed dekompresją z jakże dobrze znanym każdemu hukiem drzwi przesuwanych na zawiasach siedziały już dwie osoby. Dźwięk ten jest swoistym katalizatorem alarmująco-oznajmującym pojawienie się kogoś i jednocześnie przykuwa na moment uwagę i wzrok wszystkich pasażerów już w nim siedzących. Tym razem ku mojemu zaskoczeniu tak się nie stało. Obie postaci(e) nie podniosły głów ani wzroku z nad swoich czytadeł. Siedzieli tak jak ich zastałem trwając w swych pozach i stanowiskach zupełnie niewzruszenie. Myśl pierwsza przeleciała naddźwiękowym mimochodem ocho.. przedział pod mocnym wezwaniem bibliotekarskim.
Introwertyk-przełamywacz taki jak ja posiada, a jakże samocelebrujące się ceremoniały. Głębszy wdech, który nawet w moich uszach brzmi jak kradzież nadprogramowej dawki mieszaniny gazów składających się na powietrze, wzięty co najmniej w zastaw, po czym przeciągnięte dzwoniące w całym przedziale

- Dzień dobry! pań... - w tym samym momencie efekt został osiągnięty - obie głowy po obu stronach siedzeń wyłoniły się momentalnie znad swoich czytelniczych parawanów, po lewej w rogu przy drzwiach mężczyzna ciemny blondyn z trzy-tygodniowym zarostem i z książką od filozofii, po prawej na trzecim miejscu od okna kobieta, blondynka z bardzo przyjemną i uśmiechniętą twarzą - z przekrojem w dłoniach

- ..stwu! czy mogę się dosiąść?!
Jedno pytanie  - poczciwe i małe, a rumieńcem wybuchło na mojej twarzy jak co każde dosiadanie się. Mogło być gorzej - tym razem skończyło się tylko lekkim samo zażenowaniem. Czasem krócej jest lepiej. Najlepiej. Człowiek wyzbywa się tej całej zaprogramowanej kurtuazji, w ramach wybiegu - odebrałem dobre wychowanie i pyta po prostu - można bądź wolne i na pewno nie przegra w grze na najmniejszą ilość wypowiedzianych słów.

- Tak proszę - odpowiedziała ciepło z uśmiechem pani od gazety, przykuwając również spojrzenie jej dotychczasowego współpasażera. Szczęście mi dopisywało. Też miałem książkę, a do tego nie byle jaką z racji rozmiaru ponad tysiąca stron wyglądała gabarytowo jak książkocegła. Był to Lód Dukaja. Szybko po nią sięgnąłem i zacząłem czytać. Cisza zapadła momentalnie. Nie na długo. Już na następnej stacji - Warszawa Wschodnia dosiadł się do nas czwarty  współpasażer. Samo jego zajmowanie miejsca zajęło znacznie dłużej niż jest to potrzebne. Koniecznie chciał wymienić z każdym uprzejmości i zakomunikować swoją obecność. Blondyn z lekko kręcącymi się włosami. Na nosie miał okulary z dość modnymi oprawkami, tak na oko trzydziestopięcioletni. Usiadł na przeciwko mnie mając na twarzy wymalowany uśmiech i nieopuszczające go ani na chwilę podekscytowanie. 

Oczywiście, oto poprawiona wersja tekstu z polskimi znakami oraz drobnymi korektami stylistycznymi i interpunkcyjnymi:

Chyba też miał coś do czytania ze sobą, jakąś w ostatniej chwili zapewne kupioną gazetę. W każdym bądź razie ani razu po nią nie sięgnął, nie dosiadł się do nas również z zamiarem spędzenia tych kilku godzin w bibliotekarskiej ciszy, którą zastał. To pewne. Stało się to kwestią pięciu, może mniej minut, gdy zwrócił się do nas wszystkich tymi słowami:
– Przepraszam was bardzo, ale myślę, że fajnie byłoby się poznać? Jestem Michael – powiedział dość dziwnie zaakcentowanym, ale względnie poprawnym polskim, wprawiając nas w pozytywne zdumienie. – Michał, jak dobrze to pamiętam – szybko dodał.
– Tak – przytaknęliśmy wszyscy z lekką konsternacją w głosie.
– Urodziłem się i kiedyś też mieszkałem w Polsce – kontynuował, jak gdyby nigdy nic. – Wyjechałem z moich rodzinnych stron dwadzieścia osiem lat temu wraz z moją rodziną do Kanady. Miałem wtedy osiem lat. Dlatego nie pamiętam najlepiej języka. Chociaż muszę przyznać, że zanim tu przyjechałem, wziąłem kurs językowy z polskiego, by się lepiej go nauczyć. Podróżuję do Białegostoku, tam też się urodziłem. A czy ktoś z Państwa również może i tam się wybiera?
– Ja też tam wysiadam – odpowiedziała pani po jego lewej stronie.
– O, jak miło, nie jestem więc sam! – wyszczerzył się do niej, po czym spojrzał w naszym kierunku.

– A wy dokąd się wybieracie? – zwrócił się bezpośrednio do nas.
– Augustów, Suwałki – odpowiedzieliśmy jednocześnie.

Przez chwilę łudziłem się nadzieją, że to może być ostatnie pytanie, na które trzeba byłoby odpowiedzieć. Moja wrodzona intuicja, bądź coś, co nabyłem z biegiem lat, podpowiadało mi, że powinienem naprędce przyjąć postawę ostatnich skrzypiec w tym przedziałowym kwartecie. Męczą mnie rozmowy z nieznajomymi o wszystkim i o niczym. Tak sobie pomyślałem. Nie bez znaczenia na moją decyzję miał również fakt, że byłem najmłodszą osobą z całej czwórki. Wolałem więc słuchać i obserwować, dopowiadając i zabierając głos tylko wtedy, kiedy uznałem to za słuszne, bądź czułem się wywołany do odpowiedzi.

– Ooo, muszę przyznać, że nigdy tam nie byłem – odpowiedział Kanadyjczyk z polskim pochodzeniem.
– Jak tam jest w tym Augustowie i w tych Suwa…? – tutaj ewidentnie się zaciął, próbując przypomnieć sobie i odpowiednio odmienić nazwę miejscowości.
– łkach – dopowiedziałem, ratując niezręczną sytuację.
– To może Pan pierwszy?! – Szybko dodałem, wskazując dłonią na mojego sąsiada – tak, by zachować chronologię podróży i wysiadania – uzupełniłem swoją wypowiedź, wzmacniając ją solidnym, jak mogłoby się wydawać, argumentem.

- A moze zamiast Pan i Pani bedziemy do siebie mowic po imieniu, chyba ze chcecie inaczej, to moze ulatwic sprawy w rozmowie? - zapytał  Michał
- Mi to odpowiada - przytaknęła entuzjastycznie jedyna pasażerka
- Ja również tak preferuję - odpowiedział pan siedzący po mojej stronie siedzeń
- Dobrze.. - udało mi się wykrztusić, czując przez moment na swoich plecach myśl zwrotną, że to ja wywołałem to pytanie i to małe zamieszanie o zwrotach grzecznościowych.
- One second, sorry... znowu muszę odezwac - zaśmiał się Michał przerywając moja wypowiedz, co wprawilo nie tylko mnie i po raz kolejny w zdumienie.
- A może zróbmy tak?! Przedstawimy się teraz sobie nawzajem i będziemy mieli to już za sobą. Obiecuję, że to ułatwi naszą rozmowę - coraz bardziej zadziwiał nas swoimi pomysłami i swobodą bycia niecodzienny pasażer.
- Ok niech i tak będzie - odpowiedziała blond Pani - Weronika miło mi! przedstawiła się z uśmiechem od ucha do ucha podając rękę każdemu z nas po kolei.
- Łukasz - również mi miło, podchwycił i kontynuował zwyczaj podawania ręki mi i Michałowi
- zostałem już tylko ja - pomyślałem - Joachim - odparłem, starając się wypowiedzieć swoje imię głośno i wyraźnie tak aby nikt nie zechciał go powtórzyć czy dopytywać, udając, że źle dosłyszał. Liczyłem też na to, że nikt nie skomentuje, jak bardzo oryginalne i niespotykane to imię. Podałem rękę jedynej przeze mnie nieuściskanej osobie – to jest Kanadyjczykowi.

– Świetnie! Teraz już będzie super nam się gadało. Zobaczycie!

Było to na tyle bezpośrednie i nieoczekiwane, że nie pozostało nam nic innego, jak zaśmiać się lekko nerwowym, ale i łagodnym przy tym śmiechem. Atmosfera rozluźniła się. Kanadyjczyk śmiał się z nami również; wydawać wręcz by się mogło, że śmiał się przy tym najszczerzej, a na pewno najgłośniej.

– Na czym skończyliśmy? – zapytał nas, choć i również sam siebie.

– Na Augustowie... – podpowiedziała Weronika, kierując swoje spojrzenie na Łukasza.

– Hm... jaki i czym jest Augustów dla mnie... – dość tajemniczo zaczął Łukasz, po czym kontynuował: – Kiedyś bywał domem, tym najprawdziwszym z krwi i kości. Dziś, jako miasteczko sezonowo-letnio-wybitnie-turystyczne – nie ukrywał uśmiechu nad tą wypowiedzianą przez siebie frazą, co zresztą i my podchwyciliśmy, odwzajemniając się mu tym samym – jest bardziej przystanią. Odwiedzam ją i przybijam do niej od czasu do czasu, głównie by odwiedzić rodziców, choć wiem już, że moje korzenie tam nie należą.

– A gdzie w takim razie i o ile w ogóle zechciałeś zapuścić swoje korzenie na dłużej, jeżeli mogę zapytać? – podtrzymywała rozmowę jedyna pasażerka.

– Oczywiście, że możesz. Myślę, że poniekąd, jak zresztą zgadujesz, to uczyniłem. Przynajmniej na tę chwilę mogę tak już o tym powiedzieć. Zamieszkałem w okolicach Warszawy, dokładnie trzydzieści kilometrów poza nią, czy też pod, w zależności, z której strony spojrzeć. Przy wyborze tego miejsca kierowałem się nie tylko swoimi preferencjami, ale i praktycznością. Pierwszy powód – ekonomia. Zakup M2 wiązał się oczywiście z wzięciem kredytu. W naszej rzeczywistości inne opcje rzadko wchodzą w grę – cała nasza trójka przytaknęła gestem głów na tę konkluzję, jedynie Michał dodał do tej ekspresji delikatne zdziwienie na ostatnie słowa, co nie umknęło mojej uwadze.

– Dzięki temu, że mieszkanie to jest oddalone od stolicy, mam kredyt za ten sam metraż, co w Warszawie – z tą różnicą, że na dwadzieścia lat zamiast czterdziestu. Drugie znaczenie i powód zarazem ma już wymiar doraźnie osobisty. To znaczy – uwielbiam przemieszczać się i być codziennie w drodze. Może to wydawać się dla kogoś dziwne i niezrozumiałe, ale moim najproduktywniejszym momentem dnia jest droga z domu do pracy i na odwrót. Łącznie to są dwie godziny i proszę mi wierzyć lub nie, ale właśnie dzięki tej metodzie jestem na ukończeniu i tu delikatnie się pochwalę – swojej drugiej książki. Chwalenie się, chociaż nikt tak by tego i nie nazwał, zrobiło na nas niemałe wrażenie.

- Wow! - zakrzyknęła Weronika

- Pięknie! Gratuluję! - dodał Kanadyjczyk

- I ja gratuluję! - dołączyłem się do chóru entuzjastów

- Dziękuję, ale to naprawdę nic wielkiego

- Oczywiście, że nie. Każdy z nas tutaj siedzących jest właśnie na ukończeniu swojej drugiej książki - dodała Weronika pomagając rozładować sytuację i wywołując przy tym liczne salwy śmiechu

- Dokładnie tak. Dobre sobie! - jej sąsiad nie pozostawał jej dłużny - w tym samym momencie poczułem spojrzenie całej trójki na mojej osobie, tak jakby ni z stąd ni zowąd, ktoś rozpoczął nową grę i kości zostały już rzucone. Grą to było - każdy mówi raz i nie zabiera głosu ponownie nim cała czwórka się nie wypowie. Odczułem to właśnie tak, nie inaczej. Co więcej nie byłem w stanie w żaden sposób się temu przeciwstawić. Nie zna się zasad gry, ale gra się - pomyślałem

- To o czym są Twoje książki, jeśli można zapytać?

- Współczesna filozofia, przemieszana z psychologią i odrobina futurologii, ale tylko odrobina. Zaśmiał się i kontynuował. Futurologia ma już swój szczyt dawno za sobą. Jest niczym gwiezdne wojny, to znaczy zmiany następują zbyt szybko by na ich podstawie budować i wybiegać w przyszłość. Świat potrzebuje obecnie przyhamować. Tylko i wyłącznie po to by zapytać sam siebie o priorytety, które pogubił po drodze. Zbyt duże przyłożenie siły odśrodkowej nie tylko nie sprzyja refleksji, ale powoduje zbyt gwałtowne rozrzucanie skupisk chaosu. Tak w lekkim filozoficznym skrócie.

- Brzmi ciekawie!

- A nawet bardzo. Zabawne jednym, a właściwie jedynym powodem z powodu, którego tu jestem są zmiany, za którymi przestałem nadążać, albo akceptować je, jako tylko słuszne. 

- Czyż Kanada nie jest jednym z najlepszych miejsc do życia na Ziemi?!

- Też tak słyszałem.

- A ja zawsze chciałam tam pojechać.

- Hmm... Z pewnością była i pewnie dla niektórych wciąż jest, ale czy dla mnie jest takim miejscem - mam coraz większe wątpliwości.

- Tzn.? - zapytałem w tym samym momencie Łukasz i Weronika skierowali wzrok na Michała.

- Widzicie tu nie ma prostych odpowiedzi. Znów ten diabeł pochował się w szczegółach. Jestem spełnionym zawodowo 36 latkiem. Mam kilka nieruchomości i własną dochodową firmę. Wszystko na swoim miejscu. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko i aż rodziny. I tu się zaczynają moje życiowe schody. Nie chcę byście mnie źle zrozumieli, ale w Kanadzie kobiety są troszeczkę inne - spojrzał porozumiewawczo w stronę Weroniki, lecz jedyne co dostał wzamian to zdziwienie przemieszane z lekkim oburzeniem.

- Nie ma różnych kobiet wszędzie jesteśmy takie same - stanowczo i z lekką irytacją odparowała Wera
- Tak wiem. Piękno, uroda i mądrość są niezmienne. Znów mam na myśli szczegóły i własne doświadczenia. 
- Chyba prędzej wyobrażenia i stereotypy - nic a nic nie spuszczając z tonu, wtrąciła jedyna pasażerka. 
- Być może, nie jest i to wykluczone. Ja jednak mam już swoje zdanie wyrobione w tej kwestii i zbyt dużo widziałem oraz przeżyłem by nie zweryfikować tych moich wyobrażeń i stereotypów ot chociażby w kraju, z którego pochodzę. 
- To na czym miałaby niby polegać ta inność jak to sam ująłeś Kanadyjek względem nas Polek? - wciąż z wyczuwalną silną emocją dyzaprobaty w głosie zapytała Weronika
- Hmm.. chyba najbardziej widoczną różnicą jest to, że kobiety w Kanadzie nie pozwalają się adorować, czy na przykład by bezintersownie im pomagać to jest traktować je po dżentelmeńsku. Ot przytoczę głupi incydent, koleżanka z pracy niosła wszystkim osobom tacę z kawami, widząc, że ma problem z otwarciem drzwi przyspieszyłem kroku by jej je otworzyć. Nie tylko, nie skorzystała z tego, ale była wręcz oburzona moim gestem, wylewnie mi tłumacząc, że nie chce być przeze mnie nigdy więcej tak traktowna. 
- Proszę Ciebie, litości! Dlaczego zawsze targetujecie kobiety z tym dżentelmeńskim zachowaniem, ciekawe gdyby to był jakikolwiek mężczyzna, czy również przyspieszyłbyś kroku by mu pomóc? Zresztą powiem więcej gdyby to była postawna, słusznej sylwetki kobieta szansa na bezintersowną pomoc ze strony jakiegokolwiek "dżentelmena" w promieniu stu metrów spadłaby o sto procent. Jednym słowem dżentelmeństwo to bardziej wysublimowana i archaiczna forma seksizmu. 
- To są praktycznie i dosłownie jej słowa. Znacie się czy jak!? Dodam jeszcze, że pomógłbym każdej z tych osób, które wymieniłaś gdyż pomocna dłoń nie powinna się brać z żadnej ideologii, czy kindersztuby, a ze zwykłego, naturalnego odruchu. Odrzucanie zaś bezinteresownej pomocy tylko i wyłącznie ze względu na ideologię i przekonania zaczyna mi pachnieć już doktryną. Później robi się ciekawiej i ciekawiej, aż człowiek sam zapomina dlaczego porządanym działaniem jest wyzbycie się naturalnego odruchu pomocy i być może mniej naturalnego, ale przez to, ani trochę gorszego - przyzwolenia na tą ofiarowaną pomoc. 
- Uważam podobnie... -  wtrącił się ponownie w dyskusję Łukasz, co więcej myślę, że pewne wielopokoleniowo wypracowane postawy oraz zachowania, które brały się z tychże, jednak nie do końca naturalnych odruchów, są jak najbardziej naturalne dla człowieka. Są one również pewną ewolucyjną konsekwencją potwierdzenia, ale i zaadoptowania się człowieka w humanizmie oraz dobru. 
- Czyli mam rozumieć, że są jedynie słuszne bo dobre zarazem i nie wolno ich w żaden sposób kwestionować? Pozwól Łukasz w takim razie, że zadam Ci to pytanie czy diabeł będąc dżentelmenem i pomagając otwierać drzwi komukolwiek, staje się automatycznie dobrym humanistą? 
- Diabeł od podszewki do nawleczki jest humanistą bez wątpienia - odpowiedział ze spokojem Łukasz. Bez wątpienia też, jako konstrukt ideologiczny nie może być dobry. Nie i koniec. 
- Skoro uczynił dobrze to na moment był tym dobrym przecież..?
- Dobry uczynek jest dobry tylko wtedy gdy jest bezintersowny. Natomiast bezinteresowność w przypadku diabła nie ma w ogóle precedensu. Wszystko co robi i jak to robi jest poddane nieustannej kalkulacji i osiągnięciu korzyści. Można by rzec przewrotnie, że cel uświęca jego środki. Jak już wspomniałem wcześniej - diabeł jest skończonym humanistą, nic co po ludzku napędzające wyobraźnię do działania i ciekawości - nie powinno mu być więc i obce. Kryję się za tym jego kolejna cecha jako tego właśnie konstruktu to jest - niedościgniony koneser piękna, urody i sztuki - tu, w tym miejscu, posłużę się własnym cytatem - obrzydliwa atrakcyjność i najczystsza pokusa jest diabelsko nadrzędną cechą. Plus pośpiech diabeł nie cieszy się na ludzki pośpiech on się śmieje z jego powodu do rozpuku. 
- Nieźle całkiem sporo myśli o koleżce, którego nawet nie ma i nie było. Tyle ode mnie, a ty jak uważasz Joachim? zapytał Michał. 
- Czort z tym diabłem! - wykrztusiłem z siebie bez chwili zastanowienia niczym uczniak wyrwany do odpowiedzi.
Cały przedział wybuchną raptownie śmiechem. Tak jakby dyskusja potrzebowała odświeżenia i zmiany klimatu. Uśmiechnąłem się i ja, a może po prostu ta radość pozostałych współpasażerów mi się udzieliła. Krążąc jeszcze przez moment przy swoich myślach spojrzałem na wprost, tak jakby właśnie ta chwila miała być esencją tej podróży. Mym oczom ukazały się twarze nie tylko szczęśliwych ludzi, ale również  atrakcyjnych i tak samo pewnych siebie. Oboje mieli blond włosy, niebieskie oczy i oboje byli wręcz łudząco podobni. Gdyby ktoś właśnie w tym momencie, próbowałby się do nas dosiąść od razu zapewne pomyślałby, że to jest rodzeństwo albo, że muszą być conajmniej ze sobą spokrewnieni. To mogłaby być całkiem dobrana para, gdyby tylko tak móc cofnąć ostatnie pięć minut rozmowy, można by nawet stwierdzić i rzec, że całkiem zgodna.

