Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

KSIĘGA SKARBÓW (Część III) Imbirowe królestwo * * * Król Pieróg 2008


Rekomendowane odpowiedzi

Podróż płynie!
Czas zacząć już nową opowieść, oczywiście niebanalną.
Dedykuję ją swojej nudzie, bo jakże miałoby być inaczej.
Ile czasu można podróżować z lękiem w sercu? Ile
można silić się na nową metaforę bez pokrycia nadziei?
Idę przed siebie, nie rozglądając się na wyroki losu.
Wyobraźnia jest moim jedynym rozsądnym przewodnikiem.
Dawno już nie pisałem. Czasami trzeba się zatrzymać,
by nie stanąć w miejscu. Niech sączy się więc orgia
na wargach poety, spragnionych najnowszych przygód.
Niech się dzieje! Niech rozbłysną i spadną gwiazdy,
bym mógł je ugościć w swym serdecznym poemacie,
pełnym rozbłysków świateł duchowych przepowiedni.

Jeszcze nieraz przyjdzie mi dywagować z muzami
i rozbierać je samymi oczyma, aż po osłupienie.
Osłupienie ma wielką moc. Nikt mu nie może ulec.
Jedynie ja sam mogę opowiedzieć swą moc wrażeń.
Nowa porcja wierszy ma to do siebie, że sama się pisze,
jak gdyby nic. I o to chodzi, żeby zaskakiwać siebie
oraz czytelnika chorego na rozdwojenie jaźni.
Jest dobrze! Wino dopomaga i płynie raźno w sercu,
o jakim się nikomu nie śniło. Nie jestem leniem,
tylko czasami potykam się o wyczerpanie tchu.
Nic mi nie będzie zawadą. Jestem sam w sobie rozkoszą,
i opiszę tyle drgań fantazji, żebym mógł ją odesłać
w przyszłość pełną ambitnych zauroczeń. To znowu ja.

A co mi tam! Prześledzę swą pamięć i napiszę o czymś tak czarownym, że zabraknie mym słuchaczom własnych spowiedzi. W górze unosi się flet imitujący księżniczkę. Orgia zawsze nosiła wie-le imion, i proszę tylko nie kojarzyć mnie z markizem de Sade. Wy-rafinowanie musi dokuczać, mimo to idę z nim pod rękę. Nadziei musi stać się zadość. Uczta musi trwać w najlepsze i rozwijać swój najlepszy wątek, który byłoby trudno przeoczyć w swej przepastnej wyobraźni. Jestem w końcu linoskoczkiem poezji, do cholery, czy nie? Skoro jestem, na nic mi jałmużna bogów stąpających cicho półtonami swoich snów. Fortepian trzeszczy. Słychać odgłosy wrzeszczących w brzuchach kobiet dzieci. Narobię ich co niemiara. Po co świat ma się kołysać spermą innych mężczyzn?

Po co mi być głupim pierogiem, jeśli mogę zjeść ich cały ta-lerz i rozkołysać się drzemką tuż przed obiadem? Zwolniłem w swoim kraju wszystkich sędziów, i sam naprędce będę wyrokował prawa, o jakich się nikomu nie śniło. Ożenię się z moją poddaną i zakocham się w bursztynowym lesie. I chociaż to wiosna puka do drzwi mego pałacu, zawsze nosić będę w swym sercu jesień. Jesień to dobry czas na podejmowanie decyzji. Mój urząd jest zamknięty o innych porach roku. Nie mogę ulec trywialności. Moje natchnienie szepcze bzdury, które muszę jednak brać pod uwagę. Trudno się rządzi ludem, ale jeszcze starczy mi sił.

Uderz się w pierś!
i zapnij szelki spowiedzi. Trzymaj się! Jazda będzie ostra,
jakiej się nawet nie spodziewasz. Tylko my możemy napisać
opowieść nieodgadnioną, niczym cień tysiąca słońc.
Jedynie ty możesz uwieść mą wyobraźnię nie znającą granic.
Nie martw się o innych autorów, że czasem ulegają banałowi.
Banał też może być trampoliną do nieba linoskoczków.
Nie przejmuj się słowami, które dobierasz. Same się znajdą
i jakoś poleci nasz kolejny poemat napisany w piętkę.
Przyklej znaczek do swojej muzy i wyślij mnie na wczasy.
Wiesz przecież, że najlepiej lubię odpoczywać przy tobie.
Mój wieszczu, zasmarkany surrealisto na dachu świata,
który jedynie trochę naśmiewasz się ze mnie po cichu.

Pamiętaj, żebyś nigdy nie ulegał swej inspiracji. Nie chcę
znać pantoflarza, jaki powłóczy od niechcenia rozporkiem.
Jeżeli chcesz, to dopuszczaj inne kobiety, lecz czy warto
zastanawiać się nad kimś, kto myśli jedynie o ratach w banku?
Kochaj się ze mną i nie siedź więcej na swej kanapie.
Wykarm mnie kukurydzą, a obiecuję, że złapiesz dużą płoć,
największych rozmiarów, jaką pamiętam, włóczykiju.
Nie ciesz się natchnieniem, bo wcale nie jest godne ciebie,
tylko spręż się nieco duchowo lub otwórz jak scyzoryk.
Niech idą sobie do diabła wszystkie dziewczyny z podwórka.
Jedynie mnie jest warto podarować haft pajęczyny ojczyzn
nie z tego świata. Ślepcze głuchy na moje westchnienia.
Wypchaj się z dzisiejszym wierszem. Jutro będzie dużo lepszy.

