Kiedyś oglądałem film (tytułu nie pamiętam) o posuniętym w wieki autorze, z którym młoda dziewczyna przeprowadzała wywiad w czasie gdy on pisał książkę o starzejącem się autorze, z którym młoda dziennikarka przeprowadza wywiad. Narracja filmu poprowadzona była w taki sposób, że widz nie miał pewności, którą część opowieści ogląda. Fikcja zupełnie mieszała się ze światem realnym, co w końcu prowadziło do zupełnej konsternacji, gdy okazało się, że staruszek chce zabić zafascynowaną nim dziewczynę i w końcu swój plan uskutecznia.
Niedawno oglądałem też nieco podobną produkcję o pisarzu przeżywającym rwórczy kryzys (znów tytułu nie pamiętam :)), ale tutaj akcja tworzonej przez niego powieści rozgrywała się przed jego biurkiem. :)
Pozdrawiam
P.S.:
Ludzi nie ma
Są jak widmo
Iluzja otoczenia
Zlepek pustej idei i pragnienia
Eksponują pożądają łakną
Lecz odpowiedź jest im obca
Wszyscy zmierzają do jednego kopca
Gubią się w krokach tańcu pożogi
Nikt nie dzieli na czworo przestrogi
Jak pies posłuszny
Każdy do jednej nogi
Wszyscy kroczymy do naszych mogił
wielkie poruszenie cyrk dzisiaj przyjeżdża
wszyscy się szykują bo będzie iluzjonista
on z natury smutny i nie wierzy w cuda
ani w moc iluzji
ma już dość wszystkiego dobrze wie że fikcja
bilety wyprzedane widowiska nie ma
teraz się zastanawia czym publiczność zajmie
nikt by nie uwierzył widząc go jak myśli
że każdy artysta
Patrząc przez okno, tym patrzeniem raczej smutnym. Sponad parapetu w typie lastriko,
w którym wyłupało się kilka drobnych kawałków w czasach mojego dzieciństwa.
Podczas zabaw z młotkiem i śrubokrętem. W wojnę…
Testowane były wybuchy jądrowe na pacyficznych atolach
czy na płaskich terenach Kazachstanu… Jeden z okruszków trafił mnie wtedy w oko.
Łzawiłem.
Ojciec zezował na mnie gniewnym wzrokiem
jak na przegraną walkę Goliata na polu bitwy.
Nie było łatwo w czasie próby odzyskania prestiżu.
Ale szedłem
w górę
z mozołem.
Wspinałem się po obsypujących kamieniach.
Kilka razy obsunąłem się na stoku.
Skrwawiłem
sobie boleśnie kolano.
Pies wesoło szczekał,
merdał ogonem.
Ojciec kazał wyjść z nim na spacer.
I szedłem wtedy. I idę nadal
w te czasy napełnione szczenięcym śmiechem.
Uciekałem
od siebie.
Uciekając w świat
pustych otchłani,
w których ciszą
napełniał się każdy oddech.
I każde
ciężkie
westchnienie.
I wszystko oddychało
w dalekich gongach stojącego zegara.
Kiedy pewnego razu, wyrwany ze snu wołałem, przestępując próg drugiego
pokoju…
— nikt nie odpowiedział.
Nie było nikogo.
Szukałem długo wśród mżących w powietrzu pikseli
znajomej twarzy ojca albo matki…
Lecz tylko wgniecenia
na fotelach
świadczyły o ich niedawnej obecności.
Podchodziłem ostrożnie do drzwi,
próbując się porozumieć
ze skulanym za nimi głosem. Pełen nadziei…
Kiedy je otworzyłem, chłód owiał moje skronie
tym chłodem idącym ze schodowej klatki, piwnicznej głębi.
Na drewnianej poręczy odłupana drzazga, promień zachodzącego słońca.
Falujące na ścianach pajęczyny… W ogromnym przeciągu trzask zamykanych drzwi.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-05-06)