 

 

***

 

Kilka stacji później, gdy pociąg zwolnił, a za oknem pojawiły się pierwsze zabudowania Białegostoku, Michał i Weronika zaczęli zbierać swoje rzeczy. Atmosfera w przedziale, chwilę wcześniej gęsta od filozoficznych sporów, teraz stała się ciepła i niemal familiarna.

-To nasz przystanek – powiedziała Weronika, zamykając swoją torbę.
-Tak, mój też – odparł Michał, a w jego głosie słychać było nutę niepewności, która kontrastowała z wcześniejszą pewnością siebie.

Kiedy pociąg stanął, pożegnaliśmy się szybkimi uściskami dłoni i skinieniami głów. Przez okno obserwowałem, jak schodzą na peron. Przez chwilę stali niezdecydowani, jakby ważąc niewypowiedziane pytanie. Weronika wskazała coś w kierunku wyjścia, Michał przytaknął i – ku mojemu zaskoczeniu – podał jej ramię. Nie jako gest dżentelmeński, o którym tak dyskutowaliśmy, ale jako naturalny, wspólny punkt oparcia. 

-Widzisz to? – zapytał Łukasz, pochylając się ku oknu.
-Widzę – odparłem.

Ruszyli w tym samym kierunku, ich sylwetki stopiły się z tłumem, a potem wyłoniły z niego już jako para – dwie blond głowy pochylone ku sobie w rozmowie, której już nie mogliśmy usłyszeć. Szli wolno, jakby celowo przedłużając te pierwsze wspólne kroki.

-To może potrwać – powiedział Łukasz z lekkim uśmiechem. – Dłużej, niż się wydaje.
-Kto wie – dodałem po chwili, gdy pociąg ruszał – może ten spacer wcale nie ma końca.

I gdy Białystok znikał za nami w jesiennym zmierzchu, pomyślałem, że czasem najważniejsze podróże zaczynają się tam, gdzie kończy się pewien etap drogi. Czy to szczęśliwe zakończenie? Zdecydowanie tak, choć po krótszym namyśle – może po prostu to ta cienka linia i ten nieuchronny przeskok między końcem a początkiem. Tam, gdzie zostaje już tylko droga, na której nie liczy się cel, a jedynie to, kto idzie obok ciebie.

 

 

 

 

 

 

Pan Ropuch

Pan Ropuch


-

Wpierw.. obiecałem sobie - nie będę pisał obcesowo czy lakonicznie - najzwyczajniej w świecie zdam jednorazową relację naocznego świadka pewnej jakże spotykanej historii.

 

 

Wczesną jesienią do tego wciąż jeszcze ciepłą wsiadłem do pociągu na stacji Warszawa Centralna w kierunku Suwałki. Pociąg rzecz jasna, tak mniej więcej w połowie drogi, zatrzymywał się również w Białymstoku. Nie pamiętam dokładnie gdzie zaczynał swój bieg, czy było to kilka stacji przed czy też kilkanaście w głowie jedynie utkwił mi fakt, że jak na tą porę dnia i dzień tygodnia był wyjątkowo niezatłoczony. Trzeba dodać dla doprecyzowania, że nie był nawet w połowie zapełniony ludźmi. Mały szczegół, a cieszył z powodu spokojnego i świadomego doboru miejsca w przeciwieństwie do odwiecznie, z braku takowych, stosowanej strategii, kto pierwszy - ten lepszy - bądź ten sobie posiedzi. Wybór ten ograniczył się do pierwszego przedziału z miejscem preferowanym - znaczy się przy oknie z widokiem na wprost do kierunku jazdy. To po drugiej stronie jest czwartym wyborem, co najwyżej, ostatnimi czyli - siódmym i ósmym zajmowanymi przeze mnie i tylko z musu są oba miejsca przy drzwiach. Ale dlaczego miejsce przy oknie tyłem do kierunku jazdy jest dopiero czwartym wyborem? tylko i wyłącznie z powodu podświadomych obiekcji do oglądania się za siebie czyli wstecz, czy też przyglądania się temu co za oknem z perspektywy podwójnie minione, co w moim odczuciu z taką samą mocą kurczy się i odchodzi w niebyt. W przedziale tuż przed dekompresją z jakże dobrze znanym każdemu hukiem drzwi przesuwanych na zawiasach siedziały już dwie osoby. Dźwięk ten jest swoistym katalizatorem alarmująco-oznajmującym pojawienie się kogoś i jednocześnie przykuwa na moment uwagę i wzrok wszystkich pasażerów już w nim siedzących. Tym razem ku mojemu zaskoczeniu tak się nie stało. Obie postaci(e) nie podniosły głów ani wzroku z nad swoich czytadeł. Siedzieli tak jak ich zastałem trwając w swych pozach i stanowiskach zupełnie niewzruszenie. Myśl pierwsza przeleciała naddźwiękowym mimochodem ocho.. przedział pod mocnym wezwaniem bibliotekarskim.
Introwertyk-przełamywacz taki jak ja posiada, a jakże samocelebrujące się ceremoniały. Głębszy wdech, który nawet w moich uszach brzmi jak kradzież nadprogramowej dawki mieszaniny gazów składających się na powietrze, wzięty co najmniej w zastaw, po czym przeciągnięte dzwoniące w całym przedziale

- Dzień dobry! pań... - w tym samym momencie efekt został osiągnięty - obie głowy po obu stronach siedzeń wyłoniły się momentalnie znad swoich czytelniczych parawanów, po lewej w rogu przy drzwiach mężczyzna ciemny blondyn z trzy-tygodniowym zarostem i z książką od filozofii, po prawej na trzecim miejscu od okna kobieta, blondynka z bardzo przyjemną i uśmiechniętą twarzą - z przekrojem w dłoniach

- ..stwu! czy mogę się dosiąść?!
Jedno pytanie  - poczciwe i małe, a rumieńcem wybuchło na mojej twarzy jak co każde dosiadanie się. Mogło być gorzej - tym razem skończyło się tylko lekkim samo zażenowaniem. Czasem krócej jest lepiej. Najlepiej. Człowiek wyzbywa się tej całej zaprogramowanej kurtuazji, w ramach wybiegu - odebrałem dobre wychowanie i pyta po prostu - można bądź wolne i na pewno nie przegra w grze na najmniejszą ilość wypowiedzianych słów.

- Tak proszę - odpowiedziała ciepło z uśmiechem pani od gazety, przykuwając również spojrzenie jej dotychczasowego współpasażera. Szczęście mi dopisywało. Też miałem książkę, a do tego nie byle jaką z racji rozmiaru ponad tysiąca stron wyglądała gabarytowo jak książkocegła. Był to Lód Dukaja. Szybko po nią sięgnąłem i zacząłem czytać. Cisza zapadła momentalnie. Nie na długo. Już na następnej stacji - Warszawa Wschodnia dosiadł się do nas czwarty  współpasażer. Samo jego zajmowanie miejsca zajęło znacznie dłużej niż jest to potrzebne. Koniecznie chciał wymienić z każdym uprzejmości i zakomunikować swoją obecność. Blondyn z lekko kręcącymi się włosami. Na nosie miał okulary z dość modnymi oprawkami, tak na oko trzydziestopięcioletni. Usiadł na przeciwko mnie mając na twarzy wymalowany uśmiech i nieopuszczające go ani na chwilę podekscytowanie. 

Oczywiście, oto poprawiona wersja tekstu z polskimi znakami oraz drobnymi korektami stylistycznymi i interpunkcyjnymi:

Chyba też miał coś do czytania ze sobą, jakąś w ostatniej chwili zapewne kupioną gazetę. W każdym bądź razie ani razu po nią nie sięgnął, nie dosiadł się do nas również z zamiarem spędzenia tych kilku godzin w bibliotekarskiej ciszy, którą zastał. To pewne. Stało się to kwestią pięciu, może mniej minut, gdy zwrócił się do nas wszystkich tymi słowami:
– Przepraszam was bardzo, ale myślę, że fajnie byłoby się poznać? Jestem Michael – powiedział dość dziwnie zaakcentowanym, ale względnie poprawnym polskim, wprawiając nas w pozytywne zdumienie. – Michał, jak dobrze to pamiętam – szybko dodał.
– Tak – przytaknęliśmy wszyscy z lekką konsternacją w głosie.
– Urodziłem się i kiedyś też mieszkałem w Polsce – kontynuował, jak gdyby nigdy nic. – Wyjechałem z moich rodzinnych stron dwadzieścia osiem lat temu wraz z moją rodziną do Kanady. Miałem wtedy osiem lat. Dlatego nie pamiętam najlepiej języka. Chociaż muszę przyznać, że zanim tu przyjechałem, wziąłem kurs językowy z polskiego, by się lepiej go nauczyć. Podróżuję do Białegostoku, tam też się urodziłem. A czy ktoś z Państwa również może i tam się wybiera?
– Ja też tam wysiadam – odpowiedziała pani po jego lewej stronie.
– O, jak miło, nie jestem więc sam! – wyszczerzył się do niej, po czym spojrzał w naszym kierunku.

– A wy dokąd się wybieracie? – zwrócił się bezpośrednio do nas.
– Augustów, Suwałki – odpowiedzieliśmy jednocześnie.

Przez chwilę łudziłem się nadzieją, że to może być ostatnie pytanie, na które trzeba byłoby odpowiedzieć. Moja wrodzona intuicja, bądź coś, co nabyłem z biegiem lat, podpowiadało mi, że powinienem naprędce przyjąć postawę ostatnich skrzypiec w tym przedziałowym kwartecie. Męczą mnie rozmowy z nieznajomymi o wszystkim i o niczym. Tak sobie pomyślałem. Nie bez znaczenia na moją decyzję miał również fakt, że byłem najmłodszą osobą z całej czwórki. Wolałem więc słuchać i obserwować, dopowiadając i zabierając głos tylko wtedy, kiedy uznałem to za słuszne, bądź czułem się wywołany do odpowiedzi.

– Ooo, muszę przyznać, że nigdy tam nie byłem – odpowiedział Kanadyjczyk z polskim pochodzeniem.
– Jak tam jest w tym Augustowie i w tych Suwa…? – tutaj ewidentnie się zaciął, próbując przypomnieć sobie i odpowiednio odmienić nazwę miejscowości.
– łkach – dopowiedziałem, ratując niezręczną sytuację.
– To może Pan pierwszy?! – Szybko dodałem, wskazując dłonią na mojego sąsiada – tak, by zachować chronologię podróży i wysiadania – uzupełniłem swoją wypowiedź, wzmacniając ją solidnym, jak mogłoby się wydawać, argumentem.

- A moze zamiast Pan i Pani bedziemy do siebie mowic po imieniu, chyba ze chcecie inaczej, to moze ulatwic sprawy w rozmowie? - zapytał  Michał
- Mi to odpowiada - przytaknęła entuzjastycznie jedyna pasażerka
- Ja również tak preferuję - odpowiedział pan siedzący po mojej stronie siedzeń
- Dobrze.. - udało mi się wykrztusić, czując przez moment na swoich plecach myśl zwrotną, że to ja wywołałem to pytanie i to małe zamieszanie o zwrotach grzecznościowych.
- One second, sorry... znowu muszę odezwac - zaśmiał się Michał przerywając moja wypowiedz, co wprawilo nie tylko mnie i po raz kolejny w zdumienie.
- A może zróbmy tak?! Przedstawimy się teraz sobie nawzajem i będziemy mieli to już za sobą. Obiecuję, że to ułatwi naszą rozmowę - coraz bardziej zadziwiał nas swoimi pomysłami i swobodą bycia niecodzienny pasażer.
- Ok niech i tak będzie - odpowiedziała blond Pani - Weronika miło mi! przedstawiła się z uśmiechem od ucha do ucha podając rękę każdemu z nas po kolei.
- Łukasz - również mi miło, podchwycił i kontynuował zwyczaj podawania ręki mi i Michałowi
- zostałem już tylko ja - pomyślałem - Joachim - odparłem, starając się wypowiedzieć swoje imię głośno i wyraźnie tak aby nikt nie zechciał go powtórzyć czy dopytywać, udając, że źle dosłyszał. Liczyłem też na to, że nikt nie skomentuje, jak bardzo oryginalne i niespotykane to imię. Podałem rękę jedynej przeze mnie nieuściskanej osobie – to jest Kanadyjczykowi.

– Świetnie! Teraz już będzie super nam się gadało. Zobaczycie!

Było to na tyle bezpośrednie i nieoczekiwane, że nie pozostało nam nic innego, jak zaśmiać się lekko nerwowym, ale i łagodnym przy tym śmiechem. Atmosfera rozluźniła się. Kanadyjczyk śmiał się z nami również; wydawać wręcz by się mogło, że śmiał się przy tym najszczerzej, a na pewno najgłośniej.

– Na czym skończyliśmy? – zapytał nas, choć i również sam siebie.

– Na Augustowie... – podpowiedziała Weronika, kierując swoje spojrzenie na Łukasza.

– Hm... jaki i czym jest Augustów dla mnie... – dość tajemniczo zaczął Łukasz, po czym kontynuował: – Kiedyś bywał domem, tym najprawdziwszym z krwi i kości. Dziś, jako miasteczko sezonowo-letnio-wybitnie-turystyczne – nie ukrywał uśmiechu nad tą wypowiedzianą przez siebie frazą, co zresztą i my podchwyciliśmy, odwzajemniając się mu tym samym – jest bardziej przystanią. Odwiedzam ją i przybijam do niej od czasu do czasu, głównie by odwiedzić rodziców, choć wiem już, że moje korzenie tam nie należą.

– A gdzie w takim razie i o ile w ogóle zechciałeś zapuścić swoje korzenie na dłużej, jeżeli mogę zapytać? – podtrzymywała rozmowę jedyna pasażerka.

– Oczywiście, że możesz. Myślę, że poniekąd, jak zresztą zgadujesz, to uczyniłem. Przynajmniej na tę chwilę mogę tak już o tym powiedzieć. Zamieszkałem w okolicach Warszawy, dokładnie trzydzieści kilometrów poza nią, czy też pod, w zależności, z której strony spojrzeć. Przy wyborze tego miejsca kierowałem się nie tylko swoimi preferencjami, ale i praktycznością. Pierwszy powód – ekonomia. Zakup M2 wiązał się oczywiście z wzięciem kredytu. W naszej rzeczywistości inne opcje rzadko wchodzą w grę – cała nasza trójka przytaknęła gestem głów na tę konkluzję, jedynie Michał dodał do tej ekspresji delikatne zdziwienie na ostatnie słowa, co nie umknęło mojej uwadze.

– Dzięki temu, że mieszkanie to jest oddalone od stolicy, mam kredyt za ten sam metraż, co w Warszawie – z tą różnicą, że na dwadzieścia lat zamiast czterdziestu. Drugie znaczenie i powód zarazem ma już wymiar doraźnie osobisty. To znaczy – uwielbiam przemieszczać się i być codziennie w drodze. Może to wydawać się dla kogoś dziwne i niezrozumiałe, ale moim najproduktywniejszym momentem dnia jest droga z domu do pracy i na odwrót. Łącznie to są dwie godziny i proszę mi wierzyć lub nie, ale właśnie dzięki tej metodzie jestem na ukończeniu i tu delikatnie się pochwalę – swojej drugiej książki. Chwalenie się, chociaż nikt tak by tego i nie nazwał, zrobiło na nas niemałe wrażenie.

- Wow! - zakrzyknęła Weronika

- Pięknie! Gratuluję! - dodał Kanadyjczyk

- I ja gratuluję! - dołączyłem się do chóru entuzjastów

- Dziękuję, ale to naprawdę nic wielkiego

- Oczywiście, że nie. Każdy z nas tutaj siedzących jest właśnie na ukończeniu swojej drugiej książki - dodała Weronika pomagając rozładować sytuację i wywołując przy tym liczne salwy śmiechu

- Dokładnie tak. Dobre sobie! - jej sąsiad nie pozostawał jej dłużny - w tym samym momencie poczułem spojrzenie całej trójki na mojej osobie, tak jakby ni z stąd ni zowąd, ktoś rozpoczął nową grę i kości zostały już rzucone. Grą to było - każdy mówi raz i nie zabiera głosu ponownie nim cała czwórka się nie wypowie. Odczułem to właśnie tak, nie inaczej. Co więcej nie byłem w stanie w żaden sposób się temu przeciwstawić. Nie zna się zasad gry, ale gra się - pomyślałem

- To o czym są Twoje książki, jeśli można zapytać?

- Współczesna filozofia, przemieszana z psychologią i odrobina futurologii, ale tylko odrobina. Zaśmiał się i kontynuował. Futurologia ma już swój szczyt dawno za sobą. Jest niczym gwiezdne wojny, to znaczy zmiany następują zbyt szybko by na ich podstawie budować i wybiegać w przyszłość. Świat potrzebuje obecnie przyhamować. Tylko i wyłącznie po to by zapytać sam siebie o priorytety, które pogubił po drodze. Zbyt duże przyłożenie siły odśrodkowej nie tylko nie sprzyja refleksji, ale powoduje zbyt gwałtowne rozrzucanie skupisk chaosu. Tak w lekkim filozoficznym skrócie.

- Brzmi ciekawie!

- A nawet bardzo. Zabawne jednym, a właściwie jedynym powodem z powodu, którego tu jestem są zmiany, za którymi przestałem nadążać, albo akceptować je, jako tylko słuszne. 

- Czyż Kanada nie jest jednym z najlepszych miejsc do życia na Ziemi?!

- Też tak słyszałem.

- A ja zawsze chciałam tam pojechać.

- Hmm... Z pewnością była i pewnie dla niektórych wciąż jest, ale czy dla mnie jest takim miejscem - mam coraz większe wątpliwości.

- Tzn.? - zapytałem w tym samym momencie Łukasz i Weronika skierowali wzrok na Michała.

- Widzicie tu nie ma prostych odpowiedzi. Znów ten diabeł pochował się w szczegółach. Jestem spełnionym zawodowo 36 latkiem. Mam kilka nieruchomości i własną dochodową firmę. Wszystko na swoim miejscu. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko i aż rodziny. I tu się zaczynają moje życiowe schody. Nie chcę byście mnie źle zrozumieli, ale w Kanadzie kobiety są troszeczkę inne - spojrzał porozumiewawczo w stronę Weroniki, lecz jedyne co dostał wzamian to zdziwienie przemieszane z lekkim oburzeniem.

