Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

:)))

 

 

Brzdęk, pękła czara pełna goryczy
Rozlanych kropel już nie policzę
Który dzień będzie ten dzień ostatni
Byłem czy miałem? - dwie zagadki

Kult

Opublikowano

Tekst bardzo ciekawy. Jeszcze parę lat temu nie wyobrażałem sobie, że kloszardem można zostać z własnej nieprzymuszonej wioli. Jak to zrobił pewien mój dobry znajomy z tytułem mgr. Spotkałem go na starówce i dzioba otworzyłem gdy mi oświadczył, że do żadnej roboty już  w życiu nie pójdzie, bo pod kościołem więcej zarobi, a i ludzi spotyka nietuzinkowych.

My gonimy by mieć miedź a ptaki beztrosko po niebie fruwają i zawsze znajdą coś do żeru.

Pozdrawiam

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Ludzi po prostu ciągnie do zmian. Jedni znaleźli alternatywę na proste życie, bez stresu z zarobkami lepszymi niż na posadzie. Garniturek przy okazji może, a nawet powinien "wyglądać" jak trzeba, czyli nieświeżo i nikt złego słowa nie powie. Innych ciągnie do natury, a niektórych wprost do ziemi - nie że wprost. Kopanie, sianie, zbieranie, własne przetwory, chleb itp. Też mam takiego "znajomego". Zamieszkał na działkach pracowniczych, mieszkanie wynajmuje, bo nie miałby czym za nie zapłacić. Je to, co zasieje, zarabia na tym, co uzbiera, do tego reperuje płoty, zamki, wstawia szyby. W tym przypadku mam jednak wrażenie, że to nie jest wybór, tylko konieczność.

Dziękuję za ciekawy wpis, pozdrawiam.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Moim też, ale i tak podziwiam gościa, bo rzucić wszystko to jedno, a wytrwać potem, to już trzeba mieć - charakter?
 

Ksiądz Kaczkowski - ksywa "Skaner"? :D

Tak, to był świetny gość. Fanem, to za dużo powiedziane, chociaż dlaczego nie? Prostolinijność, normalność, brak  typowego zadęcia (i w mowie "niebiańsko-brzmiacej", zachowaniu i uczynkach) i najważniejsze - szczerość. Lubiłem Jego opowieści i lubię do dziś, są na Youtube, więc nie problem posluchać. Niestety tylko jedną książkę przeczytałem, "Życie na pełnej petardzie... (i coś tam jeszcze było, ale nie pamiętam)". W każdym razie polecam.

Co do "świętego" kloszarda. To nie, nie unosił się (w każdym znaczeniu;), było odwrotnie - rozmowa z nim unosiła n jakiś czas Ciebie. Taki dziwny stan euforii się odczuwało, a potem nie można było się z tego otrząsnąć. Uśmiech na twarzy, jak po wypalaniu traw na polach :D

@łucja z chebu miło mi było pogadać. Dziękuję.

Opublikowano

Wyrzuciłabym jednak kropkę w tytule. Wiem, że  teraz tak się też pisze, ale stawiając kropkę po zdaniu "Poznałem kloszarda. " to tak, jakbyś zamykał sprawę. A przecież ta sytuacja okazała się otwarta :) nie tylko zresztą dla Ciebie.

Trudno powiedzieć,  czy marnując talenty naprawdę je marnujemy, czy może właśnie wzbogacamy idąc niekonwencjonalną  drogą. 

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

ładnie to ujęłaś, bo właściwie ten człowiek, przynajmniej dla mnie, zostanie w pamięci już do końca. Być może gdybym go spotkał gdzieś na uczelni nie byłoby takiego kontaktu i świadomości kim i jaki jest. Nigdy nie poznałem drugiej takiej osoby i osobowości. Nie wiem czym się zajmował wcześniej i czy ta praca przynosiła mu satysfakcję, ale wiem (bo pytałem wielu osób), że nikomu tego nie zdradził. Taki Sokrates naszych czasów, ale jemu/jego nikt nie truł :)

@iwonaroma dziękuję za mądre słowa. I masz rację - kropkę usuwam.

  • jan_komułzykant zmienił(a) tytuł na Poznałem kloszarda
  • 3 tygodnie później...
  • 1 miesiąc temu...
Opublikowano

Trzeba mieć farta, żeby spotkać Szczęśliwego Człowieka i zarazić się tym szczęściem.

Nie szukałeś sposobu na ponowne spotkanie?

Chyba bym nie odpuściła, choć z drugiej strony "uszczęśliwianie" innych swoją osobą może przynieść odwrotny efekt.

Dobrze mi sie czytało.

Pozdrawiam.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Jasne, że szukałem, pytałem na straganach i w okolicznych sklepach. Okazuje się, że nie tylko ja :)

Być może 'wyemigrował" do innego miasta, wioski. To był 'odkrywca' i 'globtrotuar' odnajdywał w ludziach rzeczy, o których sami nie mieli pojęcia. Dlatego może rozszerzył poszukiwania, kiedy "zasób" znajomych i "fanów" zaczął mu po prostu doskwierać. To żart oczywiście, nie podejrzewałbym go o ucieczkę, bo chyba nikt i nic mu nie wadziło. Ale umiał też i po angielsku zniknąć.

