Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Droga na skróty


Enchant

Rekomendowane odpowiedzi

Guziki poleciały pierwsze. Zawsze lecą pierwsze. Podobno. O ile oczywiście masz na sobie ubrania, które je posiadają. Ciekawe jest to, że takie zwykle bardzo łatwo podrzeć. Są po prostu zbyt delikatne. Delikatne jak ja, jak my wszystkie jesteśmy. A raczej jak byłyśmy, zanim TO nas spotkało. Nie umiem, nie chcę nazwać tego po imieniu. Wiem że powinnam. Psycholog non-stop mi o tym przypomina. Nawet w myślach to słowo mi ucieka. Kurwa. Czemu to musi być takie trudne?

 

***

 

Idę do niej. Znowu. Idę do niej znowu z nadzieją, że wreszcie uda mi się o TYM opowiedzieć. Skrzypienie drzwi. Psycholog gestem zaprasza mnie do gabinetu. Wchodzę. Otaczają mnie teraz zielone ściany. O Boże. Słabo mi. Ten pokój, w którym TO się stało, też miał takie ściany. Psycholog patrzy na mnie dziwnie. Pytająco. Nienawidzę tego spojrzenia.

 

-- Dominiko... Coś się stało? --  Co za głupie pytanie. Nic się nie stało. Przecież jestem tu właśnie dlatego, że nic, absolutnie nic mi się nie stało. Ciągle tylko pytania, pytania. A ja chcę po prostu...

-- Czego? --  Wtedy zorientowałam się, że myślę na głos. Cholera, jeszcze tego brakowało, żeby stracić nad sobą panowanie. Przed obcą babką. No, ładnie. Wykrztusiłam z siebie coś w rodzaju „to ten kolor”.

-- Kaja, posłuchaj... nie musisz mówić wszystkiego od razu, wiesz. Starczy nawet jedno zdanie w trakcie spotkania. --  Skrzywiłam się na dźwięk słowa „spotkanie”. Oni tak nazywają to, co z nami robią. Pieprzone pozory. Jakby chcieli wygładzić sens swoich czynów. Rozgrzeszyć się.  - Rozumiem, że to dla ciebie trudne. - Uniosłam brwi.

-- Niczego pani nie rozumie. -- wreszcie udało mi się sklecić pełne zdanie. Podniosłam się, ostrożnie, żeby przypadkiem nie przewrócić mebla na którym siedziałam. Wyglądał na dość drogi. Pani psycholog spojrzała na mnie, zbita z tropu.

-- Chcesz skorzystać z łazienki, kochanie?

-- Nie. Wystarczy, że pokaże mi pani drzwi, ale w sumie to trafię i bez pani pomocy.

-- Ale zaczekaj... porozmawiajmy! - Ha, niedoczekanie.

-- Dziękuję, naprawdę. Niech pani idzie lepiej pomagać innym, tyle jest jeszcze pacjentów do wyleczenia.

I zostawiłam ją tak, zamarłą z na wpół otwartymi ustami, gapiącą się bezmyślnie na mnie, znikającą za drzwiami. Dawno nie czułam takiej satysfakcji.

Czekał mnie długi powrót do domu. Ściemniało się już. Miałam do wyboru dwie drogi – oświetloną, bardziej cywilizowaną i tą mniej. Było mi już wszystko jedno. Stwierdziłam, że jeśli pójdę na skróty, to przynajmniej szybciej dojdę do domu. Teraz groźba napadnięcia przez przygodnych facetów wydawała się być ponurym żartem. Ale ja wtedy jeszcze lubiłam czarny humor. Ruszyłam więc. Drogę przez długi czas oświetlało mi tylko mdłe światło księżyca, leniwie sączące się przez chmury. Śnieg chrzęścił mi pod stopami, a co jakiś czas słychać było trzask łamanej gałązki. Minęłam łąki i zagłębiłam się w las. Lasek, właściwie. Napięcie stopniowo mnie opuszczało i po pół godzinie marszu byłam już całkowicie rozluźniona. Zmęczenie zrobiło swoje. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak dobrze się czułam. I wtedy pomyślałam, że wszystko ma szansę jeszcze się ułożyć, że jest jeszcze dla mnie jakaś nadzieja. Że Bóg nie zostawia przy życiu takich jak ja, by potem uśmiercić w bezsensowny sposób. Albo, gorzej – pozwolić umrzeć ze starości, bez uprzedniego spełnienia swojej misji. Nie miałam pojęcia, jak szybko życie zweryfikuje moje myśli.