- Nie ma różnych kobiet wszędzie jesteśmy takie same - stanowczo i z lekką irytacją odparowała Wera
- Tak wiem. Piękno, uroda i mądrość są niezmienne. Znów mam na myśli szczegóły i własne doświadczenia. 
- Chyba prędzej wyobrażenia i stereotypy - nic a nic nie spuszczając z tonu, wtrąciła jedyna pasażerka. 
- Być może, nie jest i to wykluczone. Ja jednak mam już swoje zdanie wyrobione w tej kwestii i zbyt dużo widziałem oraz przeżyłem by nie zweryfikować tych moich wyobrażeń i stereotypów ot chociażby w kraju, z którego pochodzę. 
- To na czym miałaby niby polegać ta inność jak to sam ująłeś Kanadyjek względem nas Polek? - wciąż z wyczuwalną silną emocją dyzaprobaty w głosie zapytała Weronika
- Hmm.. chyba najbardziej widoczną różnicą jest to, że kobiety w Kanadzie nie pozwalają się adorować, czy na przykład by bezintersownie im pomagać to jest traktować je po dżentelmeńsku. Ot przytoczę głupi incydent, koleżanka z pracy niosła wszystkim osobom tacę z kawami, widząc, że ma problem z otwarciem drzwi przyspieszyłem kroku by jej je otworzyć. Nie tylko, nie skorzystała z tego, ale była wręcz oburzona moim gestem, wylewnie mi tłumacząc, że nie chce być przeze mnie nigdy więcej tak traktowna. 
- Proszę Ciebie, litości! Dlaczego zawsze targetujecie kobiety z tym dżentelmeńskim zachowaniem, ciekawe gdyby to był jakikolwiek mężczyzna, czy również przyspieszyłbyś kroku by mu pomóc? Zresztą powiem więcej gdyby to była postawna, słusznej sylwetki kobieta szansa na bezintersowną pomoc ze strony jakiegokolwiek "dżentelmena" w promieniu stu metrów spadłaby o sto procent. Jednym słowem dżentelmeństwo to bardziej wysublimowana i archaiczna forma seksizmu. 
- To są praktycznie i dosłownie jej słowa. Znacie się czy jak!? Dodam jeszcze, że pomógłbym każdej z tych osób, które wymieniłaś gdyż pomocna dłoń nie powinna się brać z żadnej ideologii, czy kindersztuby, a ze zwykłego, naturalnego odruchu. Odrzucanie zaś bezinteresownej pomocy tylko i wyłącznie ze względu na ideologię i przekonania zaczyna mi pachnieć już doktryną. Później robi się ciekawiej i ciekawiej, aż człowiek sam zapomina dlaczego porządanym działaniem jest wyzbycie się naturalnego odruchu pomocy i być może mniej naturalnego, ale przez to, ani trochę gorszego - przyzwolenia na tą ofiarowaną pomoc. 
- Uważam podobnie... -  wtrącił się ponownie w dyskusję Łukasz, co więcej myślę, że pewne wielopokoleniowo wypracowane postawy oraz zachowania, które brały się z tychże, jednak nie do końca naturalnych odruchów, są jak najbardziej naturalne dla człowieka. Są one również pewną ewolucyjną konsekwencją potwierdzenia, ale i zaadoptowania się człowieka w humanizmie oraz dobru. 
- Czyli mam rozumieć, że są jedynie słuszne bo dobre zarazem i nie wolno ich w żaden sposób kwestionować? Pozwól Łukasz w takim razie, że zadam Ci to pytanie czy diabeł będąc dżentelmenem i pomagając otwierać drzwi komukolwiek, staje się automatycznie dobrym humanistą? 
- Diabeł od podszewki do nawleczki jest humanistą bez wątpienia - odpowiedział ze spokojem Łukasz. Bez wątpienia też, jako konstrukt ideologiczny nie może być dobry. Nie i koniec. 
- Skoro uczynił dobrze to na moment był tym dobrym przecież..?
- Dobry uczynek jest dobry tylko wtedy gdy jest bezintersowny. Natomiast bezinteresowność w przypadku diabła nie ma w ogóle precedensu. Wszystko co robi i jak to robi jest poddane nieustannej kalkulacji i osiągnięciu korzyści. Można by rzec przewrotnie, że cel uświęca jego środki. Jak już wspomniałem wcześniej - diabeł jest skończonym humanistą, nic co po ludzku napędzające wyobraźnię do działania i ciekawości - nie powinno mu być więc i obce. Kryję się za tym jego kolejna cecha jako tego właśnie konstruktu to jest - niedościgniony koneser piękna, urody i sztuki - tu, w tym miejscu, posłużę się własnym cytatem - obrzydliwa atrakcyjność i najczystsza pokusa jest diabelsko nadrzędną cechą. Plus pośpiech diabeł nie cieszy się na ludzki pośpiech on się śmieje z jego powodu do rozpuku. 
- Nieźle całkiem sporo myśli o koleżce, którego nawet nie ma i nie było. Tyle ode mnie, a ty jak uważasz Joachim? zapytał Michał. 
- Czort z tym diabłem! - wykrztusiłem z siebie bez chwili zastanowienia niczym uczniak wyrwany do odpowiedzi.
Cały przedział wybuchną raptownie śmiechem. Tak jakby dyskusja potrzebowała odświeżenia i zmiany klimatu. Uśmiechnąłem się i ja, a może po prostu ta radość pozostałych współpasażerów mi się udzieliła. Krążąc jeszcze przez moment przy swoich myślach spojrzałem na wprost, tak jakby właśnie ta chwila miała być esencją tej podróży. Mym oczom ukazały się twarze nie tylko szczęśliwych ludzi, ale również  atrakcyjnych i tak samo pewnych siebie. Oboje mieli blond włosy, niebieskie oczy i oboje byli wręcz łudząco podobni. Gdyby ktoś właśnie w tym momencie, próbowałby się do nas dosiąść od razu zapewne pomyślałby, że to jest rodzeństwo albo, że muszą być conajmniej ze sobą spokrewnieni. To mogłaby być całkiem dobrana para, gdyby tylko tak móc cofnąć ostatnie pięć minut rozmowy, można by nawet stwierdzić i rzec, że całkiem zgodna.

 

 

***

 

Kilka stacji później, gdy pociąg zwolnił, a za oknem pojawiły się pierwsze zabudowania Białegostoku, Michał i Weronika zaczęli zbierać swoje rzeczy. Atmosfera w przedziale, chwilę wcześniej gęsta od filozoficznych sporów, teraz stała się ciepła i niemal familiarna.

-To nasz przystanek – powiedziała Weronika, zamykając swoją torbę.
-Tak, mój też – odparł Michał, a w jego głosie słychać było nutę niepewności, która kontrastowała z wcześniejszą pewnością siebie.

Kiedy pociąg stanął, pożegnaliśmy się szybkimi uściskami dłoni i skinieniami głów. Przez okno obserwowałem, jak schodzą na peron. Przez chwilę stali niezdecydowani, jakby ważąc niewypowiedziane pytanie. Weronika wskazała coś w kierunku wyjścia, Michał przytaknął i – ku mojemu zaskoczeniu – podał jej ramię. Nie jako gest dżentelmeński, o którym tak dyskutowaliśmy, ale jako naturalny, wspólny punkt oparcia. 

-Widzisz to? – zapytał Łukasz, pochylając się ku oknu.
-Widzę – odparłem.

Ruszyli w tym samym kierunku, ich sylwetki stopiły się z tłumem, a potem wyłoniły z niego już jako para – dwie blond głowy pochylone ku sobie w rozmowie, której już nie mogliśmy usłyszeć. Szli wolno, jakby celowo przedłużając te pierwsze wspólne kroki.

-To może potrwać – powiedział Łukasz z lekkim uśmiechem. – Dłużej, niż się wydaje.
-Kto wie – dodałem po chwili, gdy pociąg ruszał – może ten spacer wcale nie ma końca.

I gdy Białystok znikał za nami w jesiennym zmierzchu, pomyślałem, że czasem najważniejsze podróże zaczynają się tam, gdzie kończy się pewien etap drogi. Czy to szczęśliwe zakończenie? Zdecydowanie tak, choć po krótszym namyśle – może po prostu to ta cienka linia i ten nieuchronny przeskok między końcem a początkiem. Tam, gdzie zostaje już tylko droga, na której nie liczy się cel, a jedynie to, kto idzie obok ciebie.

 

 

 

 

 

 

Pan Ropuch

Pan Ropuch


-

Wpierw.. obiecałem sobie - nie będę pisał obcesowo czy lakonicznie - najzwyczajniej w świecie zdam jednorazową relację naocznego świadka pewnej jakże spotykanej historii.

Wczesną jesienią do tego wciąż jeszcze ciepłą wsiadłem do pociągu na stacji Warszawa Centralna w kierunku Suwałki. Pociąg rzecz jasna, tak mniej więcej w połowie drogi, zatrzymywał się również w Białymstoku. Nie pamiętam dokładnie gdzie zaczynał swój bieg, czy było to kilka stacji przed czy też kilkanaście w głowie jedynie utkwił mi fakt, że jak na tą porę dnia i dzień tygodnia był wyjątkowo niezatłoczony. Trzeba dodać dla doprecyzowania, że nie był nawet w połowie zapełniony ludźmi. Mały szczegół, a cieszył z powodu spokojnego i świadomego doboru miejsca w przeciwieństwie do odwiecznie, z braku takowych, stosowanej strategii, kto pierwszy - ten lepszy - bądź ten sobie posiedzi. Wybór ten ograniczył się do pierwszego przedziału z miejscem preferowanym - znaczy się przy oknie z widokiem na wprost do kierunku jazdy. To po drugiej stronie jest czwartym wyborem, co najwyżej, ostatnimi czyli - siódmym i ósmym zajmowanymi przeze mnie i tylko z musu są oba miejsca przy drzwiach. Ale dlaczego miejsce przy oknie tyłem do kierunku jazdy jest dopiero czwartym wyborem? tylko i wyłącznie z powodu podświadomych obiekcji do oglądania się za siebie czyli wstecz, czy też przyglądania się temu co za oknem z perspektywy podwójnie minione, co w moim odczuciu z taką samą mocą kurczy się i odchodzi w niebyt. W przedziale tuż przed dekompresją z jakże dobrze znanym każdemu hukiem drzwi przesuwanych na zawiasach siedziały już dwie osoby. Dźwięk ten jest swoistym katalizatorem alarmująco-oznajmującym pojawienie się kogoś i jednocześnie przykuwa na moment uwagę i wzrok wszystkich pasażerów już w nim siedzących. Tym razem ku mojemu zaskoczeniu tak się nie stało. Obie postaci(e) nie podniosły głów ani wzroku z nad swoich czytadeł. Siedzieli tak jak ich zastałem trwając w swych pozach i stanowiskach zupełnie niewzruszenie. Myśl pierwsza przeleciała naddźwiękowym mimochodem ocho.. przedział pod mocnym wezwaniem bibliotekarskim.
Introwertyk-przełamywacz taki jak ja posiada, a jakże samocelebrujące się ceremoniały. Głębszy wdech, który nawet w moich uszach brzmi jak kradzież nadprogramowej dawki mieszaniny gazów składających się na powietrze, wzięty co najmniej w zastaw, po czym przeciągnięte dzwoniące w całym przedziale

- Dzień dobry! pań... - w tym samym momencie efekt został osiągnięty - obie głowy po obu stronach siedzeń wyłoniły się momentalnie znad swoich czytelniczych parawanów, po lewej w rogu przy drzwiach mężczyzna ciemny blondyn z trzy-tygodniowym zarostem i z książką od filozofii, po prawej na trzecim miejscu od okna kobieta, blondynka z bardzo przyjemną i uśmiechniętą twarzą - z przekrojem w dłoniach

- ..stwu! czy mogę się dosiąść?!
Jedno pytanie  - poczciwe i małe, a rumieńcem wybuchło na mojej twarzy jak co każde dosiadanie się. Mogło być gorzej - tym razem skończyło się tylko lekkim samo zażenowaniem. Czasem krócej jest lepiej. Najlepiej. Człowiek wyzbywa się tej całej zaprogramowanej kurtuazji, w ramach wybiegu - odebrałem dobre wychowanie i pyta po prostu - można bądź wolne i na pewno nie przegra w grze na najmniejszą ilość wypowiedzianych słów.

- Tak proszę - odpowiedziała ciepło z uśmiechem pani od gazety, przykuwając również spojrzenie jej dotychczasowego współpasażera. Szczęście mi dopisywało. Też miałem książkę, a do tego nie byle jaką z racji rozmiaru ponad tysiąca stron wyglądała gabarytowo jak książkocegła. Był to Lód Dukaja. Szybko po nią sięgnąłem i zacząłem czytać. Cisza zapadła momentalnie. Nie na długo. Już na następnej stacji - Warszawa Wschodnia dosiadł się do nas czwarty  współpasażer. Samo jego zajmowanie miejsca zajęło znacznie dłużej niż jest to potrzebne. Koniecznie chciał wymienić z każdym uprzejmości i zakomunikować swoją obecność. Blondyn z lekko kręcącymi się włosami. Na nosie miał okulary z dość modnymi oprawkami, tak na oko trzydziestopięcioletni. Usiadł na przeciwko mnie mając na twarzy wymalowany uśmiech i nieopuszczające go ani na chwilę podekscytowanie.

 

 

Chyba też miał coś do czytania ze sobą, jakąś w ostatniej chwili zapewne kupioną gazetę. W każdym bądź razie ani razu po nią nie sięgnął, nie dosiadł się do nas również z zamiarem spędzenia tych kilku godzin w bibliotekarskiej ciszy, którą zastał. To pewne. Stało się to kwestią pięciu, może mniej minut, gdy zwrócił się do nas wszystkich w te oto słowa 
- Przepraszam was, ale zależy mi na tym by się przedstawić i by móc w ten o to sposób kontynuować z wami podróż
-  Jestem Michael - powiedział dość dziwnie zaakcentowanym, ale i poprawnym polskim wprawiając nas w niemałe zdumienie.
- Po polsku Michał jak mnie pamięć nie myli - szybko dodał
- Tak - przytaknęliśmy wszyscy z lekką konsternacją w głosie
- Ostatni raz byłem w Polsce - kontynuował jak gdyby nigdy nic - i w moich rodzinnych stronach 28 lat temu, wyjechałem do Kanady z moimi rodzicami i młodszą siostrą, gdy miałem zaledwie 8 lat. Urodziłem się i mieszkałem w Białymstoku wówczas. Tam też podróżuję dzisiaj by odwiedzić swoich krewnych. Czy ktoś z Państwa również może i tam się wybiera?
- Ja też tam wysiadam - odpowiedziała Pani po jego lewej stronie.
- Uff nie jestem, więc sam! - wyszczerzył się do niej po czym spojrzał w naszym kierunku

- A Wy? zwrócił się bezpośrednio do nas
- Augustów, Suwałki - odpowiedzieliśmy jednocześnie.
Przez chwilę łudziłem się nadzieją, że to może być ostatnie pytanie, na które trzeba byłoby odpowiedzieć. Moja wrodzona intuicja, bądź coś co nabyłem z biegiem lat, podpowiadało mi, że powinienem naprędce przyjąć postawę ostatnich skrzypiec, w tym przedziałowym kwartecie. Męczą mnie rozmowy z nieznajomymi o wszystkim i o niczym. Tak sobie pomyślałem. Nie bez znaczenia na moją decyzję miał również fakt, że byłem najmłodszą osobą z całej czwórki. Wolałem, więc słuchać i obserwować, dopowiadając i zabierając głos tylko wtedy, kiedy uznałem to za słuszne bądź czułem się wywoływanym do odpowiedzi.
- O proszę, muszę przyznać, że nigdy tam nie byłem - odpowiedział Kanadyjczyk z polskim pochodzeniem.
- Jak tam jest w tym Augustowie i w tych Suwa..? - tutaj ewidentnie się zaciął, próbując przypomnieć sobie i odpowiednio odmienić nazwę miejscowości
- łkach - dopowiedziałem, ratując niezręczną sytuację
- To może Pan pierwszy?! Szybko dodałem wskazując dłonią na mojego sąsiada - tak by zachować chronologię podróży i wysiadania - uzupełniłem swoją wypowiedź wzmacniając ją solidnym, jak mogłoby się wydawać argumentem.
- Umówmy się, że nie będziemy się tytułować od teraz - Pan i Pani. Wiem, że tak nakazuje nam wychowanie, ale czy moglibyśmy zwracać się do siebie bezpośrednio, wiem, że to ułatwia sprawę? - zapytał  Michał
- Mi to odpowiada - przytaknęła entuzjastycznie jedyna pasażerka
- Ja również tak preferuję - odpowiedział pan siedzący po mojej stronie siedzeń
- Dobrze.. - udało mi się wykrztusić, czując przez moment na swoich plecach myśl zwrotną, że to ja wywołałem to pytanie i to małe zamieszanie o zwrotach grzecznościowych.
- Jeszcze chwileczkę, sorry znowu muszę Cię przeprosić - zaśmiał się Michał przerywając ponownie memu sąsiadowi
- A może zróbmy tak?! Przedstawimy się teraz sobie nawzajem i będziemy mieli to  już za sobą. Obiecuję, że to ułatwi naszą rozmowę - coraz bardziej zadziwiał nas swoimi pomysłami i swobodą bycia niecodzienny pasażer.
- Ok niech i tak będzie - odpowiedziała blond Pani
- Weronika miło mi! przedstawiła się z uśmiechem od ucha do ucha podając rękę każdemu z nas po kolei..
- Łukasz - również mi miło, podchwycił i kontynuował zwyczaj podawania ręki mi i Michałowi
- zostałem już tylko ja - pomyślałem
- Joachim - odparłem, starając się wypowiedzieć swoje imię głośno i wyraźnie tak aby nikt nie zechciał go powtórzyć czy dopytywać, udając, że nie dosłyszał.

Liczyłem też na to, że nikt nie skomentuje jak bardzo oryginalne i niespotykane to imię. Podałem rękę jedynej przeze mnie nieuściskanej osobie to jest Kanadyjczykowi.
- Świetnie! teraz już tylko będzie super nam się gadało. Sami zobaczycie!
Było to na tyle bezpośrednie i nieoczekiwane, że nie pozostało nam nic innego jak zaśmiać się lekko nerwowym, ale i łagodnym przy tym śmiechem. Atmosfera rozluźniła się. Kanadyjczyk śmiał się z nami również, wydawać wręcz by się mogło, że śmiał się przy tym najszczerzej, a na pewno najgłośniej.

- Na czym to my skończyliśmy?? zapytał nas, choć i również sam siebie.

- Na Augustowie.. - podpowiedziała Weronika, kierując swoje spojrzenie na Łukasza

- Hm... jaki i czym jest Augustów dla mnie... - dość tajemniczo zaczął Łukasz, po czym kontynuował - kiedyś bywał domem, tym najprawdziwszym z krwi i kości. 

Dziś jako miasteczko sezonowo-letnio-wybitnie-turystyczne – nie ukrywał uśmiechu nad tą wypowiedzianą przez siebie frazą, co zresztą i my podchwyciliśmy, odwzajemniając się mu tym samym - jest bardziej jako przystań. Odwiedzam ją i przybijam do niej od czasu do czasu, głównie by odwiedzić rodziców, choć wiem już to, że moje korzenie tam nie należą.

- A gdzie zakotwiczyłeś się na dłużej jeżeli mogę zapytać, w sensie czy znalazłeś już miejsce dla tych swoich korzeni? - podtrzymywała rozmowę (Weronika)

- Myślę... że tak. Poniekąd. Przynajmniej na tą chwilę mogę tak już o tym powiedzieć. Mieszkam w okolicach Warszawy co ma dla mnie podwójne pozytywne znaczenie. Pierwsze ekonomiczne, oczywiście, że wraz z zakupem M2 stałem się jednocześnie kredytobiorcą. Inne opcje, w naszej rzeczywistości, bardzo rzadko wchodzą w grę - cała nasza trójka przytaknęła gestem głów na tą konkluzję, jedynie Michał dodał do tej ekspresji delikatne zdziwienie na ostatnie słowa, co nie umknęło mojej uwadze.

- Dzięki temu, że mieszkam tam gdzie mieszkam, mam kredyt za ten sam metraż mieszkania, co w Warszawie - na dwadzieścia lat zamiast czterdziestu. Drugie znaczenie i powód zarazem ma już wymiar doraźnie osobisty. To znaczy uwielbiam przemieszczać się i być codziennie w drodze. Może to wydawać się dla kogoś dziwne i niezrozumiałe, ale moim najproduktywniejszym momentem dnia jest droga z domu do pracy i na odwrót. Łącznie to są dwie godziny i proszę mi wierzyć lub nie, ale właśnie dzięki tej metodzie jestem na ukończeniu i tu delikatnie się pochwalę - swojej drugiej książki - chwalenie się, chociaż nikt tak by tego i nie nazwał, zrobiło na nas niemałe wrażenie.

- Wow! - zakrzyknęła pasażerka

- Pięknie! Gratuluję! - dodał Kanadyjczyk

- I ja gratuluję! - dołączyłem się do chóru entuzjastów

- Dziękuję, ale to naprawdę nic wielkiego

- Oczywiście, że nie. Każdy z nas tutaj siedzących jest właśnie na ukończeniu swojej drugiej książki - dodała Weronika pomagając rozładować sytuację i wywołując przy tym liczne salwy śmiechu

- Dokładnie tak. Dobre sobie! - jej sąsiad nie pozostawał jej dłużny - w tym samym momencie poczułem spojrzenie całej trójki na mojej osobie, tak jakby ni z stąd ni zowąd, ktoś rozpoczął nową grę i kości zostały już rzucone. Grą to było - każdy mówi raz i nie zabiera głosu ponownie nim cała czwórka się nie wypowie. Odczułem to właśnie tak, nie inaczej. Co więcej nie byłem w stanie w żaden sposób się temu przeciwstawić. Nie zna się zasad gry, ale gra się - pomyślałem

- To o czym są Twoje książki, jeśli można zapytać?