Smutno być królem!
i nic nie robić przez cały dzień. Pozostało dłubanie w nosie,
ale i to od dawna przestało mnie bawić. Może namaszczę się
różanym olejkiem. Niestety, minęły już dni mojej chwały
i muszę pocieszać się agrestem ustawicznie plując szypułką.
Taki już los władcy na wczesnej emeryturze, jakby chcieli tego
moi synowie, ale cóż począć, kiedy nie jest pisane mi bezrobocie.
Przyprowadźcie tu zaraz mi jakąś łanię. Musi być płocha,
bo tylko przy takiej mi staje. Na nic moje najdroższe klejnoty,
kiedy człowiek zaczyna już ślepnąć, ale jeszcze potrafię
podniecić się na jedną z pereł w moim śliczniutkim haremie.
Jajeczka aż huczą z radości, gwarantując szybki wytrysk.
Do dzieła, robaku drążący swą własną, niepohamowaną chuć.

Wyrzućcie do kosza wszystkie papiery.
Bawić mi się chce, a nie dopilnowywać spraw państwa.
Kto by się chciał zajmować duperelami jakichś poddanych,
jeśli w tym czasie można zawiesić oko na czymś przyjemnym.
Chodź do mnie, mój okruszku bogów! Pobaraszkujmy w sianie.
Dosyć mam królewskich pościeli pachnących nudą. Już czuję,
jak mój rozporek się kruszy. Fundament kraju musi być.
Muszę ożywić swą dynastię, żeby historii stało się zadość.
Nikt mi nie może zarzucić lenistwa w płodzeniu księżniczek.
Jedynie z mego nasienia może coś sensownego powstać.
Tylko ja jestem w stanie podtrzymać sukcesję piękna.
Tocz się, ma orgio, tocz. Za nic mam wszystkie skarby świata,
jeśli wcześniej sobie porządnie nie pochędożę.

Wzleciał skowronek!
i przysiadł na parapecie. Ot, zawsze można spojrzeć w okno,
by się zakochać we własnym cieniu imbirowego maniaka.
Tylko cud może mnie uratować, a nie żadne mikstury.
Rządzę już krajem od półwiecza, spożywając swe pierogi
nadziewane mą ulubioną przyprawą, i co komu do tego,
że mam ochotę na jeszcze jedną porcję. Jeżeli nie pomoże mi
moja pierwsza potrawa, po co szukać nadziei gdzie indziej.
Przez komnatę przeleciał kot. Widać mnie troszeczkę lubi,
skoro postanowił dzielić ze mną me metry kwadratowe.
Chodźcie, muzy! Nie szczędźcie mi swoich natchnień.
W mym skarbcu pozostało jeszcze kilka złotych monet,
którymi mogę obłaskawić jedną z was.

Król! zaklaskał w dłonie trzykrotnie,
oznajmiając, że jest gotów do kąpieli. – Co dziś tam mamy?
Co to, roztwór z pomarańczy? Co mi tam! Niech będzie!
Brałem kąpiele już w tylu świństwach, że i to przeżyję.
Zanim nadjedzie nowy cyrk, muszę się w jakiś sposób zabawić.
Zdejmijcie me ubranie! Już dosyć przesiąknęło mą aurą.
Mam od samego rana zły humor, i po co go wlec za sobą.
Niech najpierw zanurzą się dziewczęta i obmyją swe piersi,
niczym dojrzałe brzoskwinie. Chcę korespondować z Rajem,
i moje królestwo, choć jest nietrwałe, musi mu ulec.
Cóż za przedni czar! Chce mi się śmiać do rozpuku. Co za uda.
Pragnę zlizywać z nich sok oznajmiający ekstazę bez granic.
Na co komu szata, jeśli można pławić się w luksusie.

Co by tu wystrzelić w kosmos!
Wokół tylko dranie lub co najwyżej sami ignoranci.
Wlej komuś w mózg źdźbło wiedzy. Niewykonalne zadania
zawsze mnie nurtowały. Co szkodzi podywagować z narodem,
na przykład o poziomkach maczanych w ich własnym rozumie?
Na deser dawno nie miałem rewolucji. Mała się przyda,
ale z przystawką – ogromną, na skalę Europy oczywiście.
Wszechświat kiwa na mnie palcem. Chyba się zaraz rozpłaczę.
Jeżeli bogowie są leniwi, chociaż ja nie mogę stać z boku biernie
i przyglądać się, jak sami męczą się ze swą ośmiornicą.
Podniebienia królów to mi nie nowina. Zaraz uleczę sobą
niejedną piekielną prowincję wyjętą z gardła historii.
Coś się wyprasuje, i będzie znowu jak ulał.