Dziękuję @AOU

Pozdrawiam

 

@Antosiek Szyszka Niejedno, ale to mogę zaliczyć do najbardziej niezwykłych. :)

Dziękuję, pozdrowienia.

 

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Radosław Tak, Wszystkiego Dobrego !!
    • Francuska pisarka i entomolożka Anne Philipe opisuje w swojej Spirali światło i niebo. Ciszę i szelest wiatru spadający z wysoka. Na gałęzie drzew. Na liście. Na te szeleszczące liście. Na zwiędnięte. Na lśniące od deszczu. Na te zielone listki budzącej się dopiero co wiosny. Szare chmury sunące po niebie. Sine. Stalowe. Chmury dzielące się na mniejsze. Na stojące w miejscu i te, które je otaczają. Wirują wokół nich. I przesuwają się szybko w porywach mistralu. I te nikłe przetarcia błękitu. Takie chwilowe. Ulotne przebłyski słońca.   Po „rzeźni” Wiktora Jerofiefewa w Świecie diabła i Dobrym Stalinie. Po jego opisach przyziemnej egzystencji. Ciemnej i lepkiej od grzechu. Zdrady, zbrodni i strachu. Po schizofrenicznych, maniakalno depresyjnych inklinacjach Generalissimusa. Po pornograficznych ekscesach wyrostka zaspokajającego chuć dojrzałej, spragnionej kobiety, jego niani. W brutalnym opisie przyprawiającym o mdłości jego lśniącej od soków jej szeroko rozwartej waginy dłoni. Świat Anne Philipe jest idylliczny. Niemalże ekstatyczny. Eteryczny i ulotny. Jakby motyl przysiadł na chwilę na dłoni. Jerofiejew to brutal. Literacki bandzior. Choć przyjdzie jeszcze pora na jego Akimudy i Sąd Ostateczny. On i jego kolega po fachu, Władimir Sorokin. Drugi skandalista ścigający się na brutalne niesmaczne opisy wyuzdanego seksu, choć przeplatanego chwilą oddechu w postaci radości małej Marfuszy, ssącej i rozgryzającej rozpływające się w ustach fragmenty Spasskiej Baszty odłamanej z cudownie słodkiego cukrowego Kremla. Kocha władza Marfusze. W podzięce codziennych pokłonów dostaje raz do roku cukierka. Zresztą nie tylko ona, ale i inne dzieciaki pokroju Marfuszy. Radość jej jest wtedy nieskończona. Jest wniebowzięta. Tak bardzo kocha wszechwładcę, którego nigdy wprawdzie nie widziała na oczy, lecz słyszała jedynie jego głęboki głos płynący przez megafony na Placu Czerwonym. A więc wtedy, kiedy Marfusza, rozgryzając tę rozpływającą się w ustach słodycz szła do sklepu po chleb, mleko i papierosy dla ojca… Nie, wtedy, kiedy już wracała ze sklepu z chlebem, mlekiem i papierosami, była świadkiem przejścia ulicami Moskwy nawiedzonego Amoni, wariata przepowiadającego przyszłość. Przepowiadającego przelew krwi. Chudego i obdartego. Głodnego i biednego. Krzykliwego, cośkolwiek podobnego do nastroszonego ptaka. Z walącym za nim gęstym tłumem gapiów. A więc dała mu pieniądze. Nie. Nie pieniądze! Dała mu ten chleb, mleko i papierosy, co wcześniej kupiła w pobliskim sklepiku. Głupia, mała Marfuszka. Dała mu wszystko, co miała. Ech, zleją ją wściekli rodzice. Oj, zleją. Czy narkotyczny underground. Meta-amfetaminowy odjazd mieszkańców nie mających nadziei na jutro. Stających się w gorączkowych wizjach straszliwymi wilkołakami rozrywającymi swoimi szponami i kłami wszystko, co się rusza. Włącznie z niemowlęciem. Bezbronnym dzieciątkiem, któremu jakimś cudem udało się ukryć na placu w wielkiej fortecznej armacie Car-Puszce. Nie ma zmiłowania! Potwór wywęszył to biedne, maleńkie ciałko. Nachyliło działo i wchłonęło do paszczy, rozgryzając ze smakiem skrwawione ścięgna i mięśnie. I wypluwając z obrzydliwym bekiem ociekające posoką kruche kości. Jak widać Sorokin to także literacki kryminalista i sadysta. Taki czołgista miażdżący gąsienicami z metalicznym chrzęstem bezbronnych. To taki właściciel złomowiska wielkich ciężarówek, spychaczy (oczywiście w przenośni) Monstrualnych buldożerów ociekających cuchnącym smarem i buchających czarnymi spalinami z kominów w potwornym chrzęście i zgrzycie trzęsących się, poluzowanych na złączach blach. Nie ma litości dla innych na literackiej niwie. Spycha i rozjeżdża brutalnie wszystko, co tkliwe i eteryczne. Lekkie i muskające jak piórko. Wszędzie tylko chrzęst żelaznego złomu i otwierających łapczywie w potwornym skowycie i oślepiającym żarze jasnożółtej