- Współczesna filozofia, przemieszana z psychologią i odrobina futurologii, ale tylko odrobina. Zaśmiał się i kontynuował. Futurologia ma już swój szczyt dawno za sobą. Jest niczym gwiezdne wojny, to znaczy zmiany następują zbyt szybko by na ich podstawie budować i wybiegać w przyszłość. Świat potrzebuje obecnie przyhamować. Tylko i wyłącznie po to by zapytać sam siebie o priorytety, które pogubił po drodze. Zbyt duże przyłożenie siły odśrodkowej nie tylko nie sprzyja refleksji, ale powoduje zbyt gwałtowne rozrzucanie skupisk chaosu. Tak w lekkim filozoficznym skrócie.

- Brzmi ciekawie!

- A nawet bardzo. Zabawne jednym, a właściwie jedynym powodem z powodu, którego tu jestem są zmiany, za którymi przestałem nadążać, albo akceptować je, jako tylko słuszne. 

- Czyż Kanada nie jest jednym z najlepszych miejsc do życia na Ziemi?!

- Też tak słyszałem.

- A ja zawsze chciałam tam pojechać.

- Hmm... Z pewnością była i pewnie dla niektórych wciąż jest, ale czy dla mnie jest takim miejscem - mam coraz większe wątpliwości.

- Tzn.? - zapytałem w tym samym momencie Łukasz i Weronika skierowali wzrok na Michała.

- Widzicie tu nie ma prostych odpowiedzi. Znów ten diabeł pochował się w szczegółach. Jestem spełnionym zawodowo 36 latkiem. Mam kilka nieruchomości i własną dochodową firmę. Wszystko na swoim miejscu. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko i aż rodziny. I tu się zaczynają moje życiowe schody. Nie chcę byście mnie źle zrozumieli, ale w Kanadzie kobiety są troszeczkę inne - spojrzał porozumiewawczo w stronę Weroniki, lecz jedyne co dostał wzamian to zdziwienie przemieszane z lekkim oburzeniem.

- Nie ma różnych kobiet wszędzie jesteśmy takie same - stanowczo i z lekką irytacją odparowała Wera
- Tak wiem. Piękno, uroda i mądrość są niezmienne. Znów mam na myśli szczegóły i własne doświadczenia. 
- Chyba prędzej wyobrażenia i stereotypy - nic a nic nie spuszczając z tonu, wtrąciła jedyna pasażerka. 
- Być może, nie jest i to wykluczone. Ja jednak mam już swoje zdanie wyrobione w tej kwestii i zbyt dużo widziałem oraz przeżyłem by nie zweryfikować tych moich wyobrażeń i stereotypów ot chociażby w kraju, z którego pochodzę. 
- To na czym miałaby niby polegać ta inność jak to sam ująłeś Kanadyjek względem nas Polek? - wciąż z wyczuwalną silną emocją dyzaprobaty w głosie zapytała Weronika
- Hmm.. chyba najbardziej widoczną różnicą jest to, że kobiety w Kanadzie nie pozwalają się adorować, czy na przykład by bezintersownie im pomagać to jest traktować je po dżentelmeńsku. Ot przytoczę głupi incydent, koleżanka z pracy niosła wszystkim osobom tacę z kawami, widząc, że ma problem z otwarciem drzwi przyspieszyłem kroku by jej je otworzyć. Nie tylko, nie skorzystała z tego, ale była wręcz oburzona moim gestem, wylewnie mi tłumacząc, że nie chce być przeze mnie nigdy więcej tak traktowna. 
- Proszę Ciebie, litości! Dlaczego zawsze targetujecie kobiety z tym dżentelmeńskim zachowaniem, ciekawe gdyby to był jakikolwiek mężczyzna, czy również przyspieszyłbyś kroku by mu pomóc? Zresztą powiem więcej gdyby to była postawna, słusznej sylwetki kobieta szansa na bezintersowną pomoc ze strony jakiegokolwiek "dżentelmena" w promieniu stu metrów spadłaby o sto procent. Jednym słowem dżentelmeństwo to bardziej wysublimowana i archaiczna forma seksizmu. 
- To są praktycznie i dosłownie jej słowa. Znacie się czy jak!? Dodam jeszcze, że pomógłbym każdej z tych osób, które wymieniłaś gdyż pomocna dłoń nie powinna się brać z żadnej ideologii, czy kindersztuby, a ze zwykłego, naturalnego odruchu. Odrzucanie zaś bezinteresownej pomocy tylko i wyłącznie ze względu na ideologię i przekonania zaczyna mi pachnieć już doktryną. Później robi się ciekawiej i ciekawiej, aż człowiek sam zapomina dlaczego porządanym działaniem jest wyzbycie się naturalnego odruchu pomocy i być może mniej naturalnego, ale przez to, ani trochę gorszego - przyzwolenia na tą ofiarowaną pomoc. 
- Uważam podobnie... -  wtrącił się ponownie w dyskusję Łukasz, co więcej myślę, że pewne wielopokoleniowo wypracowane postawy oraz zachowania, które brały się z tychże, jednak nie do końca naturalnych odruchów, są jak najbardziej naturalne dla człowieka. Są one również pewną ewolucyjną konsekwencją potwierdzenia, ale i zaadoptowania się człowieka w humanizmie oraz dobru. 
- Czyli mam rozumieć, że są jedynie słuszne bo dobre zarazem i nie wolno ich w żaden sposób kwestionować? Pozwól Łukasz w takim razie, że zadam Ci to pytanie czy diabeł będąc dżentelmenem i pomagając otwierać drzwi komukolwiek, staje się automatycznie dobrym humanistą? 
- Diabeł od podszewki do nawleczki jest humanistą bez wątpienia - odpowiedział ze spokojem Łukasz. Bez wątpienia też, jako konstrukt ideologiczny nie może być dobry. Nie i koniec. 
- Skoro uczynił dobrze to na moment był tym dobrym przecież..?
- Dobry uczynek jest dobry tylko wtedy gdy jest bezintersowny. Natomiast bezinteresowność w przypadku diabła nie ma w ogóle precedensu. Wszystko co robi i jak to robi jest poddane nieustannej kalkulacji i osiągnięciu korzyści. Można by rzec przewrotnie, że cel uświęca jego środki. Jak już wspomniałem wcześniej - diabeł jest skończonym humanistą, nic co po ludzku napędzające wyobraźnię do działania i ciekawości - nie powinno mu być więc i obce. Kryję się za tym jego kolejna cecha jako tego właśnie konstruktu to jest - niedościgniony koneser piękna, urody i sztuki - tu, w tym miejscu, posłużę się własnym cytatem - obrzydliwa atrakcyjność i najczystsza pokusa jest diabelsko nadrzędną cechą. Plus pośpiech diabeł nie cieszy się na ludzki pośpiech on się śmieje z jego powodu do rozpuku. 
- Nieźle całkiem sporo myśli o koleżce, którego nawet nie ma i nie było. Tyle ode mnie, a ty jak uważasz Joachim? zapytał Michał. 
- Czort z tym diabłem! - wykrztusiłem z siebie bez chwili zastanowienia niczym uczniak wyrwany do odpowiedzi.
Cały przedział wybuchną raptownie śmiechem. Tak jakby dyskusja potrzebowała odświeżenia i zmiany klimatu. Uśmiechnąłem się i ja, a może po prostu ta radość pozostałych współpasażerów mi się udzieliła. Krążąc jeszcze przez moment przy swoich myślach spojrzałem na wprost, tak jakby właśnie ta chwila miała być esencją tej podróży. Mym oczom ukazały się twarze nie tylko szczęśliwych ludzi, ale również  atrakcyjnych i tak samo pewnych siebie. Oboje mieli blond włosy, niebieskie oczy i oboje byli wręcz łudząco podobni. Gdyby ktoś właśnie w tym momencie, próbowałby się do nas dosiąść od razu zapewne pomyślałby, że to jest rodzeństwo albo, że muszą być conajmniej ze sobą spokrewnieni. To mogłaby być całkiem dobrana para, gdyby tylko tak móc cofnąć ostatnie pięć minut rozmowy, można by nawet stwierdzić i rzec, że całkiem zgodna.

 

 

***

 

Kilka stacji później, gdy pociąg zwolnił, a za oknem pojawiły się pierwsze zabudowania Białegostoku, Michał i Weronika zaczęli zbierać swoje rzeczy. Atmosfera w przedziale, chwilę wcześniej gęsta od filozoficznych sporów, teraz stała się ciepła i niemal familiarna.

-To nasz przystanek – powiedziała Weronika, zamykając swoją torbę.
-Tak, mój też – odparł Michał, a w jego głosie słychać było nutę niepewności, która kontrastowała z wcześniejszą pewnością siebie.

Kiedy pociąg stanął, pożegnaliśmy się szybkimi uściskami dłoni i skinieniami głów. Przez okno obserwowałem, jak schodzą na peron. Przez chwilę stali niezdecydowani, jakby ważąc niewypowiedziane pytanie. Weronika wskazała coś w kierunku wyjścia, Michał przytaknął i – ku mojemu zaskoczeniu – podał jej ramię. Nie jako gest dżentelmeński, o którym tak dyskutowaliśmy, ale jako naturalny, wspólny punkt oparcia. 

-Widzisz to? – zapytał Łukasz, pochylając się ku oknu.
-Widzę – odparłem.

Ruszyli w tym samym kierunku, ich sylwetki stopiły się z tłumem, a potem wyłoniły z niego już jako para – dwie blond głowy pochylone ku sobie w rozmowie, której już nie mogliśmy usłyszeć. Szli wolno, jakby celowo przedłużając te pierwsze wspólne kroki.

-To może potrwać – powiedział Łukasz z lekkim uśmiechem. – Dłużej, niż się wydaje.
-Kto wie – dodałem po chwili, gdy pociąg ruszał – może ten spacer wcale nie ma końca.

I gdy Białystok znikał za nami w jesiennym zmierzchu, pomyślałem, że czasem najważniejsze podróże zaczynają się tam, gdzie kończy się pewien etap drogi. Czy to szczęśliwe zakończenie? Zdecydowanie tak, choć po krótszym namyśle – może po prostu to ta cienka linia i ten nieuchronny przeskok między końcem a początkiem. Tam, gdzie zostaje już tylko droga, na której nie liczy się cel, a jedynie to, kto idzie obok ciebie.

 

 

 

 

 

 

Pan Ropuch

Pan Ropuch


-

Wpierw.. obiecałem sobie - nie będę pisał obcesowo czy lakonicznie - najzwyczajniej w świecie zdam jednorazową relację naocznego świadka pewnej jakże spotykanej historii.

Wczesną jesienią do tego wciąż jeszcze ciepłą wsiadłem do pociągu na stacji Warszawa Centralna w kierunku Suwałki. Pociąg rzecz jasna, tak mniej więcej w połowie drogi, zatrzymywał się również w Białymstoku. Nie pamiętam dokładnie gdzie zaczynał swój bieg, czy było to kilka stacji przed czy też kilkanaście w głowie jedynie utkwił mi fakt, że jak na tą porę dnia i dzień tygodnia był wyjątkowo niezatłoczony. Trzeba dodać dla doprecyzowania, że nie był nawet w połowie zapełniony ludźmi. Mały szczegół, a cieszył z powodu spokojnego i świadomego doboru miejsca w przeciwieństwie do odwiecznie, z braku takowych, stosowanej strategii, kto pierwszy - ten lepszy - bądź ten sobie posiedzi. Wybór ten ograniczył się do pierwszego przedziału z miejscem preferowanym - znaczy się przy oknie z widokiem na wprost do kierunku jazdy. To po drugiej stronie jest czwartym wyborem, co najwyżej, ostatnimi czyli - siódmym i ósmym zajmowanymi przeze mnie i tylko z musu są oba miejsca przy drzwiach. Ale dlaczego miejsce przy oknie tyłem do kierunku jazdy jest dopiero czwartym wyborem? tylko i wyłącznie z powodu podświadomych obiekcji do oglądania się za siebie czyli wstecz, czy też przyglądania się temu co za oknem z perspektywy podwójnie minione, co w moim odczuciu z taką samą mocą kurczy się i odchodzi w niebyt. W przedziale tuż przed dekompresją z jakże dobrze znanym każdemu hukiem drzwi przesuwanych na zawiasach siedziały już dwie osoby. Dźwięk ten jest swoistym katalizatorem alarmująco-oznajmującym pojawienie się kogoś i jednocześnie przykuwa na moment uwagę i wzrok wszystkich pasażerów już w nim siedzących. Tym razem ku mojemu zaskoczeniu tak się nie stało. Obie postaci(e) nie podniosły głów ani wzroku z nad swoich czytadeł. Siedzieli tak jak ich zastałem trwając w swych pozach i stanowiskach zupełnie niewzruszenie. Myśl pierwsza przeleciała naddźwiękowym mimochodem ocho.. przedział pod mocnym wezwaniem bibliotekarskim.
Introwertyk-przełamywacz taki jak ja posiada, a jakże samocelebrujące się ceremoniały. Głębszy wdech, który nawet w moich uszach brzmi jak kradzież nadprogramowej dawki mieszaniny gazów składających się na powietrze, wzięty co najmniej w zastaw, po czym przeciągnięte dzwoniące w całym przedziale

- Dzień dobry! pań... - w tym samym momencie efekt został osiągnięty - obie głowy po obu stronach siedzeń wyłoniły się momentalnie znad swoich czytelniczych parawanów, po lewej w rogu przy drzwiach mężczyzna ciemny blondyn z trzy-tygodniowym zarostem i z książką od filozofii, po prawej na trzecim miejscu od okna kobieta, blondynka z bardzo przyjemną i uśmiechniętą twarzą - z przekrojem w dłoniach

- ..stwu! czy mogę się dosiąść?!
Jedno pytanie  - poczciwe i małe, a rumieńcem wybuchło na mojej twarzy jak co każde dosiadanie się. Mogło być gorzej - tym razem skończyło się tylko lekkim samo zażenowaniem. Czasem krócej jest lepiej. Najlepiej. Człowiek wyzbywa się tej całej zaprogramowanej kurtuazji, w ramach wybiegu - odebrałem dobre wychowanie i pyta po prostu - można bądź wolne i na pewno nie przegra w grze na najmniejszą ilość wypowiedzianych słów.

- Tak proszę - odpowiedziała ciepło z uśmiechem pani od gazety, przykuwając również spojrzenie jej dotychczasowego współpasażera. Szczęście mi dopisywało. Też miałem książkę, a do tego nie byle jaką z racji rozmiaru ponad tysiąca stron wyglądała gabarytowo jak książkocegła. Był to Lód Dukaja. Szybko po nią sięgnąłem i zacząłem czytać. Cisza zapadła momentalnie. Nie na długo. Już na następnej stacji - Warszawa Wschodnia dosiadł się do nas czwarty  współpasażer. Samo jego zajmowanie miejsca zajęło znacznie dłużej niż jest to potrzebne. Koniecznie chciał wymienić z każdym uprzejmości i zakomunikować swoją obecność. Blondyn z lekko kręcącymi się włosami. Na nosie miał okulary z dość modnymi oprawkami, tak na oko trzydziestopięcioletni. Usiadł na przeciwko mnie mając na twarzy wymalowany uśmiech i nieopuszczające go ani na chwilę podekscytowanie.

 

 

Chyba też miał coś do czytania ze sobą, jakąś w ostatniej chwili zapewne kupioną gazetę. W każdym bądź razie ani razu po nią nie sięgnął, nie dosiadł się do nas również z zamiarem spędzenia tych kilku godzin w bibliotekarskiej ciszy, którą zastał. To pewne. Stało się to kwestią pięciu, może mniej minut, gdy zwrócił się do nas wszystkich w te oto słowa 
- Przepraszam was, ale zależy mi na tym by się przedstawić i by móc w ten o to sposób kontynuować z wami podróż
-  Jestem Michael - powiedział dość dziwnie zaakcentowanym, ale i poprawnym polskim wprawiając nas w niemałe zdumienie.
- Po polsku Michał jak mnie pamięć nie myli - szybko dodał
- Tak - przytaknęliśmy wszyscy z lekką konsternacją w głosie
- Ostatni raz byłem w Polsce - kontynuował jak gdyby nigdy nic - i w moich rodzinnych stronach 28 lat temu, wyjechałem do Kanady z moimi rodzicami i młodszą siostrą, gdy miałem zaledwie 8 lat. Urodziłem się i mieszkałem w Białymstoku wówczas. Tam też podróżuję dzisiaj by odwiedzić swoich krewnych. Czy ktoś z Państwa również może i tam się wybiera?
- Ja też tam wysiadam - odpowiedziała Pani po jego lewej stronie.
- Uff nie jestem, więc sam! - wyszczerzył się do niej po czym spojrzał w naszym kierunku

- A Wy? zwrócił się bezpośrednio do nas
- Augustów, Suwałki - odpowiedzieliśmy jednocześnie.
Przez chwilę łudziłem się nadzieją, że to może być ostatnie pytanie, na które trzeba byłoby odpowiedzieć. Moja wrodzona intuicja, bądź coś co nabyłem z biegiem lat, podpowiadało mi, że powinienem naprędce przyjąć postawę ostatnich skrzypiec, w tym przedziałowym kwartecie. Męczą mnie rozmowy z nieznajomymi o wszystkim i o niczym. Tak sobie pomyślałem. Nie bez znaczenia na moją decyzję miał również fakt, że byłem najmłodszą osobą z całej czwórki. Wolałem, więc słuchać i obserwować, dopowiadając i zabierając głos tylko wtedy, kiedy uznałem to za słuszne bądź czułem się wywoływanym do odpowiedzi.
- O proszę, muszę przyznać, że nigdy tam nie byłem - odpowiedział Kanadyjczyk z polskim pochodzeniem.
- Jak tam jest w tym Augustowie i w tych Suwa..? - tutaj ewidentnie się zaciął, próbując przypomnieć sobie i odpowiednio odmienić nazwę miejscowości
- łkach - dopowiedziałem, ratując niezręczną sytuację
- To może Pan pierwszy?! Szybko dodałem wskazując dłonią na mojego sąsiada - tak by zachować chronologię podróży i wysiadania - uzupełniłem swoją wypowiedź wzmacniając ją solidnym, jak mogłoby się wydawać argumentem.
- Umówmy się, że nie będziemy się tytułować od teraz - Pan i Pani. Wiem, że tak nakazuje nam wychowanie, ale czy moglibyśmy zwracać się do siebie bezpośrednio, wiem, że to ułatwia sprawę? - zapytał  Michał
- Mi to odpowiada - przytaknęła entuzjastycznie jedyna pasażerka
- Ja również tak preferuję - odpowiedział pan siedzący po mojej stronie siedzeń
- Dobrze.. - udało mi się wykrztusić, czując przez moment na swoich plecach myśl zwrotną, że to ja wywołałem to pytanie i to małe zamieszanie o zwrotach grzecznościowych.
- Jeszcze chwileczkę, sorry znowu muszę Cię przeprosić - zaśmiał się Michał przerywając ponownie memu sąsiadowi
- A może zróbmy tak?! Przedstawimy się teraz sobie nawzajem i będziemy mieli to  już za sobą. Obiecuję, że to ułatwi naszą rozmowę - coraz bardziej zadziwiał nas swoimi pomysłami i swobodą bycia niecodzienny pasażer.
- Ok niech i tak będzie - odpowiedziała blond Pani
- Weronika miło mi! przedstawiła się z uśmiechem od ucha do ucha podając rękę każdemu z nas po kolei..
- Łukasz - również mi miło, podchwycił i kontynuował zwyczaj podawania ręki mi i Michałowi
- zostałem już tylko ja - pomyślałem
- Joachim - odparłem, starając się wypowiedzieć swoje imię głośno i wyraźnie tak aby nikt nie zechciał go powtórzyć czy dopytywać, udając, że nie dosłyszał.

Liczyłem też na to, że nikt nie skomentuje jak bardzo oryginalne i niespotykane to imię. Podałem rękę jedynej przeze mnie nieuściskanej osobie to jest Kanadyjczykowi.
- Świetnie! teraz już tylko będzie super nam się gadało. Sami zobaczycie!
Było to na tyle bezpośrednie i nieoczekiwane, że nie pozostało nam nic innego jak zaśmiać się lekko nerwowym, ale i łagodnym przy tym śmiechem. Atmosfera rozluźniła się. Kanadyjczyk śmiał się z nami również, wydawać wręcz by się mogło, że śmiał się przy tym najszczerzej, a na pewno najgłośniej.