Na co mi świat kulejący na jakiś tam reumatyzm?
Bredni w telewizji to umiecie wysłuchać, wymoczki.
Teraz posłuchacie sobie mnie, wypierdki z tyłka mamuta.
Zrobię z waszych mózgów takie show, że szkoda gadać.
Zapnijcie tornistry i się wynoście sprzed mojej wyobraźni.
Gady cholernej rozpadliny mieszczącej się w waszym zerze.
Chcecie mnie zaczepiać? Proszę bardzo, wasze ekscelencje.
Uwaga! Obraliście właśnie za swój cel samego boga.
Może trochę się garbię i nie przypominam go zbytnio,
ale jak rąbnę w stół z nakryciem od samego Versacego,
to niejednemu zmiękną kolanka, aż puszczą wszelkie brudy.
Chcecie, to zabawiajcie się mną w najlepsze ze swą skakanką.
Zobaczymy, kto podskoczy wyżej. Obrazoburcy!!!
Wynoście się sprzed moich oczu!
Moja władza jest nieporównywalna, i zaraz się zacznie
skandal, o jakim możecie sobie pomajaczyć siedząc na nocniku.
Może i jestem trochę staroświecki, niczym Salvadore Dali,
ale już taka rola proroka, że nie może go zwalić z nóg
żadna najnowsza moda. Mody są dla maluczkich, nie dla geniuszy,
a tak się akurat składa, że jestem największym z nich.
Nikt nie doścignie mojej ambicji, sparaliżowanej nieco życiem.
Jestem tu po to, żeby sobie samemu wydawać rozkazy.
Urocze jak jesień zimą lub pogoda chora na umartwienie.
No cóż! No cóż! Wypada się nieco podrapać po brodzie.
W końcu jestem filozofem, a nie służącym jakiegoś absurdu.
Mogę znieść wiele rzeczy, ale co mi się nie podoba, to nie.

Rozkołyszcie się, gwiazdy. Rozdygotajcie spowiedzią.
Jestem gotów się z wami zmierzyć. Za orędzie obieram imbir,
i będę gwałcić was tak mocno, że się zasmarkacie sobą.
Psie syny będące na postronku swej chybionej uczciwości.
W Boga trzeba wierzyć, a nie pieprzyć dyrdymały pod nosem.
Kto by chciał wysłuchiwać tych bzdur wziętych z magla?
Modlitwa powinna być szczera, a nie skomleć jak wataha psów.
Co, ja skomlę?! A to mi dopiero uciecha na stare lata.
Wszystkich was przeżyję, zmory, huśtając się w dół i w górę
z rojem swoich nałożnic, bo rzygam wami, nieudacznicy.
Na co wam było zatracać swoje dusze? Lecz ja uratuję swoją.
Marne okazy przebrzydłych prawd, od których dostaję czkawki.
Omijam wasze obyczaje. Moim obyczajem jest wiara.

Nie mam dziś humoru!
Mówię, jakbym go kiedykolwiek miał. Nie zawsze jest święto.
Czasami muszą przyjść i smutne dni, ale się jeszcze ocknę.
Ile można się podmywać siedząc nieruchomo pod prysznicem?
Przychodzi też moment, że trzeba się co nieco pomodlić,
jeśli nie za siebie, to za innych. Lubię urządzać uczty,
ale nic nie sprawia mi tyle przyjemności, co rozmowa z Bogiem.
Mógłbym z Nim konferować choćby przez cały tydzień
pomnożony przez lata mej udręki, owocujące wiecznością.
Bóg, niestety, ma mnie sobie za nic i wpada tylko na krótko.
Ot, wysłuchać jakiegoś demonicznego króla niby łatwo,
ale jak go przywrócić ludzkości tylko udającej normalność.
Chyba nigdy nie dorosnę do hołoty, bo niby po co?

Zrobię sobie naleśnika z imbirem. Być może
to mi poprawi nastrój, który stoi u drzwi, niczym żebrak.
Mało to już karmiłem siebie ekstazą? Moje nałożnice
mają mnie dosyć. Ile czasu można zadawać się z pijaczyną
i tkwić w kącie czyjegoś istnienia? Trochę można, ale nie za wiele.
Przecież są i inne królestwa, po które warto sięgnąć marzeniem.
Wyobraźnia jest potęgą, jaką warto się posilić w razie potrzeby,
i nie tylko ja sam potrafię z niej korzystać. A co mi tam!
Jeżeli kogoś stać na swój własny ubaw, to proszę bardzo.
Wynoście się natychmiast sprzed moich oczu, gałgany, wiedźmy!
Sam będę sobie ostoją. Na co mi wasze fałszywe przedstawienia,
przesiąknięte do cna zazdrością, o którą nie chcę się potykać.
Jakże łatwo jest kogoś obrażać, nic sobą nie reprezentując.

Jak się stawiało!
to było dobrze. Gorzej, jak przyjdzie komuś postawić nazajutrz.
Dni się wloką niemiłosiernie, a ja dalej strugam z siebie idiotę.
Trochę na rozkaz, a trochę na baczność. A co mi tam.
Jeszcze mogę co nieco poślinić się na swą własną jaźń, sprośną
jak jasna cholera. Nie będę wydzierganym przez religie…
Sam ogłoszę się jednym z bogów, mając nadzieję na przyszłość.
Może lepszą, może gorszą, ale zawsze jestem ją w stanie
przytulić do swego serca, bo jest ona moim dzieckiem,
wspaniałym, mówię wam! Jeśli chcecie, spróbujcie jej podskoczyć,
cwaniacy z ostatnich stron gazet idących do ustępu.
Nie będę się spoufalał z jakimiś tanimi podrygami na pokaz.
Moje królestwo jest jeszcze pokaźne. Wystarczy, żeby się upić.

Moja samotność nie zna granic,
ale już jutro rozbłyśnie jutrzenka, i co wtedy, gamonie,
powiecie o moim nieopierzeniu? Fajnie tak drwić sobie ze świata,
mając przy sobie gacie na zmianę i podwójną parę skarpetek.
Co mi tam! Co mi tam! Może mógłbym się odsikać, tylko po co?
Nawet wydalanie mnie nudzi, i na co mi odchody waszych myśli?
Jestem jeźdźcem z zaplątaną peleryną w słońcu, ale chociaż
bywam stęsknionym prawd poza wszelką okolicznością.
Przez całe życie robiliście sobie ze mnie durnia. A teraz
ja zagram wam na nosie. To nic, że jest trochę opuchnięty,
ale nauczyłem się dostatecznie smarkać we własną kieszeń,
żeby teraz ulec jakimś mrzonkom bez pokrycia w nadziei.
Jestem wielkim marzycielem. I tak już pozostanie.

