Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Znałem kiedyś pewnego szachistę. Z zewnątrz wyglądał na zwykłego, młodego człowieka i nic za wyjątkiem wyrazu twarzy w pewnych okolicznościach nie zdradzało jego pokręconej osobowości. Chociaż gdy go spotkałem po raz pierwszy, bardziej byłem skłonny sądzić, że jest mimem, albo kimś takim, niż że pogrywa zawodowo w szachy. Wachlarz możliwości jego mimiki był przepotężny, rzadko kiedy jednak to ujawniał, zazwyczaj wtedy, gdy zasiadał przy szachownicy. Czy był geniuszem, czy zwykłym wariatem, drobnym hochsztaplerem, szarlatanem i emocjonalnym straceńcem? Trudno powiedzieć.
W którąś niedzielę jechaliśmy na ligę szachową do klubu na Drobnera. Miasto z rana było ospałe, wokół walały się jeszcze butelki po sobotnich ekscesach, gdzieniegdzie ślady inauguracji nowego roku, resztki fajerwerków i korki po ruskich szampanach. Mieliśmy trochę czasu do rozpoczęcia 8 rundy, więc poszliśmy do galerii. W dni wolne otwierano ją o 10:00, chociaż już godzinę wcześniej na dolnym poziomie wczorajsze niedojdy i inne męty zapychały się w McSraczu śmieciowym żarciem. Zwrócił na to uwagę. Co za ludzka żądza zysku. Jeszcze dobrze nie podnieśli rolet w sklepowych witrynach, a hamburgery już skwierczą na starym oleju, już mamią aromatem świeżych frytek z gównem i wołowiną (stworzonym w tajnych laboratoriach Ronalda gdzieś na peryferiach Stanów) by zdzierać wątroby przypadkowo opętanych przechodniów już o jutrzence, jakby wielkie koncerny nie miały chwili do stracenia w nieustannym procesie cichego mordu na konsumencie. Tak jak w tym zasłyszanym gdzieś ostatnio na ulicy tekście: "Jesteśmy w mieście możliwości, a ty chcesz iść do Macka?". Powiedział mi też wtedy, że w gruncie rzeczy każda kobieta marzy o tym, by być porządnie zerżniętą, przez co najmniej dwa kutasy naraz, albo jak kto woli, jednego kutasa, ale z zastrzeżeniem, że inna kobieta też na to patrzy, a potem sama w tym uczestniczy.
- Jak to? A Twoja matka też?
- Matki w to nie mieszaj.
- Przecież każdy ma matkę.
- Tak, ale matka to matka, zupełnie inna historia.
- Dlaczego? To ta sama historia, to przecież też kobieta?
- Matka to matka i TYLE.
Dalej była gadka tego typu, że oczywiście niektórym kobietom się to doskonale udaje, a nawet kalkuluje, co chyba też zbyt trudnym nie jest, nie wiem bo nigdy nie byłem kobietą, ale kurwić się za pieniądze lub inne dobra materialne to już osobny rozdział. A dzieje się tak pewnie dlatego, że to lubią, a tak na serio, to każda to lubi, ale u niektórych Id wygrywa z ego, inne pozostawiają to daleko w sferze ukrytego chcenia, i pragnienie to jest szczelnie zapychane codziennymi obowiązkami aż do późnej starości, więc nigdy nie ujrzy światła dziennego, bo w ostateczności zginie w otchłani zmarszczek, takie kobiety nazywał hermetycznymi. Taka była jego opinia. Ale nie to przerażało mnie w nim najbardziej.
Pokręciliśmy się chwilę po świeżo froterowanych, lśniących posadzkach handlowych, ale nic nadzwyczajnego się wokół nie działo. Dzień był rześki, park zielony, ptaki nigdzie nie odleciały, mimo widocznego nacisku odpowiednich kartek w kalendarzu. Na lidze naszymi przeciwniczkami okazały się drobne dziewczątka, jak to ujął: "zbyt młode, żeby prosić je o numer, czy powiedzieć o nich nastki, ale zbyt stare, żeby wziąć je za dzieciaczki, bo o żelaznych, wytrenowanych intelektach, okutych w niebywałą znajomość debiutową". Wstyd się przyznać, ale ja i dwóch kolegów, mniej więcej po trzydziestym ruchu wstawaliśmy od stołu z miną zbitego psa i wynikiem zero na blankietach, na których spisywaliśmy posunięcia. Tylko on nadal siedział przy swojej desce, rękami podpierając głowę, palce wtapiały się w jego rozczochrane, tłuste włosy. Ciężko dyszał, długo się zastanawiał nad każdym ruchem, przy czym strasznie się wiercił, naciągał na twarz szyderczy uśmiech, kwasił się jakby zjadł kanapkę z cytryną, podnosił wysoko brwi w zdziwieniu, że co ona niby gra, a czasu miał o ponad połowę więcej od swojej małej przeciwniczki, ledwo wystającej zza stołu. Pozycja na szachownicy była oczywista. Miał figurę i dwa piony przewagi. Do mata brakowało mu precyzyjnego wykończenia. W takich warunkach najłatwiej o błąd, bo najtrudniej jest wygrać wygraną partię, ale wiedzieliśmy, że dla niego to pestka, skwarek, jak splunąć, zresztą każdy chciałby wtedy grać jego kolorem. Z tym, że tu tkwił jego największy problem. W momencie kiedy jego przeciwnicy zdawali już sobie sprawę ze swojej klęski i obok wyszukanego frazesu, że walczy się do końca, myśleli o poddaniu partii, podaniu ręki na znak szacunku i schowaniu się pod stół ze wstydu, on proponował im remis. Zawsze z nim tak było. Historia pamięta tylko jeden podobny przypadek, Carla Schlechtera*, znakomitego szachisty, który przeważnie grywał na remis, z tą różnicą, że Schlechterowi zdarzały się obok remisów, i porażki, i zwycięstwa, on nie robił tego naumyślnie. W literaturze też przewija się podobna postać. Munoz* z kolei zawsze przy pewnej wygranej specjalnie popełniał fatalny błąd, prowadzący do klęski, traktując szachy czysto ideowo. Z tego co pamiętam, w jednym amerykańskim filmie biograficznym* o cudownym dziecku, które nauczyło się gać w szachy, podpatrując jak robią to dorośli, też jest podobny motyw, bo gdy gra toczy się o najwyższą stawkę, ów cudowne dziecko proponuje innemu dziecku remis, w oparciu o własne analizy (zresztą całkiem słuszne), w chwili, gdy już wie, że końcówka należy do niego, ale przeciwnik (czarny charakter, który gdyby istniał naprawdę, byłby teraz drugim Kevinem samym w domu, albo zagorzałym, zgorzkniałym pokerzystą) nie zdaje sobie z tego sprawy, bo nie jest na aż takim Hi-poziomie, jak on i propozycję remisu odrzuca, po czym spotyka go zasłużona kara... Natomiast nasz kolega, nigdy żadnej partii nie przegrał, ani nie wygrał, przynajmniej ja tego nie widziałem, ani o tym nie słyszałem. Nie wiem co siedziało mu w głowie, bo po proponowaniu remisu, gdy oponent patrzył na niego z niedowierzaniem, traktując jego słowa jak jakiś żart, on tylko podawał mu blankiet do podpisu, na którym już miał wypisane pół punktu, wstawał od stołu, ubierał swoją wytartą, brązową marynarkę i tyle go widzieliśmy do następnej rundy. Myślę, że jego chamska powierzchowność kamuflowała tą drugą stronę jego kontaktów z ludźmi, głupio mu było w roli zwycięzcy, nie mógł znieść widoku przegranego. Jednocześnie chyba się tym mocno chełpił, co na dłuższą metę jeszcze bardziej wkurwiało przeciwników. No dobra, każdy szachista myślał kiedyś o dokonaniu czegoś podobnego, żeby dobrodusznie, ociekając altruizmem, zaproponować remis przy wygranej pozycji, ale przecież równocześnie każdy chce wygrać! Mieliśmy go w naszej kiepskiej drużynie 4-tej ligi szachowej okręgu wrocławskiego i podwrocławskiego głównie dlatego, bo pół punktu piechotą nie chodzi. Poza tym to był równy gość, jakoś nigdy żadnego z nas nie olał (pomijając jego wszystkie niedokończone partie), pożyczał nam kasę na wieczne nieoddanie i stawiał się na każde rozgrywki. W momentach kryzysowych mogliśmy go z powodzeniem wystawić do gry, bez obaw o stratę całego punktu. Był starszy od nas i zawsze wiedział jak zachować się w towarzystwie (pomijając zachowanie przy desce). Natomiast do tej pory nie mam bladego pojęcia czym zajmuje się nasz kolega. Ktoś mi ostatnio powiedział, że widział go, jak wychodził, z poważną miną i tymi swoimi tłustymi, rozczochranymi włosami w towarzystwie dwóch elegancko ubranych kobiet, pod rękę, z hotelu Polonia. Koleś, którego wyraz twarzy był najbardziej pocieszny i roześmiany na świecie, a jednocześnie najmniej przewidywalny. Oczywiście nie chce mi się wierzyć w te bzdury, ale podobno jedną z kobiet była pewna matka. Fakt, że ta matka wcale nie wyglądała jak czyjakolwiek matka, a bardziej jak zjawisko nadprzyrodzone, jeszcze o niczym nie świadczy.