- Na czym to my skończyliśmy?? zapytał nas, choć i również sam siebie.

- Na Augustowie.. - podpowiedziała Weronika, kierując swoje spojrzenie na Łukasza

- Hm... jaki i czym jest Augustów dla mnie... - dość tajemniczo zaczął Łukasz, po czym kontynuował - kiedyś bywał domem, tym najprawdziwszym z krwi i kości. 

Dziś jako miasteczko sezonowo-letnio-wybitnie-turystyczne – nie ukrywał uśmiechu nad tą wypowiedzianą przez siebie frazą, co zresztą i my podchwyciliśmy, odwzajemniając się mu tym samym - jest bardziej jako przystań. Odwiedzam ją i przybijam do niej od czasu do czasu, głównie by odwiedzić rodziców, choć wiem już to, że moje korzenie tam nie należą.

- A gdzie zakotwiczyłeś się na dłużej jeżeli mogę zapytać, w sensie czy znalazłeś już miejsce dla tych swoich korzeni? - podtrzymywała rozmowę (Weronika)

- Myślę... że tak. Poniekąd. Przynajmniej na tą chwilę mogę tak już o tym powiedzieć. Mieszkam w okolicach Warszawy co ma dla mnie podwójne pozytywne znaczenie. Pierwsze ekonomiczne, oczywiście, że wraz z zakupem M2 stałem się jednocześnie kredytobiorcą. Inne opcje, w naszej rzeczywistości, bardzo rzadko wchodzą w grę - cała nasza trójka przytaknęła gestem głów na tą konkluzję, jedynie Michał dodał do tej ekspresji delikatne zdziwienie na ostatnie słowa, co nie umknęło mojej uwadze.

- Dzięki temu, że mieszkam tam gdzie mieszkam, mam kredyt za ten sam metraż mieszkania, co w Warszawie - na dwadzieścia lat zamiast czterdziestu. Drugie znaczenie i powód zarazem ma już wymiar doraźnie osobisty. To znaczy uwielbiam przemieszczać się i być codziennie w drodze. Może to wydawać się dla kogoś dziwne i niezrozumiałe, ale moim najproduktywniejszym momentem dnia jest droga z domu do pracy i na odwrót. Łącznie to są dwie godziny i proszę mi wierzyć lub nie, ale właśnie dzięki tej metodzie jestem na ukończeniu i tu delikatnie się pochwalę - swojej drugiej książki - chwalenie się, chociaż nikt tak by tego i nie nazwał, zrobiło na nas niemałe wrażenie.

- Wow! - zakrzyknęła pasażerka

- Pięknie! Gratuluję! - dodał Kanadyjczyk

- I ja gratuluję! - dołączyłem się do chóru entuzjastów

- Dziękuję, ale to naprawdę nic wielkiego

- Oczywiście, że nie. Każdy z nas tutaj siedzących jest właśnie na ukończeniu swojej drugiej książki - dodała Weronika pomagając rozładować sytuację i wywołując przy tym liczne salwy śmiechu

- Dokładnie tak. Dobre sobie! - jej sąsiad nie pozostawał jej dłużny - w tym samym momencie poczułem spojrzenie całej trójki na mojej osobie, tak jakby ni z stąd ni zowąd, ktoś rozpoczął nową grę i kości zostały już rzucone. Grą to było - każdy mówi raz i nie zabiera głosu ponownie nim cała czwórka się nie wypowie. Odczułem to właśnie tak, nie inaczej. Co więcej nie byłem w stanie w żaden sposób się temu przeciwstawić. Nie zna się zasad gry, ale gra się - pomyślałem

- To o czym są Twoje książki, jeśli można zapytać?

- Współczesna filozofia, przemieszana z psychologią i odrobina futurologii, ale tylko odrobina. Zaśmiał się i kontynuował. Futurologia ma już swój szczyt dawno za sobą. Jest niczym gwiezdne wojny, to znaczy zmiany następują zbyt szybko by na ich podstawie budować i wybiegać w przyszłość. Świat potrzebuje obecnie przyhamować. Tylko i wyłącznie po to by zapytać sam siebie o priorytety, które pogubił po drodze. Zbyt duże przyłożenie siły odśrodkowej nie tylko nie sprzyja refleksji, ale powoduje zbyt gwałtowne rozrzucanie skupisk chaosu. Tak w lekkim filozoficznym skrócie.

- Brzmi ciekawie!

- A nawet bardzo. Zabawne jednym, a właściwie jedynym powodem z powodu, którego tu jestem są zmiany, za którymi przestałem nadążać, albo akceptować je, jako tylko słuszne. 

- Czyż Kanada nie jest jednym z najlepszych miejsc do życia na Ziemi?!

- Też tak słyszałem.

- A ja zawsze chciałam tam pojechać.

- Hmm... Z pewnością była i pewnie dla niektórych wciąż jest, ale czy dla mnie jest takim miejscem - mam coraz większe wątpliwości.

- Tzn.? - zapytałem w tym samym momencie Łukasz i Weronika skierowali wzrok na Michała.

- Widzicie tu nie ma prostych odpowiedzi. Znów ten diabeł pochował się w szczegółach. Jestem spełnionym zawodowo 36 latkiem. Mam kilka nieruchomości i własną dochodową firmę. Wszystko na swoim miejscu. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko i aż rodziny. I tu się zaczynają moje życiowe schody. Nie chcę byście mnie źle zrozumieli, ale w Kanadzie kobiety są troszeczkę inne - spojrzał porozumiewawczo w stronę Weroniki, lecz jedyne co dostał wzamian to zdziwienie przemieszane z lekkim oburzeniem.

- Nie ma różnych kobiet wszędzie jesteśmy takie same - stanowczo i z lekką irytacją odparowała Wera
- Tak wiem. Piękno, uroda i mądrość są niezmienne. Znów mam na myśli szczegóły i własne doświadczenia. 
- Chyba prędzej wyobrażenia i stereotypy - nic a nic nie spuszczając z tonu, wtrąciła jedyna pasażerka. 
- Być może, nie jest i to wykluczone. Ja jednak mam już swoje zdanie wyrobione w tej kwestii i zbyt dużo widziałem oraz przeżyłem by nie zweryfikować tych moich wyobrażeń i stereotypów ot chociażby w kraju, z którego pochodzę. 
- To na czym miałaby niby polegać ta inność jak to sam ująłeś Kanadyjek względem nas Polek? - wciąż z wyczuwalną silną emocją dyzaprobaty w głosie zapytała Weronika
- Hmm.. chyba najbardziej widoczną różnicą jest to, że kobiety w Kanadzie nie pozwalają się adorować, czy na przykład by bezintersownie im pomagać to jest traktować je po dżentelmeńsku. Ot przytoczę głupi incydent, koleżanka z pracy niosła wszystkim osobom tacę z kawami, widząc, że ma problem z otwarciem drzwi przyspieszyłem kroku by jej je otworzyć. Nie tylko, nie skorzystała z tego, ale była wręcz oburzona moim gestem, wylewnie mi tłumacząc, że nie chce być przeze mnie nigdy więcej tak traktowna. 
- Proszę Ciebie, litości! Dlaczego zawsze targetujecie kobiety z tym dżentelmeńskim zachowaniem, ciekawe gdyby to był jakikolwiek mężczyzna, czy również przyspieszyłbyś kroku by mu pomóc? Zresztą powiem więcej gdyby to była postawna, słusznej sylwetki kobieta szansa na bezintersowną pomoc ze strony jakiegokolwiek "dżentelmena" w promieniu stu metrów spadłaby o sto procent. Jednym słowem dżentelmeństwo to bardziej wysublimowana i archaiczna forma seksizmu. 
- To są praktycznie i dosłownie jej słowa. Znacie się czy jak!? Dodam jeszcze, że pomógłbym każdej z tych osób, które wymieniłaś gdyż pomocna dłoń nie powinna się brać z żadnej ideologii, czy kindersztuby, a ze zwykłego, naturalnego odruchu. Odrzucanie zaś bezinteresownej pomocy tylko i wyłącznie ze względu na ideologię i przekonania zaczyna mi pachnieć już doktryną. Później robi się ciekawiej i ciekawiej, aż człowiek sam zapomina dlaczego porządanym działaniem jest wyzbycie się naturalnego odruchu pomocy i być może mniej naturalnego, ale przez to, ani trochę gorszego - przyzwolenia na tą ofiarowaną pomoc. 
- Uważam podobnie... -  wtrącił się ponownie w dyskusję Łukasz, co więcej myślę, że pewne wielopokoleniowo wypracowane postawy oraz zachowania, które brały się z tychże, jednak nie do końca naturalnych odruchów, są jak najbardziej naturalne dla człowieka. Są one również pewną ewolucyjną konsekwencją potwierdzenia, ale i zaadoptowania się człowieka w humanizmie oraz dobru. 
- Czyli mam rozumieć, że są jedynie słuszne bo dobre zarazem i nie wolno ich w żaden sposób kwestionować? Pozwól Łukasz w takim razie, że zadam Ci to pytanie czy diabeł będąc dżentelmenem i pomagając otwierać drzwi komukolwiek, staje się automatycznie dobrym humanistą? 
- Diabeł od podszewki do nawleczki jest humanistą bez wątpienia - odpowiedział ze spokojem Łukasz. Bez wątpienia też, jako konstrukt ideologiczny nie może być dobry. Nie i koniec. 
- Skoro uczynił dobrze to na moment był tym dobrym przecież..?
- Dobry uczynek jest dobry tylko wtedy gdy jest bezintersowny. Natomiast bezinteresowność w przypadku diabła nie ma w ogóle precedensu. Wszystko co robi i jak to robi jest poddane nieustannej kalkulacji i osiągnięciu korzyści. Można by rzec przewrotnie, że cel uświęca jego środki. Jak już wspomniałem wcześniej - diabeł jest skończonym humanistą, nic co po ludzku napędzające wyobraźnię do działania i ciekawości - nie powinno mu być więc i obce. Kryję się za tym jego kolejna cecha jako tego właśnie konstruktu to jest - niedościgniony koneser piękna, urody i sztuki - tu, w tym miejscu, posłużę się własnym cytatem - obrzydliwa atrakcyjność i najczystsza pokusa jest diabelsko nadrzędną cechą. Plus pośpiech diabeł nie cieszy się na ludzki pośpiech on się śmieje z jego powodu do rozpuku. 
- Nieźle całkiem sporo myśli o koleżce, którego nawet nie ma i nie było. Tyle ode mnie, a ty jak uważasz Joachim? zapytał Michał. 
- Czort z tym diabłem! - wykrztusiłem z siebie bez chwili zastanowienia niczym uczniak wyrwany do odpowiedzi.
Cały przedział wybuchną raptownie śmiechem. Tak jakby dyskusja potrzebowała odświeżenia i zmiany klimatu. Uśmiechnąłem się i ja, a może po prostu ta radość pozostałych współpasażerów mi się udzieliła. Krążąc jeszcze przez moment przy swoich myślach spojrzałem na wprost, tak jakby właśnie ta chwila miała być esencją tej podróży. Mym oczom ukazały się twarze nie tylko szczęśliwych ludzi, ale również  atrakcyjnych i tak samo pewnych siebie. Oboje mieli blond włosy, niebieskie oczy i oboje byli wręcz łudząco podobni. Gdyby ktoś właśnie w tym momencie, próbowałby się do nas dosiąść od razu zapewne pomyślałby, że to jest rodzeństwo albo, że muszą być conajmniej ze sobą spokrewnieni. To mogłaby być całkiem dobrana para, gdyby tylko tak móc cofnąć ostatnie pięć minut rozmowy, można by nawet stwierdzić i rzec, że całkiem zgodna.

 

 

***

 

Kilka stacji później, gdy pociąg zwolnił, a za oknem pojawiły się pierwsze zabudowania Białegostoku, Michał i Weronika zaczęli zbierać swoje rzeczy. Atmosfera w przedziale, chwilę wcześniej gęsta od filozoficznych sporów, teraz stała się ciepła i niemal familiarna.

-To nasz przystanek – powiedziała Weronika, zamykając swoją torbę.
-Tak, mój też – odparł Michał, a w jego głosie słychać było nutę niepewności, która kontrastowała z wcześniejszą pewnością siebie.

Kiedy pociąg stanął, pożegnaliśmy się szybkimi uściskami dłoni i skinieniami głów. Przez okno obserwowałem, jak schodzą na peron. Przez chwilę stali niezdecydowani, jakby ważąc niewypowiedziane pytanie. Weronika wskazała coś w kierunku wyjścia, Michał przytaknął i – ku mojemu zaskoczeniu – podał jej ramię. Nie jako gest dżentelmeński, o którym tak dyskutowaliśmy, ale jako naturalny, wspólny punkt oparcia. 

-Widzisz to? – zapytał Łukasz, pochylając się ku oknu.
-Widzę – odparłem.

Ruszyli w tym samym kierunku, ich sylwetki stopiły się z tłumem, a potem wyłoniły z niego już jako para – dwie blond głowy pochylone ku sobie w rozmowie, której już nie mogliśmy usłyszeć. Szli wolno, jakby celowo przedłużając te pierwsze wspólne kroki.

-To może potrwać – powiedział Łukasz z lekkim uśmiechem. – Dłużej, niż się wydaje.
-Kto wie – dodałem po chwili, gdy pociąg ruszał – może ten spacer wcale nie ma końca.

I gdy Białystok znikał za nami w jesiennym zmierzchu, pomyślałem, że czasem najważniejsze podróże zaczynają się tam, gdzie kończy się pociąg. A happy end?

Cóż, może to po prostu droga, na której przestaje się liczyć cel, a liczy się tylko kto idzie obok ciebie.

 

 

 

 

 

 

Pan Ropuch

Pan Ropuch


-

Wpierw.. obiecałem sobie - nie będę pisał obcesowo czy lakonicznie - najzwyczajniej w świecie zdam jednorazową relację naocznego świadka pewnej jakże spotykanej historii.

Wczesną jesienią do tego wciąż jeszcze ciepłą wsiadłem do pociągu na stacji Warszawa Centralna w kierunku Suwałki. Pociąg rzecz jasna, tak mniej więcej w połowie drogi, zatrzymywał się również w Białymstoku. Nie pamiętam dokładnie gdzie zaczynał swój bieg, czy było to kilka stacji przed czy też kilkanaście w głowie jedynie utkwił mi fakt, że jak na tą porę dnia i dzień tygodnia był wyjątkowo niezatłoczony. Trzeba dodać dla doprecyzowania, że nie był nawet w połowie zapełniony ludźmi. Mały szczegół, a cieszył z powodu spokojnego i świadomego doboru miejsca w przeciwieństwie do odwiecznie, z braku takowych, stosowanej strategii, kto pierwszy - ten lepszy - bądź ten sobie posiedzi. Wybór ten ograniczył się do pierwszego przedziału z miejscem preferowanym - znaczy się przy oknie z widokiem na wprost do kierunku jazdy. To po drugiej stronie jest czwartym wyborem, co najwyżej, ostatnimi czyli - siódmym i ósmym zajmowanymi przeze mnie i tylko z musu są oba miejsca przy drzwiach. Ale dlaczego miejsce przy oknie tyłem do kierunku jazdy jest dopiero czwartym wyborem? tylko i wyłącznie z powodu podświadomych obiekcji do oglądania się za siebie czyli wstecz, czy też przyglądania się temu co za oknem z perspektywy podwójnie minione, co w moim odczuciu z taką samą mocą kurczy się i odchodzi w niebyt. W przedziale tuż przed dekompresją z jakże dobrze znanym każdemu hukiem drzwi przesuwanych na zawiasach siedziały już dwie osoby. Dźwięk ten jest swoistym katalizatorem alarmująco-oznajmującym pojawienie się kogoś i jednocześnie przykuwa na moment uwagę i wzrok wszystkich pasażerów już w nim siedzących. Tym razem ku mojemu zaskoczeniu tak się nie stało. Obie postaci(e) nie podniosły głów ani wzroku z nad swoich czytadeł. Siedzieli tak jak ich zastałem trwając w swych pozach i stanowiskach zupełnie niewzruszenie. Myśl pierwsza przeleciała naddźwiękowym mimochodem ocho.. przedział pod mocnym wezwaniem bibliotekarskim.
Introwertyk-przełamywacz taki jak ja posiada, a jakże samocelebrujące się ceremoniały. Głębszy wdech, który nawet w moich uszach brzmi jak kradzież nadprogramowej dawki mieszaniny gazów składających się na powietrze, wzięty co najmniej w zastaw, po czym przeciągnięte dzwoniące w całym przedziale

- Dzień dobry! pań... - w tym samym momencie efekt został osiągnięty - obie głowy po obu stronach siedzeń wyłoniły się momentalnie znad swoich czytelniczych parawanów, po lewej w rogu przy drzwiach mężczyzna ciemny blondyn z trzy-tygodniowym zarostem i z książką od filozofii, po prawej na trzecim miejscu od okna kobieta, blondynka z bardzo przyjemną i uśmiechniętą twarzą - z przekrojem w dłoniach

- ..stwu! czy mogę się dosiąść?!
Jedno pytanie  - poczciwe i małe, a rumieńcem wybuchło na mojej twarzy jak co każde dosiadanie się. Mogło być gorzej - tym razem skończyło się tylko lekkim samo zażenowaniem. Czasem krócej jest lepiej. Najlepiej. Człowiek wyzbywa się tej całej zaprogramowanej kurtuazji, w ramach wybiegu - odebrałem dobre wychowanie i pyta po prostu - można bądź wolne i na pewno nie przegra w grze na najmniejszą ilość wypowiedzianych słów.

- Tak proszę - odpowiedziała ciepło z uśmiechem pani od gazety, przykuwając również spojrzenie jej dotychczasowego współpasażera. Szczęście mi dopisywało. Też miałem książkę, a do tego nie byle jaką z racji rozmiaru ponad tysiąca stron wyglądała gabarytowo jak książkocegła. Był to Lód Dukaja. Szybko po nią sięgnąłem i zacząłem czytać. Cisza zapadła momentalnie. Nie na długo. Już na następnej stacji - Warszawa Wschodnia dosiadł się do nas czwarty  współpasażer. Samo jego zajmowanie miejsca zajęło znacznie dłużej niż jest to potrzebne. Koniecznie chciał wymienić z każdym uprzejmości i zakomunikować swoją obecność. Blondyn z lekko kręcącymi się włosami. Na nosie miał okulary z dość modnymi oprawkami, tak na oko trzydziestopięcioletni. Usiadł na przeciwko mnie mając na twarzy wymalowany uśmiech i nieopuszczające go ani na chwilę podekscytowanie.