„Kiedy niesiemy swój krzyż, to on nas niesie.”

Wyjaśnianie pozornych sprzeczności nigdy nie było moją mocną stroną, ale zawsze coś się napisze. Bóg swój wylew łask zawsze poprzedza cierpieniem. Wyraźnie wie, co robi, bo w jaki za-ułek byśmy zabrnęli nie dostając porządnego lania, to aż strach po-myśleć. Na nic tu bystrość intelektualna, jeśli rządzą nami pragnie-nia nie zawsze zgodne z kodeksem Najwyższego Umysłu, do które-go jakoś trudno się przyssać nie upiwszy się wcześniej. Nasz rozum wszak to twarda sztuka i trudno kierując się nim poczuć się najniż-szym pomiędzy ludźmi.

Utnę sobie godzinkę kontemplacji. Nie ma to jak integracja wewnętrzna. Ciekawe, dokąd ona mnie zaniesie. Już tak dawno nie otrzymałem czytelnego sygnału od Boga. Pewnie poczuł się na mnie za coś obrażony. Nie, to nie! Najwyżej będę stygnął po swo-ich wszystkich ekstazach. Właściwie przyda mi się mały urlop. Ile czasu można tkwić po uszy w alkoholowo-mistycznym show? Ile da się żyć napinając wszystkie mięśnie duszy? W końcu każdemu może przytrafić się duchowy skurcz.

Pieprzyć to wszystko! Pieprzyć to… I tak już nie zostanę jed-nym z wybitnych świętych, a w trzeciej lidze po prostu grać nie po-trafię. A może to, co do tej pory przeszedłem, dokądś mnie jednak zaprowadzi? Już dawno minęły dni, gdy miałem ochotę zaostrzyć swój twórczy temperament. Już od wielu miesięcy moje marzenia wyblakły i zacząłem wobec nich obojętnieć. Jeśli w ogóle walczę, to po to, by nie ulec jakimś głupim wpływom, które próbują mnie ograniczyć.

„Aby usłyszeć Mój głos, trzeba najpierw oczyścić się, to znaczy odsunąć myśli światowe, uniżyć się w ocenie samego sie-bie i rozgrzać uczucia miłości.”

Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Człowiek to jednak marna pchła, która lubi postawić na swoim. Myśli światowe są takie słodkie, a pokora jakby nieco uwierała. Po co zajmować się adora-cją Boga, jeśli można samemu stać się dyrygentem rzeczywistości i z pewnym namysłem skrobnąć partyturę wyrażającą naszą bujną zmysłowość. W końcu nasz głos w zalewie potoku życia musi stać się czytelny, i jeśli go nie wysłucha Najwyższa Wola Wszechświa-ta, to może chociaż któryś z półbogów.

W sumie, czy to ważne, kto nadleci mi z pomocą, byle jakoś toczył się ten cały zamęt serca. Co ja na to poradzę, że nie potrafię spędzać swych dni bez uniesień i muszę się zakochać przynajmniej raz w miesiącu. Może to i dobrze akurat się składa, bo przy dłuższej znajomości zawsze spotykamy się z tą samą prawdą, że nie warto w nikim pokładać swej nadziei. Już lepiej w to miejsce marzyć o pira-midzie nałożnic, tęskniąc za błyskotliwą karierą literacką, z którą nic nie mogłoby się równać w historii, wierząc usilnie w to, że już nazajutrz mogę okazać się najsłynniejszym i najbogatszym poetą świata.

A, kopnąć to wszystko w tyłek! W końcu życie człowieka nie ma większego znaczenia. Zbyt szybko dopada go znużenie, zmę-czenie lub choroba. Po co więc w ogóle wysilać się na cokolwiek? Podejmowanie trudu sięgnięcia po ziemską rozkosz stosunkowo szybko okazuje się być niewłaściwym pomysłem. Nie lubię działać pod przymusem życia. Przecież nie muszę wcale żyć. Na moje szczęście, lub też i nie, zostały mi jeszcze w duszy jakieś okruszki pragnień. Proszę, częstujcie się nimi.

Napiszę nowy wiersz! Niekoniecznie tłusty.
Rozbebeszę sobie mózg i wyjmę resztę octu z moich ust.
Na co mi sarkazm? Po co mi wulgarność obcująca z ohydą?
Nie będę bezcześcić już więcej poezji, świątyni słowa.
Niech toczy się metafora za metaforą, przenośnia za przenośnią.
Niech moim alegoriom nie będzie końca. Niech zatańczę
wśród przebudzonej widowni, maczającej nogi w pokrzywie.
Co, głupio wam?! Ziomki – wypierdki zdradzieckiej mamusi.
Czego nas nauczyły nasze matki, jeśli nie tonu fałszu?
Czego dowiedli nasi ojcowie, jeżeli nie własnej małości?
Mogę splunąć bohaterstwem każdego z nich. Właściwie co mi tam.
I ja mogę czcić swych rodziców, przyznając się do bycia kundlem,
tylko akurat tak się składa, że chce mi się śnić.