Jakiś czas później, gdy przypadkiem spotkałem go w Czarnym Koniu, sączącego w odosobnieniu ciemny browar, w napływie pewności siebie, wpompowanej szóstym szotem, zapytałem go w końcu, czemu u licha tak postępuje, przecież każdy wie, że te wszystkie jego partie były do wygrania. On spokojnie, jakby zupełnie od niechcenia, rzucił przez ramię, że woli nie zbliżać się do doskonałości. Że mierzą go te ludzkie zawody, udowadnianie sobie, kto był lepszy itd. Ale przecież na tym opiera się sport, rywalizacja, życie i w ogóle. Dla niego nie miało to znaczenia. A właściwiej, był ponad to wszystko, móc wygrać, ale zrezygnować z tego świadomie, kończąc wyścig na starcie, zanim się zaczął, umyć od tego ręce, być poza.
- No dobrze, ale co z tymi kobietami?
- Z którymi kobietami?
- Nie ściemniaj, widziano Cię ostatnio z matką tej dziewczyny.
- A tamto.
- No?!
- To tylko wypadek przy pracy, nawinęły mi się same... daję kobietom to, czego pragną.
- Jak to? Dajesz im to, czego same chcą? - Nie miałem już jednak odwagi zapytać go, czy to dotyczy tego, o czym mówiliśmy ostatnio tuż przed ligą, ale sam po chwili milczenia rozwiał moje wątpliwości.
- Moja dziewczyna, kiedy jej nie zapytam, to zawsze ma okres, świątek, piątek i niedziela, to, co niby mam zrobić?

*Carl Schlechter http://pl.wikipedia.org/wiki/Carl_Schlechter
*Munoz http://pijewoda.blog.pl/szachownica-flamandzka-arturo-perez-reverte
*Szachowe dzieciństwo http://pl.wikipedia.org/wiki/Szachowe_dzieci%C5%84stwo

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...