Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Filigranowy twardziel. Siedem godzin od lądu.


Rekomendowane odpowiedzi



Słońce stało w zenicie, ani jednej chmurki. Niebo aż granatowe, niczym zatokowy wiał stały wiatr o sile czwórki w skali Beauforta. Wprost wymarzona pogoda na windsurfing, ale ja byłem daleki od takiego pragnienia. Kolega przysposobiony przeze mnie i zarażony taką zabawą, miał jeszcze za mało doświadczenia, ale bluesa już czuł na walory surfingowego powiewu. Miał on wielkie napalenie na pływanie, toteż zawitał do mnie i niewiele wkładając wysiłku, skaperował mnie do wodnej zabawy w ekstremalnie pogodowych warunkach. Niczym dwóch szaleńców opuściliśmy na linie deski z balkonu czwartego piętra. Wrzuciliśmy je na dach Rovera z osprzętowaniem, i w drogę, by poszaleć z mroźnym wiatrem. Ubrany kompletnie od stóp do głów w neoprenową piankę fruwałem w ślizgach od cypla do cypla przeciwległych brzegów. Piotruś wyposażywszy ciało jedynie w kombinezon, na bosaka, bez kaptura, rękawic i znikomej techniki, walcząc z silnym wiatrem, ponawiał próby postawienia żagla. Brak umiejętności niweczył te próby i powodował tylko to, iż niebezpiecznie oddalał się coraz bardziej od brzegu.
Ja okutany, nie odczuwałem przenikliwego chłodu, wręcz było mi nader gorąco. Postrzegając nieszczególną sytuację siedzącego po turecku na desce kolegi i jego próby usilnego dopagajowania dłońmi ku brzegowi, zmieniłem dotychczasowy kurs. Jednym halsem podpłynąłem do niego, zaproponowałem by schwycił się rufy mej deski to sholuję go do brzegu. Minę on miał nietęgą, a wszystkie jego nieosłonięte części ciała odznaczały się kolorem jesiennego wrzosu. Moją propozycję pominął wymownym milczeniem i mógłbym rzec, że twarz jego obrazowała wobec mnie nienawiść. Syty nie zrozumie głodnego, toteż by się nie narzucać odpłynąłem na swój dawny kurs. Cieszyłem się ze wspaniałego dmuchania wiatru, cech którego była pozbawiona letnia pora. Wprost unosiłem się ponad sfalowaną powierzchnią wody, pozostawiając za sobą spienioną bruzdę kilwatera. Pływając, czułem jednak wewnętrzny niepokój o kolegę. Zatem, by uspokoić swój umysł jego bezpiecznym już dowiosłowaniem do plaży, po kilku przepłynięciach, obróciłem głowę w kierunku, w którym się on moczył,. Mała chwilka dekoncentracji, a drgnienie bomu spowodowało zwiększone wyostrzenie żagla. Przeleciałem ponad żaglem jak pingwin, lot swój kończąc w toniach lodowatej wody. Odczucie moje było takie, jak gdybym wpadł we wrzątek. Woda wlała się pod piankę, a dotychczas rozpalona energią twarz i całe ciało dostało szoku termicznego. Mój oddech został zdławiony, ale na deskę wyskoczyłem z wody jeszcze szybciej niż z niej byłem katapultowany. Postawiłem żagiel, łapiąc wiatr podostrzyłem i już płynąłem dalej. Zziębnięte dłonie wysuwały się z przymarzających do bomu zamokniętych rękawic. Dłonie trzymały teraz bom z wielkim wysiłkiem, a ziąb stawał się natrętnie niewypowiedziany. Z myślą o rozgrzaniu ciała przepłynąłem jeszcze ze cztery długości akwenu, lecz ono nie chciało się już rozpalić. Dopłynąwszy do brzegu, w biegu zapakowałem deskę na bagażnik, tępa nie zwalniając, sklarowałem pędnik, nie zdejmując piankowego uniformu, wskoczyłem do nagrzanego auta. Kolega w nim już siedzący, nie przejawiał nawet najmniejszego przemarznięcia. Na drugi dzień po surfowaniu spadł pierwszy śnieg. Sezon surfingowy był zamknięty, a moje ciało odreagowało tę eskapadę ciężką dwutygodniową chorobą, a doglądający mnie kumpel, cieszył się dobrym samopoczuciem i zdrowiem.