surówki paszczy martenowskich, hutniczych pieców. Te jego ciężkie opisy starego i otyłego oprycznika zaspokajanego przez młodziutkie kurwy w ekskluzywnym domu schadzek. Ta jego trąba słonia dosiadana naprzemian przez piskliwe i jęczące, lśniące od potu na falujących drobnych piersiach burdelowe ździry. Zero tkliwości. Jedynie sadyzm i wyuzdanie. Estetyczna orgia. Potwornie ciężki żelbetonowy kloc nihilizmu spada prosto na twarz czytelnika z zastygłym na ustach krzykiem i rozwartymi szeroko oczami przerażenia, przesłoniętymi instynktownie rozczapierzonymi dłońmi wyciągniętych do przodu rąk. Tak, jakby te ręce, te dłonie były w tej sytuacji jakąkolwiek osłoną.   Wróćmy do Anne Philipe. Upojenie i cisza. Ekstaza liryzmu. Piórko przelatującego ptaka, które przeciwstawia się eksplozji bomby wodorowej. W straszliwym blasku jawi się przejrzyste oblicze miłości, tęsknoty i żalu. Nawet opis pierwszego lądowania na księżycu jest tak lekki i zwiewny. Tak bardzo subtelny. Niezwykle introwertyczny świat. Dziejący się, jakby u kogoś w spektrum autyzmu. Świat wyizolowany. Zakotwiczony, gdzieś w ogrodzie. Między szumiącymi platanami. Zakotwiczony w piniach. W pełnej ptasiego śpiewu oazie bujnego rozkwitu. I jakiejś takiej nieuchwytnej melancholii pierwszego i ostatniego w życiu maja. Co jeszcze? Anne Philipe bardzo się uwrażliwiła po śmierci swojego męża Gerarda. Znakomitego aktora, który zmarł na raka. Opisała to w Chwili westchnienia. Ostatnie momenty jego życia, leżąc obok niego w łóżku. Ostatnie momenty jego śmiertelnej nieświadomości. Patrzyła na niego w milczeniu, kiedy to w okularach, przy zapalonej nocnej lampce, studiował poszczególne sceny przedstawienia, przygotowując się do kolejnej roli swojego życia. Do kolejnej teatralnej próby. Nie zdążył. Zmarł nad ranem. W ciszy i skupieniu, trzymając jeszcze w dłoniach pojedyncze strony rozsypanego na kołdrze scenariusza. To, co pisze Anne jest niewysłowioną ulotnością. Chwilą. Momentem. Przemijaniem. Apoteozą bólu i lęku, ale podanych w formie stonowanej. Jakby godzącej się na nieubłaganą kolej rzeczy. Bez grama protestu. Nawet my sami, jesteśmy ulotnymi piórkami na wietrze. Mgnieniem. Jerofiejew i Sorokin próbują się zakotwiczyć. Zbuntować. Przeciwstawić potędze śmierci. Ale to też przeminie. Nie pozostanie nawet ślad. No, może przez chwilę, zanim ślad na piasku zmyją fale morza złocącego się w migotach i refleksach. W jakichś takich niedopowiedzeniach. Metaforach istnienia czegoś, co jest poza życiem. Poza wszelką czasowością. I w przejmującym krzyku białej mewy szybującej wysoko. Zataczającej kręgi. Bądź lecącej nisko, szykującej się do nurkowania. Bądź innych, co kołyszą się spokojnie na falach, poddając się im płynnym ruchom. To jest próba opisania pięknego czasu. Którego już nie ma. Przeminął. Utonął w odmętach przeszłości. Pod stopami zapada się miękki, wilgotny piasek. Cudownie pieści podeszwy stóp. Stóp lizanych przez języki skotłowanej piany. Cofają się. Nacierają znowu. W powietrzu przesyconym solą. W tym wietrze nadciągającego zmierzchu, lecz wciąż jeszcze jaśniejącym drobnymi kropelkami rozpryskującej się wody. W tym słońcu. W tej liliowej powłoce. W tej chmurze obrzeżonej jaskrawą czerwienią. Grubą kreską. W tych konturach jasnych i pełnych. W tym wszystkim, co jest obojętne, nieosiągalne i nieskończenie daleko. W nieustannym szumie. Szepcie, jakby kogoś, kto chciałby coś jeszcze powiedzieć. W tych westchnieniach samotnych. W tej chwili westchnienia.   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-26)
    • @Corleone 11 Cześć Michał, fajnie że zajrzałeś i ty się Świątecznie trzymaj gdzieś tam na wielkim świecie :)
    • @Corleone 11 Ładne opowiadanie, pewnie będzie ciąg dalszy. Co do godzin i podobnych liczb, niekoniecznie to musiał być przypadek:-) Pozdrawiam serdecznie i życzę miłego, drugiego dnia świąt.

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @A.Between Jaki piękny wiersz. Taki spokojny a jednocześnie pełen napięcia i oczekiwania, zawieszony gdzieś w przestrzeni …

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...