Nigdy nie będę, nie potrafię być byle gnojkiem
wykręcającym ręce swoim marzeniom. No, może trochę.
Ale na pewno ocalę siebie. Jeszcze będę wielkim paniskiem
układającym swoje przezrocza wierszy na przekór całemu światu,
który jeszcze takiego króla nie widział, jak długi i szeroki.
Zdejmę mu szelki z majtek lub odepnę biust z dupy,
byle tylko trochę rozzłościć się na kurwa-mać przygodę.
Laseczki pląsają aż miło. Kto wie? Może dogonię mą fantazję,
którą mógłbym zadedykować jednemu ze swoich kumpli,
żyjącemu na opak z odkurzaczem i uszyciem sobie garnituru.
Kto wie, co nas jeszcze w życiu spotka. Może laur, albo nic.
Może uda nam się wykoleić jeszcze jedną księżniczkę lub ze dwie,
a jeśli nie, to przynajmniej samemu zrobię sobie dobrze.

To już ósmy dzień tygodnia!
Mój tron usycha z nudów, bo nie widział już od dawna
nowej kurtyzany. Ile mnożna słuchać błazna i jego bzdur,
gdy jest jeszcze przed porą obiadu. Ciekawe, co będzie?
Może kurze nóżki obtoczone w imbirze? Dawno ich nie jadłem.
No cóż! Taki już los króla, którego zmyliło przeznaczenie.
Gdybym został kucharzem, mógłbym narzekać na samego siebie,
a tak szarp się z całym dworem, żebrząc o litość.
Ależ, dostojny władco. Toć ci rozporek w końcu pęknie.
Ile można objadać się afrodyzjakiem? Są i inne dania,
jakich od dawna nie kosztowałeś. Spróbuj może mej pieśni,
szarpnął od niechcenia strunę nadworny prześmiewca.
Harem ma dziś wolne, to nie musi ci stanąć.

Wejdę w ogród pełen róż
i nikt mnie nie odnajdzie z chucią mą. Pobawię się kutasem.
Ile czasu można wzdychać do krasulek zza oceanów,
jeśli w najlepsze da się zaimprowizować samemu orgietkę.
Och! Jakie cudowne mozaiki snów! Najważniejsze to nie czekać
na nową wywrotkę niewolnic, tylko dawać w pojedynkę sobie radę.
Obiad może troszeczkę zaczekać, choćby do ostatniej spermy.
Mam już dosyć przygłupiej rodziny, zrobionej na odpierdol.
Ile da się żyć wyszukaną kulturą, po której stronie leży widelec,
jakby nie było rąk – szczudeł do podniebienia rozkoszy.
Nazbieram sobie kwiatków i uplotę sobie z nich wianek.
W końcu należenie do kasty artystów do czegoś zobowiązuje.
Na nic mi dziewki, ich strajki i protesty głodowe.

Jedna moneta w tę czy w tę!
Balanga musi trwać – w najlepsze i bez przerwy.
Cóż ja na to poradzę, że urodziłem się maminsynkiem.
Jeżeli jest wypłata do przechlania, to trzeba się nią zająć.
Poeci mają zazwyczaj skromne pensje, ale jeszcze się zastawię.
Zawsze mogę też abdykować, ale impreza musi trwać.
Cóż za cholerny kac! Kto wymyślił to powonienie z ust?
Dlaczego muszę się tak męczyć? Zarządzam nowe wesele.
Córkę można znaleźć w każdej chwili, tylko trzeba się postarać
i wpaść czasami za jakąś kolumnę, by wychędożyć panienkę.
Damy dworu ochoczo kołyszą biodrami, na pokaz samcom.
Tylko trzeba się stać jednym z nich i zrobić swoje.
Dobra zabawa ma to do siebie, że nigdy się nie kończy.

Może i jestem w malignie, ale cóż począć,
kiedy natura wzywa wciąż do wysiłku ponad miarę.
Urządzę jeszcze tysiące uczt dla swoich dziewiczych latorośli,
by mieli z nich pożytek moi pobratymcy od chuci.
Wszyscy jesteśmy jednakowo spaskudzeni przez materię
i trudno się nam dobijać do wyższych rzeczywistości
od własnego członka. Być może i kiedyś byłem marzycielem
i chciałem przeobrazić świat na wzór własnych ideałów,
ale na co komu daremny trud, jeśli wszyscy wokół
przepadają za tym, żeby się uwikływać, i za niczym więcej.
Niech toczy się bal! Może jeszcze kaszki manny, sukinsynu?
Da się przeżreć cały wszechświat, tylko właściwie po co?
Ciekawe, kiedy zatrybię, o co w tym wszystkim chodzi?

Od czego by tu zacząć!
Tłusty czwartek jest daleko, a już chciałoby się schrupać
jakieś dziewczę, podrumienić je na patelni marzenia.
Och! Jakiś piękny podpłomyk ściga mnie swoim wzrokiem.
Gęba wyobraźni przepastna. Nic, tylko wciąż by chciała jeść.
Coś czuję, że zaplącze się w niej jeszcze niejeden rój niewolnic,
byle tylko nie zwalniać zbytnio tempa i adorować własną chuć,
niewyspaną od poronionych pomysłów na mdłe życie.
Przeżyję was wszystkich, skurczybyki, i jeszcze się zakręcę
przy niejednym garnku, byle tylko jakoś kręcił się mój raj,
może pyzaty, może czasem zezuje w tę czy tamtą stronę,
ale zawsze jest do rany przyłóż. W końcu to moje ukochane dziecię,
ze szpilkami w rękach, żeby nie robić specjalnie hałasu.