Siedem godzin od lądu.

Jak to w Polsce bywa, wraz z wakacjami kończy się letni sezon. Mimo iż nadal bywają jeszcze upalne dni, jednak ośrodki wypoczynkowe i plaże stają się ciche i jakby nieswojskie. Martwy posezonowy czas, to nadarzająca się okazja do wynajęcia nawet dość kosztownego ośrodka. Za o wiele niższą cenę można zakwaterować nawet w mekce letniego wypoczynku. Toteż postanowiliśmy wykorzystać tę sposobność podwójnie, załadowaliśmy do bagażnika to co nieodzowne. Jednak Piotruś jako właściciel fury, nie chciał obciążać dachu auta dwoma deskami, wobec czego, negując moje chęci, wziął jedynie swój statek. W owym czasie w Jastrzębiej Górze odbywało się międzynarodowe spotkanie vaisznawów w bhakti jodze. My co nie bądź, jako uczestnicy tego retritu, pomyśleliśmy o tym, by przy okazji pobytu nad morzem, skorzystać jeszcze z niego przed porą jesienną. Kurort stał się cichym i zdawał się być wyludnionym, wymarzone warunki do wyciszenia i medytacji. Trzytygodniowy pobyt miał ustalony napięty program od najwcześniejszej pory budzącego się dnia, do schyłku zapadających ciemności. W tym napiętym programie nie stawało miejsca na rozrywkę w formie windsurfingu.
Po upływie tygodnia, od zajęć programu medytacyjno-wykładowego, samowolnie zafundowaliśmy sobie wolne. Na wagary, do Juraty pojechaliśmy w pięć osób, albowiem jedynie w owej miejscowości natrafiliśmy na marudera, który jeszcze nie spakował i nie wywiózł pływającego sprzętu. Miałem być jedynie towarzyszącym pływającemu Piotrusiowi, a takim przypadkiem mogłem też uczestniczyć w surfowaniu. Towarzyszący nam „Leon”, również chciał popróbować swoich sił w pływaniu z bomem w rękach, więc jako tego, który kiedyś prowadził szkółkę surfingu, zobowiązano mnie do przeprowadzenia dla niego szybkiego szkolenia. Płytka woda zatoki rzadko sięgająca niekiedy do pasa, ciepła jak w wannie. Słoneczko niczym w środku lata i cała plaża do naszej dyspozycji, stały wiatr od morza ku Zatoce Puckiej, coś pięknego. Jako niezły kozak i znawca sztuki, wypożyczyłem dla siebie krótkiego o małej wyporności „Fanatica”, dla ucznia wybrałem deskę niczym drzwi szeroką, o wyporności dla trzech dorosłych chłopów. Na odchodne kolega Piotr spytał bosmana „ czy łachy mielizn rozciągają się daleko w głąb zatokowych wód?” Pan odrzekł; iż koniec mielizn oznaczony jest czerwonymi chorągiewkami. Szkoląc mało kumającego Leona, myślałem by jak najszybciej uwolnić się od obowiązku jak najszybciej. Po jakiejś godzinie uznałem, że da sobie już radę sam. Zresztą decha była niewywracana, a jak wybierać i łapać w żagiel wiatr, opanował dość dobrze, jedynie miał problem ze zmianą kierunku. Wobec tego powiedziałem by nie wypływał za mieliznę, zeskakiwał z deski przed jej końcem, obracał ją dziobem w kierunku lądu i niech sobie tak pływa.