 

 

Chyba też miał coś do czytania ze sobą, jakąś w ostatniej chwili zapewne kupioną gazetę. W każdym bądź razie ani razu po nią nie sięgnął, nie dosiadł się do nas również z zamiarem spędzenia tych kilku godzin w bibliotekarskiej ciszy, którą zastał. To pewne. Stało się to kwestią pięciu, może mniej minut, gdy zwrócił się do nas wszystkich w te oto słowa 
- Przepraszam was, ale zależy mi na tym by się przedstawić i by móc w ten o to sposób kontynuować z wami podróż
-  Jestem Michael - powiedział dość dziwnie zaakcentowanym, ale i poprawnym polskim wprawiając nas w niemałe zdumienie.
- Po polsku Michał jak mnie pamięć nie myli - szybko dodał
- Tak - przytaknęliśmy wszyscy z lekką konsternacją w głosie
- Ostatni raz byłem w Polsce - kontynuował jak gdyby nigdy nic - i w moich rodzinnych stronach 28 lat temu, wyjechałem do Kanady z moimi rodzicami i młodszą siostrą, gdy miałem zaledwie 8 lat. Urodziłem się i mieszkałem w Białymstoku wówczas. Tam też podróżuję dzisiaj by odwiedzić swoich krewnych. Czy ktoś z Państwa również może i tam się wybiera?
- Ja też tam wysiadam - odpowiedziała Pani po jego lewej stronie.
- Uff nie jestem, więc sam! - wyszczerzył się do niej po czym spojrzał w naszym kierunku

- A Wy? zwrócił się bezpośrednio do nas
- Augustów, Suwałki - odpowiedzieliśmy jednocześnie.
Przez chwilę łudziłem się nadzieją, że to może być ostatnie pytanie, na które trzeba byłoby odpowiedzieć. Moja wrodzona intuicja, bądź coś co nabyłem z biegiem lat, podpowiadało mi, że powinienem naprędce przyjąć postawę ostatnich skrzypiec, w tym przedziałowym kwartecie. Męczą mnie rozmowy z nieznajomymi o wszystkim i o niczym. Tak sobie pomyślałem. Nie bez znaczenia na moją decyzję miał również fakt, że byłem najmłodszą osobą z całej czwórki. Wolałem, więc słuchać i obserwować, dopowiadając i zabierając głos tylko wtedy, kiedy uznałem to za słuszne bądź czułem się wywoływanym do odpowiedzi.
- O proszę, muszę przyznać, że nigdy tam nie byłem - odpowiedział Kanadyjczyk z polskim pochodzeniem.
- Jak tam jest w tym Augustowie i w tych Suwa..? - tutaj ewidentnie się zaciął, próbując przypomnieć sobie i odpowiednio odmienić nazwę miejscowości
- łkach - dopowiedziałem, ratując niezręczną sytuację
- To może Pan pierwszy?! Szybko dodałem wskazując dłonią na mojego sąsiada - tak by zachować chronologię podróży i wysiadania - uzupełniłem swoją wypowiedź wzmacniając ją solidnym, jak mogłoby się wydawać argumentem.
- Umówmy się, że nie będziemy się tytułować od teraz - Pan i Pani. Wiem, że tak nakazuje nam wychowanie, ale czy moglibyśmy zwracać się do siebie bezpośrednio, wiem, że to ułatwia sprawę? - zapytał  Michał
- Mi to odpowiada - przytaknęła entuzjastycznie jedyna pasażerka
- Ja również tak preferuję - odpowiedział pan siedzący po mojej stronie siedzeń
- Dobrze.. - udało mi się wykrztusić, czując przez moment na swoich plecach myśl zwrotną, że to ja wywołałem to pytanie i to małe zamieszanie o zwrotach grzecznościowych.
- Jeszcze chwileczkę, sorry znowu muszę Cię przeprosić - zaśmiał się Michał przerywając ponownie memu sąsiadowi
- A może zróbmy tak?! Przedstawimy się teraz sobie nawzajem i będziemy mieli to  już za sobą. Obiecuję, że to ułatwi naszą rozmowę - coraz bardziej zadziwiał nas swoimi pomysłami i swobodą bycia niecodzienny pasażer.
- Ok niech i tak będzie - odpowiedziała blond Pani
- Weronika miło mi! przedstawiła się z uśmiechem od ucha do ucha podając rękę każdemu z nas po kolei..
- Łukasz - również mi miło, podchwycił i kontynuował zwyczaj podawania ręki mi i Michałowi
- zostałem już tylko ja - pomyślałem
- Joachim - odparłem, starając się wypowiedzieć swoje imię głośno i wyraźnie tak aby nikt nie zechciał go powtórzyć czy dopytywać, udając, że nie dosłyszał.

Liczyłem też na to, że nikt nie skomentuje jak bardzo oryginalne i niespotykane to imię. Podałem rękę jedynej przeze mnie nieuściskanej osobie to jest Kanadyjczykowi.
- Świetnie! teraz już tylko będzie super nam się gadało. Sami zobaczycie!
Było to na tyle bezpośrednie i nieoczekiwane, że nie pozostało nam nic innego jak zaśmiać się lekko nerwowym, ale i łagodnym przy tym śmiechem. Atmosfera rozluźniła się. Kanadyjczyk śmiał się z nami również, wydawać wręcz by się mogło, że śmiał się przy tym najszczerzej, a na pewno najgłośniej.

- Na czym to my skończyliśmy?? zapytał nas, choć i również sam siebie.

- Na Augustowie.. - podpowiedziała Weronika, kierując swoje spojrzenie na Łukasza

- Hm... jaki i czym jest Augustów dla mnie... - dość tajemniczo zaczął Łukasz, po czym kontynuował - kiedyś bywał domem, tym najprawdziwszym z krwi i kości. 

Dziś jako miasteczko sezonowo-letnio-wybitnie-turystyczne – nie ukrywał uśmiechu nad tą wypowiedzianą przez siebie frazą, co zresztą i my podchwyciliśmy, odwzajemniając się mu tym samym - jest bardziej jako przystań. Odwiedzam ją i przybijam do niej od czasu do czasu, głównie by odwiedzić rodziców, choć wiem już to, że moje korzenie tam nie należą.

- A gdzie zakotwiczyłeś się na dłużej jeżeli mogę zapytać, w sensie czy znalazłeś już miejsce dla tych swoich korzeni? - podtrzymywała rozmowę (Weronika)

- Myślę... że tak. Poniekąd. Przynajmniej na tą chwilę mogę tak już o tym powiedzieć. Mieszkam w okolicach Warszawy co ma dla mnie podwójne pozytywne znaczenie. Pierwsze ekonomiczne, oczywiście, że wraz z zakupem M2 stałem się jednocześnie kredytobiorcą. Inne opcje, w naszej rzeczywistości, bardzo rzadko wchodzą w grę - cała nasza trójka przytaknęła gestem głów na tą konkluzję, jedynie Michał dodał do tej ekspresji delikatne zdziwienie na ostatnie słowa, co nie umknęło mojej uwadze.

- Dzięki temu, że mieszkam tam gdzie mieszkam, mam kredyt za ten sam metraż mieszkania, co w Warszawie - na dwadzieścia lat zamiast czterdziestu. Drugie znaczenie i powód zarazem ma już wymiar doraźnie osobisty. To znaczy uwielbiam przemieszczać się i być codziennie w drodze. Może to wydawać się dla kogoś dziwne i niezrozumiałe, ale moim najproduktywniejszym momentem dnia jest droga z domu do pracy i na odwrót. Łącznie to są dwie godziny i proszę mi wierzyć lub nie, ale właśnie dzięki tej metodzie jestem na ukończeniu i tu delikatnie się pochwalę - swojej drugiej książki - chwalenie się, chociaż nikt tak by tego i nie nazwał, zrobiło na nas niemałe wrażenie.

- Wow! - zakrzyknęła pasażerka

- Pięknie! Gratuluję! - dodał Kanadyjczyk

- I ja gratuluję! - dołączyłem się do chóru entuzjastów

- Dziękuję, ale to naprawdę nic wielkiego

- Oczywiście, że nie. Każdy z nas tutaj siedzących jest właśnie na ukończeniu swojej drugiej książki - dodała Weronika pomagając rozładować sytuację i wywołując przy tym liczne salwy śmiechu

- Dokładnie tak. Dobre sobie! - jej sąsiad nie pozostawał jej dłużny - w tym samym momencie poczułem spojrzenie całej trójki na mojej osobie, tak jakby ni z stąd ni zowąd, ktoś rozpoczął nową grę i kości zostały już rzucone. Grą to było - każdy mówi raz i nie zabiera głosu ponownie nim cała czwórka się nie wypowie. Odczułem to właśnie tak, nie inaczej. Co więcej nie byłem w stanie w żaden sposób się temu przeciwstawić. Nie zna się zasad gry, ale gra się - pomyślałem

- To o czym są Twoje książki, jeśli można zapytać?

- Współczesna filozofia, przemieszana z psychologią i odrobina futurologii, ale tylko odrobina. Zaśmiał się i kontynuował. Futurologia ma już swój szczyt dawno za sobą. Jest niczym gwiezdne wojny, to znaczy zmiany następują zbyt szybko by na ich podstawie budować i wybiegać w przyszłość. Świat potrzebuje obecnie przyhamować. Tylko i wyłącznie po to by zapytać sam siebie o priorytety, które pogubił po drodze. Zbyt duże przyłożenie siły odśrodkowej nie tylko nie sprzyja refleksji, ale powoduje zbyt gwałtowne rozrzucanie skupisk chaosu. Tak w lekkim filozoficznym skrócie.

- Brzmi ciekawie!

- A nawet bardzo. Zabawne jednym, a właściwie jedynym powodem z powodu, którego tu jestem są zmiany, za którymi przestałem nadążać, albo akceptować je, jako tylko słuszne. 

- Czyż Kanada nie jest jednym z najlepszych miejsc do życia na Ziemi?!

- Też tak słyszałem.

- A ja zawsze chciałam tam pojechać.

- Hmm... Z pewnością była i pewnie dla niektórych wciąż jest, ale czy dla mnie jest takim miejscem - mam coraz większe wątpliwości.

- Tzn.? - zapytałem w tym samym momencie Łukasz i Weronika skierowali wzrok na Michała.

- Widzicie tu nie ma prostych odpowiedzi. Znów ten diabeł pochował się w szczegółach. Jestem spełnionym zawodowo 36 latkiem. Mam kilka nieruchomości i własną dochodową firmę. Wszystko na swoim miejscu. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko i aż rodziny. I tu się zaczynają moje życiowe schody. Nie chcę byście mnie źle zrozumieli, ale w Kanadzie kobiety są troszeczkę inne - spojrzał porozumiewawczo w stronę Weroniki, lecz jedyne co dostał wzamian to zdziwienie przemieszane z lekkim oburzeniem.

- Nie ma różnych kobiet wszędzie jesteśmy takie same - stanowczo i z lekką irytacją odparowała Wera
- Tak wiem. Piękno, uroda i mądrość są niezmienne. Znów mam na myśli szczegóły i własne doświadczenia. 
- Chyba prędzej wyobrażenia i stereotypy - nic a nic nie spuszczając z tonu, wtrąciła jedyna pasażerka. 
- Być może, nie jest i to wykluczone. Ja jednak mam już swoje zdanie wyrobione w tej kwestii i zbyt dużo widziałem oraz przeżyłem by nie zweryfikować tych moich wyobrażeń i stereotypów ot chociażby w kraju, z którego pochodzę. 
- To na czym miałaby niby polegać ta inność jak to sam ująłeś Kanadyjek względem nas Polek? - wciąż z wyczuwalną silną emocją dyzaprobaty w głosie zapytała Weronika
- Hmm.. chyba najbardziej widoczną różnicą jest to, że kobiety w Kanadzie nie pozwalają się adorować, czy na przykład by bezintersownie im pomagać to jest traktować je po dżentelmeńsku. Ot przytoczę głupi incydent, koleżanka z pracy niosła wszystkim osobom tacę z kawami, widząc, że ma problem z otwarciem drzwi przyspieszyłem kroku by jej je otworzyć. Nie tylko, nie skorzystała z tego, ale była wręcz oburzona moim gestem, wylewnie mi tłumacząc, że nie chce być przeze mnie nigdy więcej tak traktowna. 
- Proszę Ciebie, litości! Dlaczego zawsze targetujecie kobiety z tym dżentelmeńskim zachowaniem, ciekawe gdyby to był jakikolwiek mężczyzna, czy również przyspieszyłbyś kroku by mu pomóc? Zresztą powiem więcej gdyby to była postawna, słusznej sylwetki kobieta szansa na bezintersowną pomoc ze strony jakiegokolwiek "dżentelmena" w promieniu stu metrów spadłaby o sto procent. Jednym słowem dżentelmeństwo to bardziej wysublimowana i archaiczna forma seksizmu. 
- To są praktycznie i dosłownie jej słowa. Znacie się czy jak!? Dodam jeszcze, że pomógłbym każdej z tych osób, które wymieniłaś gdyż pomocna dłoń nie powinna się brać z żadnej ideologii, czy kindersztuby, a ze zwykłego, naturalnego odruchu. Odrzucanie zaś bezinteresownej pomocy tylko i wyłącznie ze względu na ideologię i przekonania zaczyna mi pachnieć już doktryną. Później robi się ciekawiej i ciekawiej, aż człowiek sam zapomina dlaczego porządanym działaniem jest wyzbycie się naturalnego odruchu pomocy i być może mniej naturalnego, ale przez to, ani trochę gorszego - przyzwolenia na tą ofiarowaną pomoc. 
- Uważam podobnie... -  wtrącił się ponownie w dyskusję Łukasz, co więcej myślę, że pewne wielopokoleniowo wypracowane postawy oraz zachowania, które brały się z tychże, jednak nie do końca naturalnych odruchów, są jak najbardziej naturalne dla człowieka. Są one również pewną ewolucyjną konsekwencją potwierdzenia, ale i zaadoptowania się człowieka w humanizmie oraz dobru. 
- Czyli mam rozumieć, że są jedynie słuszne bo dobre zarazem i nie wolno ich w żaden sposób kwestionować? Pozwól Łukasz w takim razie, że zadam Ci to pytanie czy diabeł będąc dżentelmenem i pomagając otwierać drzwi komukolwiek, staje się automatycznie dobrym humanistą? 
- Diabeł od podszewki do nawleczki jest humanistą bez wątpienia - odpowiedział ze spokojem Łukasz. Bez wątpienia też, jako konstrukt ideologiczny nie może być dobry. Nie i koniec. 
- Skoro uczynił dobrze to na moment był tym dobrym przecież..?
- Dobry uczynek jest dobry tylko wtedy gdy jest bezintersowny. Natomiast bezinteresowność w przypadku diabła nie ma w ogóle precedensu. Wszystko co robi i jak to robi jest poddane nieustannej kalkulacji i osiągnięciu korzyści. Można by rzec przewrotnie, że cel uświęca jego środki. Jak już wspomniałem wcześniej - diabeł jest skończonym humanistą, nic co po ludzku napędzające wyobraźnię do działania i ciekawości - nie powinno mu być więc i obce. Kryję się za tym jego kolejna cecha jako tego właśnie konstruktu to jest - niedościgniony koneser piękna, urody i sztuki - tu, w tym miejscu, posłużę się własnym cytatem - obrzydliwa atrakcyjność i najczystsza pokusa jest diabelsko nadrzędną cechą. Plus pośpiech diabeł nie cieszy się na ludzki pośpiech on się śmieje z jego powodu do rozpuku. 
- Nieźle całkiem sporo myśli o koleżce, którego nawet nie ma i nie było. Tyle ode mnie, a ty jak uważasz Joachim? zapytał Michał. 
- Czort z tym diabłem! - wykrztusiłem z siebie bez chwili zastanowienia niczym uczniak wyrwany do odpowiedzi.
Cały przedział wybuchną raptownie śmiechem. Tak jakby dyskusja potrzebowała odświeżenia i zmiany klimatu. Uśmiechnąłem się i ja, a może po prostu ta radość pozostałych współpasażerów mi się udzieliła. Krążąc jeszcze przez moment przy swoich myślach spojrzałem na wprost, tak jakby właśnie ta chwila miała być esencją tej podróży. Mym oczom ukazały się twarze nie tylko szczęśliwych ludzi, ale również  atrakcyjnych i tak samo pewnych siebie. Oboje mieli blond włosy, niebieskie oczy i oboje byli wręcz łudząco podobni. Gdyby ktoś właśnie w tym momencie, próbowałby się do nas dosiąść od razu zapewne pomyślałby, że to jest rodzeństwo albo, że muszą być conajmniej ze sobą spokrewnieni. To mogłaby być całkiem dobrana para, gdyby tylko tak móc cofnąć ostatnie pięć minut rozmowy, można by nawet stwierdzić i rzec, że całkiem zgodna.

 

***

 