A co mi tam! A co mi tam! Oddalę
jeszcze niejedną rzeczywistość do waszego kwadratu,
by rozścielić swój sen, niczym królewski dywan, na zawołanie.
Będę sobie królem przez cały czas, albo i jeszcze dłużej.
Nikt mi nie będzie dmuchał w kaszę i liczył majtek
do moich ostatnich dni. Marzenia mam wyłącznie po to,
żeby się mnie słuchały jak wierny pies, a nie umarły przed czasem.
Jeżeli chcecie, weźcie podajcie sobie nogawki, dranie,
i udławcie się swoim jestestwem od pierdu-pierdu, jakich mało.
Sam będę sobie dryfował na własną rękę i będę sobie żaglem.
Mam dosyć waszych przebrzydłych gęb i uczynków.
Sami na siebie wijecie sznur. O, piękni wisielcy na niedzielę!
Co by tu jeszcze dodać oprócz tego, że mam was w dupie.

Ile można słuchać!
o własnej wielkości, kiedy trzeba czasem po prostu wstać
i posprzątać po sobie śmieci. Ile czasu da się gnić w łóżku?
Ile można dowalać do pieca własnej lekkomyślności?
Jeszcze wszystko może się stać, byle bujać w obłokach,
namiętnie i z naciskiem nucąc swą pieśń kolibra poezji.
Dobry Bóg każdego wysłucha, byle umieć złożyć podanie
o cokolwiek nam się marzy. Oj, marzy się! Oj marzy…
W mieście narosło już tyle plotek wokół mojej osoby.
Co mi tam! Mogę jadać z kloszardami lub nawet sułtanami.
Pies jebał całą rzeczywistość utkaną z chuj wie czego.
Bycie sobą to w końcu nie aż taki znowu wielki problem,
żeby się go nie udało rozwiązać w oparciu o Niebo.

Wiecie co! Nawet nie potrafię się rozluźnić.
Kto by sobie śmietnikiem podcierał dupę, jeśli ma się masło
waszej głupoty, która sieje zamęt niczym strach na wróble.
Co dać wróbelkowi? Może sklepik z pamiątkami albo też
odchody z ryżu? Niejednemu się marzy moje królestwo,
żeby je zniszczyć dla nieusprawiedliwionej niczym uciechy.
Człowiek może dużo znieść, oj dużo! Gorzej z duszą,
która jak potrafi jebnąć, to lepiej żeby nikt nie podchodził.
Duszę ma się jedną! Trzewia, wątroba jakoś to zniosą,
byle napierdalać wiersz za wierszem, chore na zbawienie.
Wszystko da się wyczyścić – posprzątać wedle woli.
Istnieje wiele sposobów na majaczenie maczane w majonezie.
Jestem pierwszorzędnym kucharzem i jeszcze coś upichcę.

Będę z tobą aż po samą wieczność!
Jesteś moją ukochaną. Będę cię czcił i wielbił po wielokroć
moim rozdygotanym sercem szaleńca bez barier opanowania.
Moja miłość musi się stać i nie mogę wyznaczać jej granic.
Chodź do mego łoża, łabędzico omiatająca mnie wdziękiem.
Jestem wiernym druhem podszeptów rozpasanej wyobraźni.
Co chcesz ze mnie uczynić? Kim mam się stać tego wieczora?
Bądź mną, a będę tym, kimkolwiek zechce twa myśl
chora na obcowanie z mężczyzną bez jakichkolwiek źrenic.
Chłonę cię całym sobą, i pozostawmy niedociągnięcia etykiety.
Biorę cię, kiedy chcę. Biorą cię moje przezrocza wierszy.
Kiedy konam podczas stosunku z tobą, ty rośniesz w siłę.
Twa moc jest mi potrzebna, żeby kołysać się w ramionach.

Jesteś wielka! Największa, jaką mogli mi zesłać bogowie.
Dzięki im za łaskę! Dzięki im za litość! To ci dopiero uczta.
Ciesz się moim członkiem. Niech rozmarzą się twoje usta.
Chcę cię kochać! Chcę cię ssać. Niewyobrażalna to historia.
Jakbym miał jej nie ulec i tkwić w trywialności światów,
po których ma się tylko zgagę i nieznośny niesmak w sercu.
Będę sobie nicponiem baraszkującym w twoim rozkroku
pełnym rozanielenia, tchnącym tym, kim akurat chcę być.
Chcę być niewypowiedzianą, niewyobrażalną sceną miłości.
Tylko ty jedna jesteś w stanie doścignąć moją wrażliwość.
Znam ciebie zbyt dobrze, by zaufać odpływowi uczuć.
Jesteś niesamowita. I taką na zawsze pragnę cię zapamiętać.

Ogarnia mnie rozpacz!
Nie chce mi się już jeść ani pić. Nawet drwina z siebie
mi nie smakuje. Ale jeszcze pozostało mi śmiać się z Boga.
Może w końcu mnie usłyszy ten nieudacznik, co zmarł na krzyżu.
Sam mogę zostać królem i palić przed sobą pochodnie
przypominające ciąg cygar. W kącie tuli się jakieś dziewczę.
Podejdę i okażę jej swoją łaskę. Poczęstuję ją kutasem
lub ośmiornicą mych pajęczych myśli. Może trochę przesadzam,
ale kto by zważał na resztki tak zwanych dobrych obyczajów,
które zalegają w mojej podświadomości, niczym cień życia.
Umrzeć chcę! Ot, czego pragnę. Wszystko już miałem
lub posiadłem w marzeniu. Teraz nic nie będzie mi straszne.
Trzeba tylko nauczyć się liczyć, ile dni pozostało ci do końca.