Nie będąc już dłużej zobowiązanym, ruszyłem w samotny rejs. Pływając na jeziorach kurs zawsze kończył się na jakimś brzegu, gdy wiatr nawet kręcił, również dopływało się do widocznego brzegu. Na zatoce wiatr nie kręcił, był stały, a nie porywczy w swym podmuchu, ciągły, bez zawiewań i nagłej flauty. Niosło mnie z lekkością, słyszałem jedynie syk wody powstającego kilwotera za rufą. W dali, po prawej stronie majaczyła (chyba) Gdynia. Dopływałem do kolejnych chorągiewek, za nimi już czerniała głębia, fala stała się dłuższą i większą niż na płycinie. Jednak na sfalowanej powierzchni wody dostrzegałem w oddali następne chorągiewki, niosło mnie z lekkością, aż żal było odpadać i robić zwrot, więc decydowałem się płynąć do następnych chorągiewek. Po dopływaniu do następnych i następnych chorągiewek, już widziałem jedynie czerń głębiny i zero złocistego piasku zatoki. Wreszcie zdałem sobie sprawę, że nie tylko mielizny oznaczone są chorągiewkami, ale także łowiska. Znajdując się pomiędzy takimi, dostrzegłem pod wzburzoną wodą zasłony z sieci. Zrefowałem żagiel do zera, równocześnie bom odpiąwszy się od masztu zjechał po nim w dół. Rozglądnąłem się, nigdzie nawet skrawka ziemi dookoła, tylko woda, woda. W niedalekiej odległości przepływały kutry rybackie, stateczki, a deska bujała się jak olbrzymia huśtawka. Obleciał mnie z lekka cykor, woda zimna, ja jedynie w slipkach i myśl – może z przepływających kryp mnie zauważą, podpłyną i wciągną na twardy pokład. Po krótkiej rozterce umysłu, wziąłem się w garść, wiedząc iż strach z paniką mogą zgubić każdego, zatem niecodzienną sytuację postanowiłem rozwiązać z rozwagą. By uzyskać napęd i sterowność deski, należało niezwłocznie zapiąć klamrę bomu na maszcie, a tego zadania nie można wykonać, gdy żagiel jest naciągnięty. Aby opanować tą całą sytuację musiałem zejść do wody, a tego bałem się najbardziej z powodu zalegających pode mną sieci. Wobec tego, wypiąłem z jarzma deski podstawę masztu, ułożyłem się na niej w poprzek, podciągnąłem pędnik, luzując krawat, zwolniłem żagiel z neka. Następnym ruchem było obrócenie pędnika w pozycji równoległej masztu do deski, w celu zamknięcia klamry bomu na maszcie. Następnie powtarzając w odwrotności manewr, w miarę możliwości napiąłem żagiel na neku. Zapięcia pędnika do buta jarzma deski, najlepiej dokonać na plaży, gdy deska ustawiona jest w pozycji na sztorc, i tu dopiero zaczął się cyrk. Zająłem na desce pozycję jak na huśtawce, na której fruwałem na zmieniających się falach w górę i w dół, w prawo i lewo, jak w wesołym miasteczku, tylko do śmiechu jakoś nie było mi skoro. Mając jarzmo między udami tuż koło krocza, jak przy sprawnościowych ćwiczeniach próbowałem trafić wyrostkiem kielicha w otwór zamka o centymetrowej średnicy. Przy wielu próbach, przy zjeżdżaniu z fal i wznoszeniu się pędnika na wzrastającej fali, z ryzykiem uszkodzenia klejnotów, wreszcie po 45 minutach udało mi się uzbroić deskę w pędnik przy wykorzystaniu zgrania załamywających się fal.