 

***

 

Minęło parę dobrych chwil, odkąd zanurzyłam się w lasek. Co jakiś czas słyszałam pohukiwanie sowy, co sprawiało, że momentalnie się wzdrygałam. „Przecież jest ci wszystko jedno” - powtarzałam uparcie w myślach. To od jakiegoś czasu było moją mantrą. Podobało mi się. Poniekąd zwalniało z odpowiedzialności i dawało zmysłom krótkie ukojenie.

 

Nagle usłyszałam odgłosy szarpaniny. Po chwili do tego dołączyły dwa głosy – męski i kobiecy. Niemożliwe. Tylko nie to. W głowie miałam chaos – ciężko było mi się skupić na czymkolwiek, więc skierowałam wzrok na buty. Tak, buty! Muszę je zdjąć. Podświetliłam je telefonem, żeby znaleźć suwak. O, jest! Może to głupie, ale byłam z siebie dumna, że mi się to udało.

„A co jeśli ten facet zobaczył światło?” - przemknęło mi przez myśl. Serce zabiło mi mocniej w piersi, oddech przyspieszył. Ze strachu upuściłam telefon, który zgasł. Kurwa! Akurat teraz? Wzięłam głęboki oddech. W pobliżu nadal było słychać odgłosy szamotaniny. Stopniowo cichła. Muszę się pospieszyć. Wzięłam głęboki oddech i pochylona, po omacku starałam się odszukać telefon. Poczułam nieopisaną ulgę, kiedy moja dłoń natrafiła na chłodny metal. Ostrożnie podniosłam telefon. Nie było już czasu. Teraz było słychać tylko niewyraźne, kłócące się ze sobą szepty. „Jednak niezła zawodniczka z tej kobiety.” - westchnęłam. Ja... nie wytrzymałam nawet minuty. Zamrugałam, by odgonić napływające wspomnienia. Bezszelestnie, z butami kurczowo ściskanymi w rękach, krok po kroku, przybliżałam się do hałasującej pary. Musiało nie minąć więcej niż pół minuty, kiedy ich wreszcie ujrzałam. Gwałtownie zaczerpnęłam powietrza i jednocześnie uniosłam telefon tak, by oświetlić drogę przed sobą. Dopiero wtedy mnie zauważyli.

Przede mną rozciągał się straszny widok. A właściwie scena. Scena, w której raz uczestniczyłam i której miałam nadzieję już nigdy więcej nie oglądać. Zobaczyłam dokładnie to, czego się spodziewałam – potężnie zbudowanego mężczyznę pochylającego się nad drobną kobietą. On był ubrany, a ona miała rozdartą koszulę. Guziki poleciały pierwsze...Na jego twarzy malowała się dzikość i przerażenie jednocześnie. Na jej – szok, paniczny strach i coś... Coś w rodzaju ulgi. Cholera, zawiodę ją. Bo jak ofiara gwałtu może pomóc innej, niedoszłej jeszcze ofierze? Przerwać stosunek. No, jasne, siłą go oderwę? Znów chaos myśli.

-- O, proszę, kolejna chętna się znalazła. Patrz, ciebie pół drogi trzeba było ciągać, a ta sama wpadła mi w ręce! - prychnął i wyprostował się. Muszę szybko coś powiedzieć. Cokolwiek. Myśl, myśl – rozpaczliwie upominałam się.