Get App

zmiennocieplny Wpierw.. obiecałem sobie - nie będę pisał obcesowo czy lakonicznie - najzwyczajniej w świecie zdam jednorazową relację naocznego świadka pewnej jakże spotykanej historii. Wczesną jesienią do tego wciąż jeszcze ciepłą wsiadłem do pociągu na stacji Warszawa Centralna w kierunku Suwałki. Pociąg rzecz jasna, tak mniej więcej w połowie drogi, zatrzymywał się również w Białymstoku. Nie pamiętam dokładnie gdzie zaczynał swój bieg, czy było to kilka stacji przed czy też kilkanaście w głowie jedynie utkwił mi fakt, że jak na tą porę dnia i dzień tygodnia był wyjątkowo niezatłoczony. Trzeba dodać dla doprecyzowania, że nie był nawet w połowie zapełniony ludźmi. Mały szczegół, a cieszył z powodu spokojnego i świadomego doboru miejsca w przeciwieństwie do odwiecznie, z braku takowych, stosowanej strategii, kto pierwszy - ten lepszy - bądź ten sobie posiedzi. Wybór ten ograniczył się do pierwszego przedziału z miejscem preferowanym - znaczy się przy oknie z widokiem na wprost do kierunku jazdy. To po drugiej stronie jest czwartym wyborem, co najwyżej, ostatnimi czyli - siódmym i ósmym zajmowanymi przeze mnie i tylko z musu są oba miejsca przy drzwiach. Ale dlaczego miejsce przy oknie tyłem do kierunku jazdy jest dopiero czwartym wyborem? tylko i wyłącznie z powodu podświadomych obiekcji do oglądania się za siebie czyli wstecz, czy też przyglądania się temu co za oknem z perspektywy podwójnie minione, co w moim odczuciu z taką samą mocą kurczy się i odchodzi w niebyt. W przedziale tuż przed dekompresją z jakże dobrze znanym każdemu hukiem drzwi przesuwanych na zawiasach siedziały już dwie osoby. Dźwięk ten jest swoistym katalizatorem alarmująco-oznajmującym pojawienie się kogoś i jednocześnie przykuwa na moment uwagę i wzrok wszystkich pasażerów już w nim siedzących. Tym razem ku mojemu zaskoczeniu tak się nie stało. Obie postaci(e) nie podniosły głów ani wzroku z nad swoich czytadeł. Siedzieli tak jak ich zastałem trwając w swych pozach i stanowiskach zupełnie niewzruszenie. Myśl pierwsza przeleciała naddźwiękowym mimochodem ocho.. przedział pod mocnym wezwaniem bibliotekarskim. Introwertyk-przełamywacz taki jak ja posiada, a jakże samocelebrujące się ceremoniały. Głębszy wdech, który nawet w moich uszach brzmi jak kradzież nadprogramowej dawki mieszaniny gazów składających się na powietrze, wzięty co najmniej w zastaw, po czym przeciągnięte dzwoniące w całym przedziale - Dzień dobry! pań... - w tym samym momencie efekt został osiągnięty - obie głowy po obu stronach siedzeń wyłoniły się momentalnie znad swoich czytelniczych parawanów, po lewej w rogu przy drzwiach mężczyzna ciemny blondyn z trzy-tygodniowym zarostem i z książką od filozofii, po prawej na trzecim miejscu od okna kobieta, blondynka z bardzo przyjemną i uśmiechniętą twarzą - z przekrojem w dłoniach - ..stwu! czy mogę się dosiąść?! Jedno pytanie - poczciwe i małe, a rumieńcem wybuchło na mojej twarzy jak co każde dosiadanie się. Mogło być gorzej - tym razem skończyło się tylko lekkim samo zażenowaniem. Czasem krócej jest lepiej. Najlepiej. Człowiek wyzbywa się tej całej zaprogramowanej kurtuazji, w ramach wybiegu - odebrałem dobre wychowanie i pyta po prostu - można bądź wolne i na pewno nie przegra w grze na najmniejszą ilość wypowiedzianych słów. - Tak proszę - odpowiedziała ciepło z uśmiechem pani od gazety, przykuwając również spojrzenie jej dotychczasowego współpasażera. Szczęście mi dopisywało. Też miałem książkę, a do tego nie byle jaką z racji rozmiaru ponad tysiąca stron wyglądała gabarytowo jak książkocegła. Był to Lód Dukaja. Szybko po nią sięgnąłem i zacząłem czytać. Cisza zapadła momentalnie. Nie na długo. Już na następnej stacji - Warszawa Wschodnia dosiadł się do nas czwarty współpasażer. Samo jego zajmowanie miejsca zajęło znacznie dłużej niż jest to potrzebne. Koniecznie chciał wymienić z każdym uprzejmości i zakomunikować swoją obecność. Blondyn z lekko kręcącymi się włosami. Na nosie miał okulary z dość modnymi oprawkami, tak na oko trzydziestopięcioletni. Usiadł na przeciwko mnie mając na twarzy wymalowany uśmiech i nieopuszczające go ani na chwilę podekscytowanie. Chyba też miał coś do czytania ze sobą, jakąś w ostatniej chwili zapewne kupioną gazetę. W każdym bądź razie ani razu po nią nie sięgnął, nie dosiadł się do nas również z zamiarem spędzenia tych kilku godzin w bibliotekarskiej ciszy, którą zastał. To pewne. Stało się to kwestią pięciu, może mniej minut, gdy zwrócił się do nas wszystkich w te oto słowa - Przepraszam was, ale zależy mi na tym by się przedstawić i by móc w ten o to sposób kontynuować z wami podróż - Jestem Michael - powiedział dość dziwnie zaakcentowanym, ale i poprawnym polskim wprawiając nas w niemałe zdumienie. - Po polsku Michał jak mnie pamięć nie myli - szybko dodał - Tak - przytaknęliśmy wszyscy z lekką konsternacją w głosie - Ostatni raz byłem w Polsce - kontynuował jak gdyby nigdy nic - i w moich rodzinnych stronach 28 lat temu, wyjechałem do Kanady z moimi rodzicami i młodszą siostrą, gdy miałem zaledwie 8 lat. Urodziłem się i mieszkałem w Białymstoku wówczas. Tam też podróżuję dzisiaj by odwiedzić swoich krewnych. Czy ktoś z Państwa również może i tam się wybiera? - Ja też tam wysiadam - odpowiedziała Pani po jego lewej stronie. - Uff nie jestem, więc sam! - wyszczerzył się do niej po czym spojrzał w naszym kierunku - A Wy? zwrócił się bezpośrednio do nas - Augustów, Suwałki - odpowiedzieliśmy jednocześnie. Przez chwilę łudziłem się nadzieją, że to może być ostatnie pytanie, na które trzeba byłoby odpowiedzieć. Moja wrodzona intuicja, bądź coś co nabyłem z biegiem lat, podpowiadało mi, że powinienem naprędce przyjąć postawę ostatnich skrzypiec, w tym przedziałowym kwartecie. Męczą mnie rozmowy z nieznajomymi o wszystkim i o niczym. Tak sobie pomyślałem. Nie bez znaczenia na moją decyzję miał również fakt, że byłem najmłodszą osobą z całej czwórki. Wolałem, więc słuchać i obserwować, dopowiadając i zabierając głos tylko wtedy, kiedy uznałem to za słuszne bądź czułem się wywoływanym do odpowiedzi. - O proszę, muszę przyznać, że nigdy tam nie byłem - odpowiedział Kanadyjczyk z polskim pochodzeniem. - Jak tam jest w tym Augustowie i w tych Suwa..? - tutaj ewidentnie się zaciął, próbując przypomnieć sobie i odpowiednio odmienić nazwę miejscowości - łkach - dopowiedziałem, ratując niezręczną sytuację - To może Pan pierwszy?! Szybko dodałem wskazując dłonią na mojego sąsiada - tak by zachować chronologię podróży i wysiadania - uzupełniłem swoją wypowiedź wzmacniając ją solidnym, jak mogłoby się wydawać argumentem. - Umówmy się, że nie będziemy się tytułować od teraz - Pan i Pani. Wiem, że tak nakazuje nam wychowanie, ale czy moglibyśmy zwracać się do siebie bezpośrednio, wiem, że to ułatwia sprawę? - zapytał Michał - Mi to odpowiada - przytaknęła entuzjastycznie jedyna pasażerka - Ja również tak preferuję - odpowiedział pan siedzący po mojej stronie siedzeń - Dobrze.. - udało mi się wykrztusić, czując przez moment na swoich plecach myśl zwrotną, że to ja wywołałem to pytanie i to małe zamieszanie o zwrotach grzecznościowych. - Jeszcze chwileczkę, sorry znowu muszę Cię przeprosić - zaśmiał się Michał przerywając ponownie memu sąsiadowi - A może zróbmy tak?! Przedstawimy się teraz sobie nawzajem i będziemy mieli to już za sobą. Obiecuję, że to ułatwi naszą rozmowę - coraz bardziej zadziwiał nas swoimi pomysłami i swobodą bycia niecodzienny pasażer. - Ok niech i tak będzie - odpowiedziała blond Pani - Weronika miło mi! przedstawiła się z uśmiechem od ucha do ucha podając rękę każdemu z nas po kolei.. - Łukasz - również mi miło, podchwycił i kontynuował zwyczaj podawania ręki mi i Michałowi - zostałem już tylko ja - pomyślałem - Joachim - odparłem, starając się wypowiedzieć swoje imię głośno i wyraźnie tak aby nikt nie zechciał go powtórzyć czy dopytywać, udając, że nie dosłyszał. Liczyłem też na to, że nikt nie skomentuje jak bardzo oryginalne i niespotykane to imię. Podałem rękę jedynej przeze mnie nieuściskanej osobie to jest Kanadyjczykowi. - Świetnie! teraz już tylko będzie super nam się gadało. Sami zobaczycie! Było to na tyle bezpośrednie i nieoczekiwane, że nie pozostało nam nic innego jak zaśmiać się lekko nerwowym, ale i łagodnym przy tym śmiechem. Atmosfera rozluźniła się. Kanadyjczyk śmiał się z nami również, wydawać wręcz by się mogło, że śmiał się przy tym najszczerzej, a na pewno najgłośniej. - Na czym to my skończyliśmy?? zapytał nas, choć i również sam siebie. - Na Augustowie.. - podpowiedziała Weronika, kierując swoje spojrzenie na Łukasza - Hm... jaki i czym jest Augustów dla mnie... - dość tajemniczo zaczął Łukasz, po czym kontynuował - kiedyś bywał domem, tym najprawdziwszym z krwi i kości. Dziś jako miasteczko sezonowo-letnio-wybitnie-turystyczne – nie ukrywał uśmiechu nad tą wypowiedzianą przez siebie frazą, co zresztą i my podchwyciliśmy, odwzajemniając się mu tym samym - jest bardziej jako przystań. Odwiedzam ją i przybijam do niej od czasu do czasu, głównie by odwiedzić rodziców, choć wiem już to, że moje korzenie tam nie należą. - A gdzie zakotwiczyłeś się na dłużej jeżeli mogę zapytać, w sensie czy znalazłeś już miejsce dla tych swoich korzeni? - podtrzymywała rozmowę (Weronika) - Myślę... że tak. Poniekąd. Przynajmniej na tą chwilę mogę tak już o tym powiedzieć. Mieszkam w okolicach Warszawy co ma dla mnie podwójne pozytywne znaczenie. Pierwsze ekonomiczne, oczywiście, że wraz z zakupem M2 stałem się jednocześnie kredytobiorcą. Inne opcje, w naszej rzeczywistości, bardzo rzadko wchodzą w grę - cała nasza trójka przytaknęła gestem głów na tą konkluzję, jedynie Michał dodał do tej ekspresji delikatne zdziwienie na ostatnie słowa, co nie umknęło mojej uwadze. - Dzięki temu, że mieszkam tam gdzie mieszkam, mam kredyt za ten sam metraż mieszkania, co w Warszawie - na dwadzieścia lat zamiast czterdziestu. Drugie znaczenie i powód zarazem ma już wymiar doraźnie osobisty. To znaczy uwielbiam przemieszczać się i być codziennie w drodze. Może to wydawać się dla kogoś dziwne i niezrozumiałe, ale moim najproduktywniejszym momentem dnia jest droga z domu do pracy i na odwrót. Łącznie to są dwie godziny i proszę mi wierzyć lub nie, ale właśnie dzięki tej metodzie jestem na ukończeniu i tu delikatnie się pochwalę - swojej drugiej książki - chwalenie się, chociaż nikt tak by tego i nie nazwał, zrobiło na nas niemałe wrażenie. - Wow! - zakrzyknęła pasażerka - Pięknie! Gratuluję! - dodał Kanadyjczyk - I ja gratuluję! - dołączyłem się do chóru entuzjastów - Dziękuję, ale to naprawdę nic wielkiego - Oczywiście, że nie. Każdy z nas tutaj siedzących jest właśnie na ukończeniu swojej drugiej książki - dodała Weronika pomagając rozładować sytuację i wywołując przy tym liczne salwy śmiechu - Dokładnie tak. Dobre sobie! - jej sąsiad nie pozostawał jej dłużny - w tym samym momencie poczułem spojrzenie całej trójki na mojej osobie, tak jakby ni z stąd ni zowąd, ktoś rozpoczął nową grę i kości zostały już rzucone. Grą to było - każdy mówi raz i nie zabiera głosu ponownie nim cała czwórka się nie wypowie. Odczułem to właśnie tak, nie inaczej. Co więcej nie byłem w stanie w żaden sposób się temu przeciwstawić. Nie zna się zasad gry, ale gra się - pomyślałem - To o czym są Twoje książki, jeśli można zapytać? - Współczesna filozofia, przemieszana z psychologią i odrobina futurologii, ale tylko odrobina. Zaśmiał się i kontynuował. Futurologia ma już swój szczyt dawno za sobą. Jest niczym gwiezdne wojny, to znaczy zmiany następują zbyt szybko by na ich podstawie budować i wybiegać w przyszłość. Świat potrzebuje obecnie przyhamować. Tylko i wyłącznie po to by zapytać sam siebie o priorytety, które pogubił po drodze. Zbyt duże przyłożenie siły odśrodkowej nie tylko nie sprzyja refleksji, ale powoduje zbyt gwałtowne rozrzucanie skupisk chaosu. Tak w lekkim filozoficznym skrócie. - Brzmi ciekawie! - A nawet bardzo. Zabawne jednym, a właściwie jedynym powodem z powodu, którego tu jestem są zmiany, za którymi przestałem nadążać, albo akceptować je, jako tylko słuszne. - Czyż Kanada nie jest jednym z najlepszych miejsc do życia na Ziemi?! - Też tak słyszałem. - A ja zawsze chciałam tam pojechać. - Hmm... Z pewnością była i pewnie dla niektórych wciąż jest, ale czy dla mnie jest takim miejscem - mam coraz większe wątpliwości. - Tzn.? - zapytałem w tym samym momencie Łukasz i Weronika skierowali wzrok na Michała. - Widzicie tu nie ma prostych odpowiedzi. Znów ten diabeł pochował się w szczegółach. Jestem spełnionym zawodowo 36 latkiem. Mam kilka nieruchomości i własną dochodową firmę. Wszystko na swoim miejscu. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko i aż rodziny. I tu się zaczynają moje życiowe schody. Nie chcę byście mnie źle zrozumieli, ale w Kanadzie kobiety są troszeczkę inne - spojrzał porozumiewawczo w stronę Weroniki, lecz jedyne co dostał wzamian to zdziwienie przemieszane z lekkim oburzeniem. - Nie ma różnych kobiet wszędzie jesteśmy takie same - stanowczo i z lekką irytacją odparowała Wera - Tak wiem. Piękno, uroda i mądrość są niezmienne. Znów mam na myśli szczegóły i własne doświadczenia. - Chyba prędzej wyobrażenia i stereotypy - nic a nic nie spuszczając z tonu, wtrąciła jedyna pasażerka. - Być może, nie jest i to wykluczone. Ja jednak mam już swoje zdanie wyrobione w tej kwestii i zbyt dużo widziałem oraz przeżyłem by nie zweryfikować tych moich wyobrażeń i stereotypów ot chociażby w kraju, z którego pochodzę. - To na czym miałaby niby polegać ta inność jak to sam ująłeś Kanadyjek względem nas Polek? - wciąż z wyczuwalną silną emocją dyzaprobaty w głosie zapytała Weronika - Hmm.. chyba najbardziej widoczną różnicą jest to, że kobiety w Kanadzie nie pozwalają się adorować, czy na przykład by bezintersownie im pomagać to jest traktować je po dżentelmeńsku. Ot przytoczę głupi incydent, koleżanka z pracy niosła wszystkim osobom tacę z kawami, widząc, że ma problem z otwarciem drzwi przyspieszyłem kroku by jej je otworzyć. Nie tylko, nie skorzystała z tego, ale była wręcz oburzona moim gestem, wylewnie mi tłumacząc, że nie chce być przeze mnie nigdy więcej tak traktowna. - Proszę Ciebie, litości! Dlaczego zawsze targetujecie kobiety z tym dżentelmeńskim zachowaniem, ciekawe gdyby to był jakikolwiek mężczyzna, czy również przyspieszyłbyś kroku by mu pomóc? Zresztą powiem więcej gdyby to była postawna, słusznej sylwetki kobieta szansa na bezintersowną pomoc ze strony jakiegokolwiek "dżentelmena" w promieniu stu metrów spadłaby o sto procent. Jednym słowem dżentelmeństwo to bardziej wysublimowana i archaiczna forma seksizmu. - To są praktycznie i dosłownie jej słowa. Znacie się czy jak!? Dodam jeszcze, że pomógłbym każdej z tych osób, które wymieniłaś gdyż pomocna dłoń nie powinna się brać z żadnej ideologii, czy kindersztuby, a ze zwykłego, naturalnego odruchu. Odrzucanie zaś bezinteresownej pomocy tylko i wyłącznie ze względu na ideologię i przekonania zaczyna mi pachnieć już doktryną. Później robi się ciekawiej i ciekawiej, aż człowiek sam zapomina dlaczego porządanym działaniem jest wyzbycie się naturalnego odruchu pomocy i być może mniej naturalnego, ale przez to, ani trochę gorszego - przyzwolenia na tą ofiarowaną pomoc. - Uważam podobnie... - wtrącił się ponownie w dyskusję Łukasz, co więcej myślę, że pewne wielopokoleniowo wypracowane postawy oraz zachowania, które brały się z tychże, jednak nie do końca naturalnych odruchów, są jak najbardziej naturalne dla człowieka. Są one również pewną ewolucyjną konsekwencją potwierdzenia, ale i zaadoptowania się człowieka w humanizmie oraz dobru. - Czyli mam rozumieć, że są jedynie słuszne bo dobre zarazem i nie wolno ich w żaden sposób kwestionować? Pozwól Łukasz w takim razie, że zadam Ci to pytanie czy diabeł będąc dżentelmenem i pomagając otwierać drzwi komukolwiek, staje się automatycznie dobrym humanistą? - Diabeł od podszewki do nawleczki jest humanistą bez wątpienia - odpowiedział ze spokojem Łukasz. Bez wątpienia też, jako konstrukt ideologiczny nie może być dobry. Nie i koniec. - Skoro uczynił dobrze to na moment był tym dobrym przecież..? - Dobry uczynek jest dobry tylko wtedy gdy jest bezintersowny. Natomiast bezinteresowność w przypadku diabła nie ma w ogóle precedensu. Wszystko co robi i jak to robi jest poddane nieustannej kalkulacji i osiągnięciu korzyści. Można by rzec przewrotnie, że cel uświęca jego środki. Jak już wspomniałem wcześniej - diabeł jest skończonym humanistą, nic co po ludzku napędzające wyobraźnię do działania i ciekawości - nie powinno mu być więc i obce. Kryję się za tym jego kolejna cecha jako tego właśnie konstruktu to jest - niedościgniony koneser piękna, urody i sztuki - tu, w tym miejscu, posłużę się własnym cytatem - obrzydliwa atrakcyjność i najczystsza pokusa jest diabelsko nadrzędną cechą. Plus pośpiech diabeł nie cieszy się na ludzki pośpiech on się śmieje z jego powodu do rozpuku. - Nieźle całkiem sporo myśli o koleżce, którego nawet nie ma i nie było. Tyle ode mnie, a ty jak uważasz Joachim? zapytał Michał. - Czort z tym diabłem! - wykrztusiłem z siebie bez chwili zastanowienia niczym uczniak wyrwany do odpowiedzi. Cały przedział wybuchną raptownie śmiechem. Tak jakby dyskusja potrzebowała odświeżenia i zmiany klimatu. Uśmiechnąłem się i ja, a może po prostu ta radość pozostałych współpasażerów mi się udzieliła. Krążąc jeszcze przez moment przy swoich myślach spojrzałem na wprost, tak jakby właśnie ta chwila miała być esencją tej podróży. Mym oczom ukazały się twarze nie tylko szczęśliwych ludzi, ale również atrakcyjnych i tak samo pewnych siebie. Oboje mieli blond włosy, niebieskie oczy i oboje byli wręcz łudząco podobni. Gdyby ktoś właśnie w tym momencie, próbowałby się do nas dosiąść od razu zapewne pomyślałby, że to jest rodzeństwo albo, że muszą być conajmniej ze sobą spokrewnieni. To mogłaby być całkiem dobrana para, gdyby tylko tak móc cofnąć ostatnie pięć minut rozmowy, można by nawet stwierdzić i rzec, że całkiem zgodna.

 

***

 

Kilka stacji później, gdy pociąg zwolnił, a za oknem pojawiły się pierwsze zabudowania Białegostoku, Michał i Weronika zaczęli zbierać swoje rzeczy. Atmosfera w przedziale, chwilę wcześniej gęsta od filozoficznych sporów, teraz stała się ciepła i niemal familiarna.

"To nasz przystanek" – powiedziała Weronika, zamykając swoją torbę.
"Tak, mój też" – odparł Michał, a w jego głosie słychać było nutę niepewności, która kontrastowała z wcześniejszą pewnością siebie.

Kiedy pociąg stanął, pożegnaliśmy się szybkimi uściskami dłoni i skinieniami głów. Przez okno obserwowałem, jak schodzą na peron. Przez chwilę stali niezdecydowani, jakby ważąc niewypowiedziane pytanie. Weronika wskazała coś w kierunku wyjścia, Michał przytaknął i – ku mojemu zaskoczeniu – podał jej ramię. Nie jako gest dżentelmeński, o którym tak dyskutowaliśmy, ale jako naturalny, wspólny punkt oparcia. 

"Widzisz to?" – zapytał Łukasz, pochylając się ku oknu.
"Widzę" – odparłem.

Ruszyli w tym samym kierunku, ich sylwetki stopiły się z tłumem, a potem wyłoniły z niego już jako para – dwie blond głowy pochylone ku sobie w rozmowie, której już nie mogliśmy usłyszeć. Szli wolno, jakby celowo przedłużając te pierwsze wspólne kroki.

"To może potrwać" – powiedział Łukasz z lekkim uśmiechem. – "Dłużej, niż się wydaje."
"Kto wie" – dodałem po chwili, gdy pociąg ruszał – "może ten spacer wcale nie ma końca."

I gdy Białystok znikał za nami w jesiennym zmierzchu, pomyślałem, że czasem najważniejsze podróże zaczynają się tam, gdzie kończy się pociąg. A happy end? Cóż, może to po prostu droga, na której przestaje się liczyć cel, a liczy się tylko kto idzie obok ciebie.

 

 

 

 

 

 

Pan Ropuch

Pan Ropuch

Wpierw.. obiecałem sobie - nie będę pisał obcesowo czy lakonicznie - najzwyczajniej w świecie zdam jednorazową relację naocznego świadka pewnej jakże spotykanej historii.