Moje królestwo będzie jeszcze słynne.
Ile można być okradanym i mozolić się cicho, na paluszkach,
żeby nie obudzić groźnego demona, jakim jest budżet państwa?
Jeżeli naród może klepać biedę, król powinien do niego dołączyć
i postarać się o jakąś klawą emeryturę, pochodzącą z kradzieży.
Dosyć tałatajstwa. Sam będę sędzią. Dość fanaberii tłumu
chorego na rozdwojenie jaźni. Do Boga trzeba iść na przełaj,
a nie się wlec po omacku, jak cień, sięgając do kieszeni po drobne,
które starczą, żeby wysrać to, czego się nawet nie zjadło.
Łatwo jest filozofować, ale jak tu wszcząć prawdziwą rewolucję?
Chuj tam! Napiszę jeszcze z pięć poematów pierdolniętych
jak pień, których nikt nie zechce słuchać, oprócz mojej Krasulki.
Jedynie krowa może być matką społeczeństwa. Żadna inna.

Królem być to nie żart! To nie dwa żarty lub trzeci, czeka-jący na odgrzanie w kolejce. Zakocham się w jednej z panien. Ile można kochać siebie i robić dzieci naprędce przypadkowej żonie urwanej z gwiazd? Chcę się roić! Chcę bzdurzyć co noc swym ko-chankom o ich wielkości. Nawet lubią słuchać, kim mogłyby być: czymś więcej niż ścierwem porzuconym w pośpiechu, bo wyobraź-nia domaga się nowych przygód. Tak naprawdę przygoda to ja sam pomnożony przez tysiące wierszy. Pięknie tak nauczyć się pisać. Nie wiedzieć czemu, poezja przypomina mi suwak rozporka. Wszy-stko kręci się wokół dupy. I chociaż jest dzisiaj Wielkanoc, i tak myślę tylko o jednym. Chcę mi się ruchać albo śnić o tym, jak robią to inni. Mogę się spuszczać wiele razy w ciągu dnia.

Lepiej się pieprzyć, niż pieprzyć o byle czym. Co za luz! Mu-szę chyba zrobić sobie przerwę w pisaniu i wyjść na spacer. Ile można nie trzeźwieć i konać z bólu? Ile można wyć do swoich po-ronionych marzeń i tęsknot? I choć pogoda jest w kratkę, jakoś u-jarzmię swą niechęć przekroczenia progu drzwi. Nie będę, nie zo-stanę maniakiem poezji. Dwa wiersze zaraz po przebudzeniu to wy-starczająca dawka adrenaliny. Ile da się przekładać w klaserze znaczki lub pić z nudów, jeśli można powiesić się na sznurze włas-nej modlitwy. Zostanę sobie wisielcem i będę dyndać sobie a mu-zom. Fajnie tak zakochać się w sobie na niby nieżyjącym. Ma się tę główkę nie od parady. To nic, że jestem ostatnim draniem, ale jesz-cze mogę objawić się jednym z was. Pasikoniki!

Co by tu napisać!
gdy się nic nie klei do pióra. Jaką by tu wymyślić opowieść
o wiewiórkach albo zajączkach? Może by tak o jakiejś wróżce
w spódniczce w groszki? Z nudów da się wykręcić wszystko.
Moje druty poezji są gotowe, by udziergać niejedno głupstwo.
Tylko jakie? W jaką by tu ślepą uliczkę zagonić czytelnika?
Me bzdury wciąż się świetnie sprzedają. Jak ktoś bierze je serio,
co by tu im jeszcze takiego podsunąć? Jaki wcisnąć dziś kit?
Zawsze lubiłem żartować, tylko tak mało kto zna się na humorze.
Może to i lepiej. Po co się wysilać na Bóg wie jaki skandal,
jeśli można uszyć sobie garnitur proroka i lać na całą okolicę.
Fajnie tak się wymądrzać i mieć w nosie z kilka pokoleń
durniów, którzy podążą w najlepsze swoim śladem.

Tak naprawdę różnimy się między sobą
jedynie różnymi stopniami głupoty. Ależ, proszę bardzo!
Ignorancji starczy dla wszystkich! Może komuś trochę dziegciu?
Jeszcze nigdy nie jadłem sałatki z tylu poronionych pomysłów,
ale jeżeli chcecie, możecie wywyższyć mnie jeszcze bardziej.
Chętnie rozsiądę się na tronie i będę podziwiał sobie tłum Boży.
Bycie królem to mi nie nowina, tylko dla was pełen zaskok.
Ile można dywagować z własną trzustką oraz innymi podrobami?
Chcę się upić i naigrawać w nieskończoność ze swoich wierszy,
troszeczkę na opak z rzeczywistością nie do pozazdroszczenia.
Budżet państwa trzeszczy – i dobrze mu tak! Niech trzeszczy dalej.
Niech się w końcu rozleci od nadmiaru paragrafów trącących lipą.
Pragnę być wolnym człowiekiem, a nie trybem w kieracie.