Z resztką werwy wskoczyłem na deskę, uchwyciłem trał wybierający pędnik, podciągnąłem, w plecach aż trzeszczało, ból, organizm wychłodzony na maksa, a maszt ani rusz, jak gdyby był zakotwiony w dnie, cały pod wodą, w stosunku do jej zwierciadła jakieś 75 stopni, żagiel w poprzek deski pod nią i w stosunku do masztu też pod nim. Na powrót usiadłem na desce jak na ławce ze zrozumieniem, iż w nogach mam więcej siły, przeto biorąc lik żagla nasadami stóp, powolutku z cierpliwością wypychałem pędnik ku górze, modląc się w duchu, by nie złapał mnie skurcz mięśni. Woda z wolna zaczęła wypływać z rur, wypożyczalnia nie zadbała o szczelność masztu i bomu. Po częściowym opróżnieniu sprzętu z wody, ponownie zająłem stanowisko kapitana. Postawiłem do pionu maszt, uchwyciłem bom, a ten akurat zapiąłem za wysoko w stosunku do sylwetki ciała, bo ponad ramionami, a o ponownym jego przestawieniu mowy nie było. O ustalenie kierunku nie musiałem się kłopotać, wiedziałem jakim kursem płynąłem i skąd wieje wiatr. Żeby siła naporu powietrza nie ściągnęła mnie z pokładu, zaparłem się stopą o maszt. Przy takim zainstalowaniu bomu nie było mowy korzystania z fustrapów. Wybrałem bom, decha wystartowała, w barkach palący ból, żagiel wyostrzyłem na wiatr. Mknąłem na powrót niczym strzała, tylko za rufą furczało, z prawej strony zaczął majaczyć w lekkim zamgleniu ląd, byłem w domu. Gdy zbliżałem się do brzegu, brzeg był jakiś inny - bloki mieszkalne - w Juracie ich nie było. Dobiłem, wyszedłem na brzeg, nigdzie żywego ducha by o drogę spytać, stąpałem po niechwiejącym się, było naprawdę przyjemnie, asfaltowa cieplutka jezdnia, do niej równoległe torowisko, uszedłem kilka metrów asfaltem i chociaż to dobrze, że w odpowiednim kierunku bo przy drodze tablica z napisem Kuźnice. Aby dostać się do Juraty musiałem płynąć z powrotem, pod wiatr, zatem począłem halsować, dopływając wciąż wielokrotnie i z lekką niechęcią do skrajów płycizny.
Wreszcie skrajnie wyczerpany, niczym Odyseusz dopłynąłem do miejsca z którego odpłynąłem w siną dal. Wiadomo, pytania – gdzie byłeś, nie było cię siedem godzin. W skrócie opowiedziałem morską przeprawę, mój kolega twardziel wymędrkował, że też tam popłynie, na co odparłem, iż gdy chce mędrkować, to niechaj jeszcze na piankę wrzuci sobie kamizelkę. Po krótkiej chwili kozak wrócił i z lękiem w głosie powiedział -”ale tam strasznie”.
Gdy wróciłem padłem niczym przecinak, w piach, na pysk. Mający około dwóch metrów wysokości Konrad zaoferował się w zrobieniu mi masażu stopami, więc dla równowagi, by nie spaść ze mnie, przy asekuracji ze strony Agaty, począł mnie udeptywać, bolało mnie, że nie pytaj, to też sobie przeklinałem i pokrzykiwałem, a temu bez przesady udało się mnie wdeptać w glebę. Gdy już o zmierzchu wracaliśmy do Jastrzębiej, czułem wyraźnie, że moim ciałem zaczyna zawładywać jakoweś choróbsko. Po drodze podjechaliśmy pod aptekę, aby zakupić medykamenty nie wymagające recept lekarskich. W związku z pogarszającym się w szybkim tempie stanem zdrowia, powiedziałem; Piotrek wracajmy do domu, bo jutro z moim ciałem będzie bardzo niedobrze. Deska już była na dachu, szybka decyzja, opłata za pobyt, bambetle do kufra i w drogę.
Koszt tej przygody, jak przed rokiem, dwutygodniowe ciężkie zachorowanie, z temperaturą 40 stopni, utrzymującą się przez okres ponad tygodnia, a twardzielowi znowu nic.
Koniec wypracowania z przedłużonych wakacji
18 lutego 2013
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...