Wczesną jesienią do tego wciąż jeszcze ciepłą wsiadłem do pociągu na stacji Warszawa Centralna w kierunku Suwałki. Pociąg rzecz jasna, tak mniej więcej w połowie drogi, zatrzymywał się również w Białymstoku. Nie pamiętam dokładnie gdzie zaczynał swój bieg, czy było to kilka stacji przed czy też kilkanaście w głowie jedynie utkwił mi fakt, że jak na tą porę dnia i dzień tygodnia był wyjątkowo niezatłoczony. Trzeba dodać dla doprecyzowania, że nie był nawet w połowie zapełniony ludźmi. Mały szczegół, a cieszył z powodu spokojnego i świadomego doboru miejsca w przeciwieństwie do odwiecznie, z braku takowych, stosowanej strategii, kto pierwszy - ten lepszy - bądź ten sobie posiedzi. Wybór ten ograniczył się do pierwszego przedziału z miejscem preferowanym - znaczy się przy oknie z widokiem na wprost do kierunku jazdy. To po drugiej stronie jest czwartym wyborem, co najwyżej, ostatnimi czyli - siódmym i ósmym zajmowanymi przeze mnie i tylko z musu są oba miejsca przy drzwiach. Ale dlaczego miejsce przy oknie tyłem do kierunku jazdy jest dopiero czwartym wyborem? tylko i wyłącznie z powodu podświadomych obiekcji do oglądania się za siebie czyli wstecz, czy też przyglądania się temu co za oknem z perspektywy podwójnie minione, co w moim odczuciu z taką samą mocą kurczy się i odchodzi w niebyt. W przedziale tuż przed dekompresją z jakże dobrze znanym każdemu hukiem drzwi przesuwanych na zawiasach siedziały już dwie osoby. Dźwięk ten jest swoistym katalizatorem alarmująco-oznajmującym pojawienie się kogoś i jednocześnie przykuwa na moment uwagę i wzrok wszystkich pasażerów już w nim siedzących. Tym razem ku mojemu zaskoczeniu tak się nie stało. Obie postaci(e) nie podniosły głów ani wzroku z nad swoich czytadeł. Siedzieli tak jak ich zastałem trwając w swych pozach i stanowiskach zupełnie niewzruszenie. Myśl pierwsza przeleciała naddźwiękowym mimochodem ocho.. przedział pod mocnym wezwaniem bibliotekarskim.
Introwertyk-przełamywacz taki jak ja posiada, a jakże samocelebrujące się ceremoniały. Głębszy wdech, który nawet w moich uszach brzmi jak kradzież nadprogramowej dawki mieszaniny gazów składających się na powietrze, wzięty co najmniej w zastaw, po czym przeciągnięte dzwoniące w całym przedziale

- Dzień dobry! pań... - w tym samym momencie efekt został osiągnięty - obie głowy po obu stronach siedzeń wyłoniły się momentalnie znad swoich czytelniczych parawanów, po lewej w rogu przy drzwiach mężczyzna ciemny blondyn z trzy-tygodniowym zarostem i z książką od filozofii, po prawej na trzecim miejscu od okna kobieta, blondynka z bardzo przyjemną i uśmiechniętą twarzą - z przekrojem w dłoniach

- ..stwu! czy mogę się dosiąść?!
Jedno pytanie  - poczciwe i małe, a rumieńcem wybuchło na mojej twarzy jak co każde dosiadanie się. Mogło być gorzej - tym razem skończyło się tylko lekkim samo zażenowaniem. Czasem krócej jest lepiej. Najlepiej. Człowiek wyzbywa się tej całej zaprogramowanej kurtuazji, w ramach wybiegu - odebrałem dobre wychowanie i pyta po prostu - można bądź wolne i na pewno nie przegra w grze na najmniejszą ilość wypowiedzianych słów.

- Tak proszę - odpowiedziała ciepło z uśmiechem pani od gazety, przykuwając również spojrzenie jej dotychczasowego współpasażera. Szczęście mi dopisywało. Też miałem książkę, a do tego nie byle jaką z racji rozmiaru ponad tysiąca stron wyglądała gabarytowo jak książkocegła. Był to Lód Dukaja. Szybko po nią sięgnąłem i zacząłem czytać. Cisza zapadła momentalnie. Nie na długo. Już na następnej stacji - Warszawa Wschodnia dosiadł się do nas czwarty  współpasażer. Samo jego zajmowanie miejsca zajęło znacznie dłużej niż jest to potrzebne. Koniecznie chciał wymienić z każdym uprzejmości i zakomunikować swoją obecność. Blondyn z lekko kręcącymi się włosami. Na nosie miał okulary z dość modnymi oprawkami, tak na oko trzydziestopięcioletni. Usiadł na przeciwko mnie mając na twarzy wymalowany uśmiech i nieopuszczające go ani na chwilę podekscytowanie.

 

 

Chyba też miał coś do czytania ze sobą, jakąś w ostatniej chwili zapewne kupioną gazetę. W każdym bądź razie ani razu po nią nie sięgnął, nie dosiadł się do nas również z zamiarem spędzenia tych kilku godzin w bibliotekarskiej ciszy, którą zastał. To pewne. Stało się to kwestią pięciu, może mniej minut, gdy zwrócił się do nas wszystkich w te oto słowa 
- Przepraszam was, ale zależy mi na tym by się przedstawić i by móc w ten o to sposób kontynuować z wami podróż
-  Jestem Michael - powiedział dość dziwnie zaakcentowanym, ale i poprawnym polskim wprawiając nas w niemałe zdumienie.
- Po polsku Michał jak mnie pamięć nie myli - szybko dodał
- Tak - przytaknęliśmy wszyscy z lekką konsternacją w głosie
- Ostatni raz byłem w Polsce - kontynuował jak gdyby nigdy nic - i w moich rodzinnych stronach 28 lat temu, wyjechałem do Kanady z moimi rodzicami i młodszą siostrą, gdy miałem zaledwie 8 lat. Urodziłem się i mieszkałem w Białymstoku wówczas. Tam też podróżuję dzisiaj by odwiedzić swoich krewnych. Czy ktoś z Państwa również może i tam się wybiera?
- Ja też tam wysiadam - odpowiedziała Pani po jego lewej stronie.
- Uff nie jestem, więc sam! - wyszczerzył się do niej po czym spojrzał w naszym kierunku

- A Wy? zwrócił się bezpośrednio do nas
- Augustów, Suwałki - odpowiedzieliśmy jednocześnie.
Przez chwilę łudziłem się nadzieją, że to może być ostatnie pytanie, na które trzeba byłoby odpowiedzieć. Moja wrodzona intuicja, bądź coś co nabyłem z biegiem lat, podpowiadało mi, że powinienem naprędce przyjąć postawę ostatnich skrzypiec, w tym przedziałowym kwartecie. Męczą mnie rozmowy z nieznajomymi o wszystkim i o niczym. Tak sobie pomyślałem. Nie bez znaczenia na moją decyzję miał również fakt, że byłem najmłodszą osobą z całej czwórki. Wolałem, więc słuchać i obserwować, dopowiadając i zabierając głos tylko wtedy, kiedy uznałem to za słuszne bądź czułem się wywoływanym do odpowiedzi.
- O proszę, muszę przyznać, że nigdy tam nie byłem - odpowiedział Kanadyjczyk z polskim pochodzeniem.
- Jak tam jest w tym Augustowie i w tych Suwa..? - tutaj ewidentnie się zaciął, próbując przypomnieć sobie i odpowiednio odmienić nazwę miejscowości
- łkach - dopowiedziałem, ratując niezręczną sytuację
- To może Pan pierwszy?! Szybko dodałem wskazując dłonią na mojego sąsiada - tak by zachować chronologię podróży i wysiadania - uzupełniłem swoją wypowiedź wzmacniając ją solidnym, jak mogłoby się wydawać argumentem.
- Umówmy się, że nie będziemy się tytułować od teraz - Pan i Pani. Wiem, że tak nakazuje nam wychowanie, ale czy moglibyśmy zwracać się do siebie bezpośrednio, wiem, że to ułatwia sprawę? - zapytał  Michał
- Mi to odpowiada - przytaknęła entuzjastycznie jedyna pasażerka
- Ja również tak preferuję - odpowiedział pan siedzący po mojej stronie siedzeń
- Dobrze.. - udało mi się wykrztusić, czując przez moment na swoich plecach myśl zwrotną, że to ja wywołałem to pytanie i to małe zamieszanie o zwrotach grzecznościowych.
- Jeszcze chwileczkę, sorry znowu muszę Cię przeprosić - zaśmiał się Michał przerywając ponownie memu sąsiadowi
- A może zróbmy tak?! Przedstawimy się teraz sobie nawzajem i będziemy mieli to  już za sobą. Obiecuję, że to ułatwi naszą rozmowę - coraz bardziej zadziwiał nas swoimi pomysłami i swobodą bycia niecodzienny pasażer.
- Ok niech i tak będzie - odpowiedziała blond Pani
- Weronika miło mi! przedstawiła się z uśmiechem od ucha do ucha podając rękę każdemu z nas po kolei..
- Łukasz - również mi miło, podchwycił i kontynuował zwyczaj podawania ręki mi i Michałowi
- zostałem już tylko ja - pomyślałem
- Joachim - odparłem, starając się wypowiedzieć swoje imię głośno i wyraźnie tak aby nikt nie zechciał go powtórzyć czy dopytywać, udając, że nie dosłyszał.

Liczyłem też na to, że nikt nie skomentuje jak bardzo oryginalne i niespotykane to imię. Podałem rękę jedynej przeze mnie nieuściskanej osobie to jest Kanadyjczykowi.
- Świetnie! teraz już tylko będzie super nam się gadało. Sami zobaczycie!
Było to na tyle bezpośrednie i nieoczekiwane, że nie pozostało nam nic innego jak zaśmiać się lekko nerwowym, ale i łagodnym przy tym śmiechem. Atmosfera rozluźniła się. Kanadyjczyk śmiał się z nami również, wydawać wręcz by się mogło, że śmiał się przy tym najszczerzej, a na pewno najgłośniej.

- Na czym to my skończyliśmy?? zapytał nas, choć i również sam siebie.

- Na Augustowie.. - podpowiedziała Weronika, kierując swoje spojrzenie na Łukasza

- Hm... jaki i czym jest Augustów dla mnie... - dość tajemniczo zaczął Łukasz, po czym kontynuował - kiedyś bywał domem, tym najprawdziwszym z krwi i kości. 

Dziś jako miasteczko sezonowo-letnio-wybitnie-turystyczne – nie ukrywał uśmiechu nad tą wypowiedzianą przez siebie frazą, co zresztą i my podchwyciliśmy, odwzajemniając się mu tym samym - jest bardziej jako przystań. Odwiedzam ją i przybijam do niej od czasu do czasu, głównie by odwiedzić rodziców, choć wiem już to, że moje korzenie tam nie należą.

- A gdzie zakotwiczyłeś się na dłużej jeżeli mogę zapytać, w sensie czy znalazłeś już miejsce dla tych swoich korzeni? - podtrzymywała rozmowę (Weronika)

- Myślę... że tak. Poniekąd. Przynajmniej na tą chwilę mogę tak już o tym powiedzieć. Mieszkam w okolicach Warszawy co ma dla mnie podwójne pozytywne znaczenie. Pierwsze ekonomiczne, oczywiście, że wraz z zakupem M2 stałem się jednocześnie kredytobiorcą. Inne opcje, w naszej rzeczywistości, bardzo rzadko wchodzą w grę - cała nasza trójka przytaknęła gestem głów na tą konkluzję, jedynie Michał dodał do tej ekspresji delikatne zdziwienie na ostatnie słowa, co nie umknęło mojej uwadze.

- Dzięki temu, że mieszkam tam gdzie mieszkam, mam kredyt za ten sam metraż mieszkania, co w Warszawie - na dwadzieścia lat zamiast czterdziestu. Drugie znaczenie i powód zarazem ma już wymiar doraźnie osobisty. To znaczy uwielbiam przemieszczać się i być codziennie w drodze. Może to wydawać się dla kogoś dziwne i niezrozumiałe, ale moim najproduktywniejszym momentem dnia jest droga z domu do pracy i na odwrót. Łącznie to są dwie godziny i proszę mi wierzyć lub nie, ale właśnie dzięki tej metodzie jestem na ukończeniu i tu delikatnie się pochwalę - swojej drugiej książki - chwalenie się, chociaż nikt tak by tego i nie nazwał, zrobiło na nas niemałe wrażenie.

- Wow! - zakrzyknęła pasażerka

- Pięknie! Gratuluję! - dodał Kanadyjczyk

- I ja gratuluję! - dołączyłem się do chóru entuzjastów

- Dziękuję, ale to naprawdę nic wielkiego

- Oczywiście, że nie. Każdy z nas tutaj siedzących jest właśnie na ukończeniu swojej drugiej książki - dodała Weronika pomagając rozładować sytuację i wywołując przy tym liczne salwy śmiechu

- Dokładnie tak. Dobre sobie! - jej sąsiad nie pozostawał jej dłużny - w tym samym momencie poczułem spojrzenie całej trójki na mojej osobie, tak jakby ni z stąd ni zowąd, ktoś rozpoczął nową grę i kości zostały już rzucone. Grą to było - każdy mówi raz i nie zabiera głosu ponownie nim cała czwórka się nie wypowie. Odczułem to właśnie tak, nie inaczej. Co więcej nie byłem w stanie w żaden sposób się temu przeciwstawić. Nie zna się zasad gry, ale gra się - pomyślałem

- To o czym są Twoje książki, jeśli można zapytać?

- Współczesna filozofia, przemieszana z psychologią i odrobina futurologii, ale tylko odrobina. Zaśmiał się i kontynuował. Futurologia ma już swój szczyt dawno za sobą. Jest niczym gwiezdne wojny, to znaczy zmiany następują zbyt szybko by na ich podstawie budować i wybiegać w przyszłość. Świat potrzebuje obecnie przyhamować. Tylko i wyłącznie po to by zapytać sam siebie o priorytety, które pogubił po drodze. Zbyt duże przyłożenie siły odśrodkowej nie tylko nie sprzyja refleksji, ale powoduje zbyt gwałtowne rozrzucanie skupisk chaosu. Tak w lekkim filozoficznym skrócie.

- Brzmi ciekawie!

- A nawet bardzo. Zabawne jednym, a właściwie jedynym powodem z powodu, którego tu jestem są zmiany, za którymi przestałem nadążać, albo akceptować je, jako tylko słuszne. 

- Czyż Kanada nie jest jednym z najlepszych miejsc do życia na Ziemi?!

- Też tak słyszałem.

- A ja zawsze chciałam tam pojechać.

- Hmm... Z pewnością była i pewnie dla niektórych wciąż jest, ale czy dla mnie jest takim miejscem - mam coraz większe wątpliwości.

- Tzn.? - zapytałem w tym samym momencie Łukasz i Weronika skierowali wzrok na Michała.

- Widzicie tu nie ma prostych odpowiedzi. Znów ten diabeł pochował się w szczegółach. Jestem spełnionym zawodowo 36 latkiem. Mam kilka nieruchomości i własną dochodową firmę. Wszystko na swoim miejscu. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko i aż rodziny. I tu się zaczynają moje życiowe schody. Nie chcę byście mnie źle zrozumieli, ale w Kanadzie kobiety są troszeczkę inne - spojrzał porozumiewawczo w stronę Weroniki, lecz jedyne co dostał wzamian to zdziwienie przemieszane z lekkim oburzeniem.

- Nie ma różnych kobiet wszędzie jesteśmy takie same - stanowczo i z lekką irytacją odparowała Wera
- Tak wiem. Piękno, uroda i mądrość są niezmienne. Znów mam na myśli szczegóły i własne doświadczenia. 
- Chyba prędzej wyobrażenia i stereotypy - nic a nic nie spuszczając z tonu, wtrąciła jedyna pasażerka. 
- Być może, nie jest i to wykluczone. Ja jednak mam już swoje zdanie wyrobione w tej kwestii i zbyt dużo widziałem oraz przeżyłem by nie zweryfikować tych moich wyobrażeń i stereotypów ot chociażby w kraju, z którego pochodzę. 
- To na czym miałaby niby polegać ta inność jak to sam ująłeś Kanadyjek względem nas Polek? - wciąż z wyczuwalną silną emocją dyzaprobaty w głosie zapytała Weronika
- Hmm.. chyba najbardziej widoczną różnicą jest to, że kobiety w Kanadzie nie pozwalają się adorować, czy na przykład by bezintersownie im pomagać to jest traktować je po dżentelmeńsku. Ot przytoczę głupi incydent, koleżanka z pracy niosła wszystkim osobom tacę z kawami, widząc, że ma problem z otwarciem drzwi przyspieszyłem kroku by jej je otworzyć. Nie tylko, nie skorzystała z tego, ale była wręcz oburzona moim gestem, wylewnie mi tłumacząc, że nie chce być przeze mnie nigdy więcej tak traktowna. 
- Proszę Ciebie, litości! Dlaczego zawsze targetujecie kobiety z tym dżentelmeńskim zachowaniem, ciekawe gdyby to był jakikolwiek mężczyzna, czy również przyspieszyłbyś kroku by mu pomóc? Zresztą powiem więcej gdyby to była postawna, słusznej sylwetki kobieta szansa na bezintersowną pomoc ze strony jakiegokolwiek "dżentelmena" w promieniu stu metrów spadłaby o sto procent. Jednym słowem dżentelmeństwo to bardziej wysublimowana i archaiczna forma seksizmu. 
- To są praktycznie i dosłownie jej słowa. Znacie się czy jak!? Dodam jeszcze, że pomógłbym każdej z tych osób, które wymieniłaś gdyż pomocna dłoń nie powinna się brać z żadnej ideologii, czy kindersztuby, a ze zwykłego, naturalnego odruchu. Odrzucanie zaś bezinteresownej pomocy tylko i wyłącznie ze względu na ideologię i przekonania zaczyna mi pachnieć już doktryną. Później robi się ciekawiej i ciekawiej, aż człowiek sam zapomina dlaczego porządanym działaniem jest wyzbycie się naturalnego odruchu pomocy i być może mniej naturalnego, ale przez to, ani trochę gorszego - przyzwolenia na tą ofiarowaną pomoc. 
- Uważam podobnie... -  wtrącił się ponownie w dyskusję Łukasz, co więcej myślę, że pewne wielopokoleniowo wypracowane postawy oraz zachowania, które brały się z tychże, jednak nie do końca naturalnych odruchów, są jak najbardziej naturalne dla człowieka. Są one również pewną ewolucyjną konsekwencją potwierdzenia, ale i zaadoptowania się człowieka w humanizmie oraz dobru. 
- Czyli mam rozumieć, że są jedynie słuszne bo dobre zarazem i nie wolno ich w żaden sposób kwestionować? Pozwól Łukasz w takim razie, że zadam Ci to pytanie czy diabeł będąc dżentelmenem i pomagając otwierać drzwi komukolwiek, staje się automatycznie dobrym humanistą? 
- Diabeł od podszewki do nawleczki jest humanistą bez wątpienia - odpowiedział ze spokojem Łukasz. Bez wątpienia też, jako konstrukt ideologiczny nie może być dobry. Nie i koniec. 
- Skoro uczynił dobrze to na moment był tym dobrym przecież..?
- Dobry uczynek jest dobry tylko wtedy gdy jest bezintersowny. Natomiast bezinteresowność w przypadku diabła nie ma w ogóle precedensu. Wszystko co robi i jak to robi jest poddane nieustannej kalkulacji i osiągnięciu korzyści. Można by rzec przewrotnie, że cel uświęca jego środki. Jak już wspomniałem wcześniej - diabeł jest skończonym humanistą, nic co po ludzku napędzające wyobraźnię do działania i ciekawości - nie powinno mu być więc i obce. Kryję się za tym jego kolejna cecha jako tego właśnie konstruktu to jest - niedościgniony koneser piękna, urody i sztuki - tu, w tym miejscu, posłużę się własnym cytatem - obrzydliwa atrakcyjność i najczystsza pokusa jest diabelsko nadrzędną cechą. Plus pośpiech diabeł nie cieszy się na ludzki pośpiech on się śmieje z jego powodu do rozpuku. 
- Nieźle całkiem sporo myśli o koleżce, którego nawet nie ma i nie było. Tyle ode mnie, a ty jak uważasz Joachim? zapytał Michał. 
- Czort z tym diabłem! - wykrztusiłem z siebie bez chwili zastanowienia niczym uczniak wyrwany do odpowiedzi.
Cały przedział wybuchną raptownie śmiechem. Tak jakby dyskusja potrzebowała odświeżenia i zmiany klimatu. Uśmiechnąłem się i ja, a może po prostu ta radość pozostałych współpasażerów mi się udzieliła. Krążąc jeszcze przez moment przy swoich myślach spojrzałem na wprost, tak jakby właśnie ta chwila miała być esencją tej podróży. Mym oczom ukazały się twarze nie tylko szczęśliwych ludzi, ale również  atrakcyjnych i tak samo pewnych siebie. Oboje mieli blond włosy, niebieskie oczy i oboje byli wręcz łudząco podobni. Gdyby ktoś właśnie w tym momencie, próbowałby się do nas dosiąść od razu zapewne pomyślałby, że to jest rodzeństwo albo, że muszą być conajmniej ze sobą spokrewnieni. To mogłaby być całkiem dobrana para, gdyby tylko tak móc cofnąć ostatnie pięć minut rozmowy, można by nawet stwierdzić i rzec, że całkiem zgodna.

 

 

 

 

 

 



×
×
  • Dodaj nową pozycję...