--  Jeśli natychmiast nie przestaniesz, dzwonię na policję. - powiedziałam piskliwym, drżącym głosem. Na to mężczyzna tylko roześmiał się.

-- Żartujesz sobie złotko. Co najwyżej i ciebie mogę zaprosić. - Wtedy coś we mnie pękło. Wszystkie tłumione przez ostatnie miesiące emocje wypłynęły ze mnie.

-- Mówię absolutnie poważnie – warknęłam, kładąc ręce na biodrach. Uniósł brwi, zdziwiony moją stanowczością. - Zresztą, co wy sobie wszyscy myślicie! - krzyknęłam i bez ostrzeżenia rzuciłam się na niego. Mężczyzna zachwiał się i upadł pod moim ciężarem. Nie byłam filigranowa, ale też znowu nie taka silna. Wykorzystując przewagę, jaką dawało mi zaskoczenie, usiadłam na nim okrakiem. Nie dawało mi to wiele czasu. Miałam tego świadomość, dlatego rzuciłam telefon trzęsącej się ze strachu niedoszłej ofierze gwałtu.

Złapała.

-- Dzwoń po policję, szybko. - zadzwoniła, chaotycznie odpowiadając na pytania funkcjonariuszy.

-- Nie, schowaj go. Nie oddawaj mi. - mruknęłam. Facet pode mną wiercił się i wiedziałam, że długo już nie dam rady go trzymać. - pomóż mi lepiej! - zawołałam. Na te słowa przypadła do mnie i złapała mężczyznę za ręce. Przygwoździła je do ziemi.

-- Pożałujecie tego, suki. - wycedził lodowato. Wymieniłam spojrzenia z kobietą.

-- Jak długo...? - spytałam. Ona tylko pokręciła głową i na powrót zajęła się unieruchomianiem rąk mężczyzny. Wydawało mi się, że do przyjazdu policji minęła cała wieczność. Sygnał ich syreny zmieszał się z dźwiękiem karetki. Ratownikom i policjantom pokonanie lasku zajęło piętnaście minut.

-- Byłyście bardzo dzielne, dziewczyny. - powiedział nam chwilę później, gdy wsiadałyśmy do karetki. - Chociaż, właściwie więcej w tym było szczęścia niż rozumu. Chodzić o tej porze po takich krzakach? - odezwał się jeden z ratowników. Mężczyzna nie krył oburzenia. Był w średnim wieku, wyglądał na jakieś 40 lat. Pouczał nas, jak własne dzieci – pomyślałam.

-- To się mogło się zdarzyć wszędzie – powiedziałam cicho, czym skupiłam na sobie uwagę wszystkich. - Mnie też się to przydarzyło. - dodałam. - Nie dzisiaj. - zapewniłam ich pospiesznie. - Jakiś czas temu. W pokoju o zielonych ścianach.

 

***

 

Godzinę później byłam już w domu. Rodzice już wiedzieli, dzwoniłam do nich ze szpitala i rozłączyli się dopiero, gdy zgodziłam się na ich jak najszybszy przyjazd do Krakowa. Wykończona, rzuciłam kurtkę na łóżko i bez ściągania butów weszłam do sypialni. Otaczały mnie zielone ściany. Ze niejakim zdumieniem odkryłam, że ten kolor przestał mi przeszkadzać. Stanęłam przed lustrem i odważnie spojrzałam swojemu zwierciadlanemu odbiciu w oczy.

 

-- Nazywam się Dominika Brzezińska i jestem ofiarą gwałtu. - oznajmiłam mu szeptem. Powtórzyłam to kilka razy, za każdym razem mocniej i z coraz większą dumą. Dumą, że wreszcie dojrzałam do wypowiedzenia tego na głos. Do nazwania TEGO... po imieniu.

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...