Na co mi wasza danina! Fajtłapy, jakich mało. Mogę sam sobie zarobić na wino. Nie muszę wcale pluskać się w oceanie whisky, ale ociupinkę trzeba sobie walnąć. Trochę dla hecy, a nieco dla niewybrednego żartu. Mogę stanąć na głowie i nikt mi nie bę-dzie mówił, co mam robić. Podatki to poważna sprawa i trzeba je omijać z daleka halsem. Nie wolno się błaźnić we własnych oczach ani sąsiadów. Wsiądę do cadillaca i pomknę sobie w najlepsze za mym wyobrażeniem o powłóczystej sukni ozdobionej welonem, tej z najpiękniejszych. Mogę drwić ile zechcę z królestw nie z tego wszechświata, ale i tak przy okazji ściągnę sobie na Ziemię jedno z nich, ot tak, żeby wesoło było wszystkim, a co niektórych trafił szlag. W końcu cudotwórca zobowiązany jest do jednego szoku na minutę.

Co tam mamy na liczniku? To już szósty cud dzisiaj. Co za cholerny upał. Kto to zniesie? A przede mną jeszcze co najmniej kilka zaskoczeń tego wieczora. W końcu nie od parady jestem poetą zdjętym z wieszaka historii. Niech nikt nie śmie mi się przeciwsta-wić lub podłożyć pchłę. Samemu będę sobie śnił i włóczył się po nocach nie wiadomo dokąd. Nie mi pisana jest nuda. Nie mi są przeznaczone szare dni. Klepsydra się chwieje, ale jeszcze zdążę ją prze-wrócić z kilka razy, żeby dogonić swą młodość, swe rozma-rzenie za ustawiczną rozkoszą. Przecież nie ma sensu tkwić w mu-rze jak cegła lub obrzygany cycek. Ile można zaliczać tynk, maki-jaż, który wciąż się ściera. Mogę sobie włączyć nowego pornusa, i też będzie całkiem znośnie. Byle do następnego razu. Byle do kolej-nego wytrysku.

Usiądę sobie do wiersza! i napiszę ich cały tuzin. Nikt mi nie będzie wmawiał, że jestem wielki, podczas gdy chcę być tylko sobą, zachłyśnięty wiecznością na raty. Jakie to monotonne żyć bez przerwy przestępując z nogi na nogę. Najpierw człowiek czeka przez pół wcielenia, by odzyskać świadomość z poprzednich bie-siad, a potem rzyga nie mogąc patrzeć już na nic. Na szczęście cho-ciaż kobiety nie nudzą ze swoimi tyłeczkami. Jeszcze coś się zer-żnie, ale specjalnie nie ma co się wysilać. Ile można gnać przed się-bie? Ile czasu można leczyć rany? W sumie nie jest źle. Zawsze można wziąć sobie na ząb czkawkę i pierdzieć do woli poezją o królach lub o innych pierdołach. A co mi tam! Zasiądę sobie do brydża z czyjąś teściową i pochowam się w nocniku. Czasami może się przydać.

Co by tu jeszcze… Co by tu jeszcze skrobnąć? Jestem wiel-kim poetą i dlatego mogę pozwolić sobie na wszystko oprócz zani-żania swego poziomu. Niełatwo być Pierogiem! Niełatwo jest śnić o krainach rozkoszy w jednych spodniach, ale dam sobie radę. Nie będę jakimś włóczykijem bez sensu. Jestem w końcu monarchą, do cholery, czy nie?! Przeniosę stolicę Polski gdzieś nad Niegocin i będę kleił z ciasta kluski. Na wszelki zaś sprawię sobie zapas mego ulubionego imbiru i zaszyję się w cień swych marzeń o różnobarw-nych pończochach. Lubię zapach cipki, i cóż na to poradzę, że nie potrafię się uwolnić od rozlicznych perwersji uwierających mi pod powieką. Najważniejsze to mieć pełen luz i garść natchnień przy sobie. A co mi tam! Dawno już nie rozmawiałem z muzą. Tylko pstryknąć palcem.

No co, gamoniu?!
Dawno już się nie odzywałeś, właściwie nie było po co.
Ja też czasami muszę mieć wolne, a nie wciąż błaźnić się
z jakimś poetą. Co mi masz dzisiaj do powiedzenia, cwaniaku?
Nie myśl, że będę bez przerwy na każde twe jedno zawołanie,
ale tym razem ci jeszcze daruję. Po co mi twoje pierwociny,
jeśli mogę w każdym ułamku sekundy wyczarować wiersz,
od którego zapiera dech dla wybrednej publiczności z galaktyk.
No chodź! Śliń się na mnie, a stanę dla ciebie w rozkroku,
byś mógł zlizać mą jaśminową woń, jakże zagadkową od drgawek.
Zbliż się ze swym języczkiem. Chcę ciebie kochać bez granic.
Jedyną rzeczą, która mnie interesuje, jest nasze pożądanie,
i nie pleć mi nic o mistycznych perwersjach, od których mdli.

Umów się ze mną i pójdźmy gdzieś za miasto,
by wykręcić ręcznik z naszych łez zmieszanych z potem.
Chcę cię gwałcić w nieskończoność, udając ból rozkoszy.
Wiem, że mnie już nie chcesz, tylko zaczepiasz bez sensu,
dla zabicia nudy. No cóż! Miłości nie wolno przynaglać
ani o nic prosić. Ona musi zjawić się sama, bez podszeptu,
bo tylko wówczas jest zdolna zakochać się w samej sobie.
Na co to wszystko! Po co ci burdelnik pisany w pośpiechu,
jakbyśmy nie mogli zjeść razem kolacji gdzieś na Bermudach,
marząc o dzieciątku – poemacie, jakiego nie widział nikt,
a na pewno nie odważył się go recenzować bez zastanowienia.
No chodź! Ogarnij me ciało pragnieniem i się wreszcie spuść
na swą sprośną muzę, którą chyba za chwilę trafi szlag.


Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...