Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Między oczy położy się do łóżka pamięć,
dusząca się związanym kosmosem jak chustką,
gdy wytatuowane niebo kruszy lustro,
przez pół doby z przestrzeni będzie schodzić znamię;

słoneczne krajobrazy powietrzem się krztuszą.
Wciąż płuca zatrzaskują mój nierówny oddech,
które są dla przyszłości siennikiem i kątem,
gdzie ukrywa się cicho przed zegara lufą.

Tu lustra przechwytują odbicia na pokarm,
jutro wypisze się z wielu hoteli pod skórą.
Glob prądem smukłej ciszy nie wyjmę z chmur, kotar.

W koncercie gwiazd i minut jest jedna sekunda,
która może przez chwilę zamieniać się w kurort:
ZAPOMNIENIE, gdy ciału pot rośnie jak tundra.

__________________________________________________
*pozostałe z cyklu



Kawiarnia, kula we krwi


Miasto jest jak przy schodach połyskliwa poręcz,
gdy przyjmuje turystów; betonowy pasterz,
który niebo prowadzi tak jak oddech astmę.
W żebrach mieści się poczta, centrala i kolej;

zalany posterunek gdzie serce to czytnik,
gdzie puls się przesłuchuje i ciemne fantazje.
Słońce po nim dopije południową kawę,
gdy zegnie się rozgłośnia przerażonych myśli. -

Zakłócenia. Wyzioną filiżanki ducha,
który będzie potykać się o czarne ziarna;
Podłoga skonsumuje w krwi krążący upał.-

Niebo wzbiję się w górę - parujący supeł,
i na lustrach zakrzepnie kawiarniany Parnas.
Kula jeszcze przed metą w szkle stała się trupem.


Singiel


Cisza jest pustym chórem sięgania po niebo,
a popęd wyśpiewuje południowe ciało.
Na chodniki zsyłany jest nieraz Picasso,
gdy wysoko chórzyści majaczą i bredzą.

Czas dyktuję zegarkom, bo uwodzę wieczność.
Zaklęty w ciemnych żyłach boryka się okręt,
który na dno wyrabia normę, śmierć i postęp.
Do snu zabieram łóżko, z ciałem - chorągiewką.

Tu dusza mieszka w lustrze, gdy mijam szkło wzrokiem;
wypluwam z pulsu taniec w kole - sakramentów,
potykam się o oddech i tętno na protest.

Wróżę wieczór z księżyca i sennego stróża,
który w bramach kosmosu stoi z firmamentu,
gdy budzik dźwiękiem grotów wartuje na różach.


/10 lutego 2012r./


Kompilacja


Prędkość dzwoni na szyi, krew i Dworzec Główny,
tu czas zatrzasnął język - i jest na siłowni;
miejskie parki z dziwkami do gwiazd wznoszą modły,
choć Europa, przez oddech cicho przebiegł równik.

Pamięć z wiatru, z pamięci wypatroszę przestrzeń,
i rozpuszczać się będę biologiczną papką;
gdy ręce nie wyrosną pasywnym na światło
drzwiom, podłodze, gdy sufit leży nad powietrzem.

Do miasta przewiązano niebo - wiejski dzwonek.
W sierocińcu jest kosmos, więc matki zastępcze -
wierzch książek przyjmie jako brakującą stronę.

W pamięci będzie wybieg dla światła i wiatru,
ciągle pusty, stoją na jej każdym piętrze
zamknięte biblioteki do poprzednich światów.


Filtrowanie ciał


Miłość wczoraj zrywałem z bezbronnego nieba.
W przedpokoju są lustra jak telewizory,
przełączane na liczne kanały i strony
przykutej cery, światło podbiega pod heban;

i z mozołem wędrowcy przebija się oknem.
Po podłodze na palcach stąpają minuty,
gdy jednolita przestrzeń zmienia się w okruchy,
i między nią, a nami wisi długi odstęp;

który ostrą granicą oddziela od świata.
Świat nam rozpadł się na proch, nawet z tych fragmentów,
które prowadzą na wzrok biżuterią atak.

Pośpieszna krew się wgina, pada - to cień twojej.
Obca skóra kochanki sięga firmamentu,
więc w niej jest mój początek i bezwolny koniec.


Wczasy narkomana


Narkotyczna pogoda. Bezludne pokoje
to wyspy, które za próg rzucają rozbitków.
Na ścianie pośród ciemnych i słonecznych mikstur
wchodzi w zegar - na drogę, spojrzenia przekrojem.

Kilka ptaków przecięło brzytwą garb nad miastem,
w którym szuka detoksu, wczasy narkomana
zakreślają fontannę powieki przy bramach,
i miraż pod sen wgięty przez słoneczny kastet.

Czternaście dób powietrze będzie tłuc po głowie,
a latarnie zaglądać, by siedzieć przy oku.
Tu dwie działki zażywa ekstatycznych kobiet;

i substytut haszyszu - na nich strużki potu.
Senny letarg - narkotyk, wyro i pokrowiec -
ciało w transie fantazji i pełne ukropu.


Morze Martwe


Najpierw będzie krajobraz wyłowiony z oczu,
wzrokiem zdjęcia wyżute godzinami, środki,
by bezsenne utrzymać pamięci porosty.
Morze Martwe unosi się kroplami potu.

Tutaj jestem kochankiem wyczytanym ze ksiąg,
apostołem z kobiecych kapliczek na piersiach,
i nerwem prowadzącym czas za dłoń we wcięcia
horyzontu spiętego cielesności kreską.

Na łóżkach odsypiała prąd i wielkie wojny
historia, na pościeli ważyły się losy,
gdy niebo to dodatek i imperiów wspornik.

Tu przeprowadzam przeszłość - te zwęglone kłosy,
wchodzę do cudzych powiek jak przez drzwi - pokorny
kawałek ustawiany w pokerze epoki.


Casanova sam w domu


Noc. Eksplozja ze srebra - Syzyf poleruje
rozbiegane po nitkach gwiazdy. Granatowe
komory pękną w niebie, zegarek ołowiem
podniósł sekund nieważkość w unerwiony tunel;

z podłóg dobę zaczepia na zawias powietrza
i więzi. Jad i lustro wiszą jak Meduza;
gdy księżyc kładzie palce na nagich obrusach.
Cień z szybą w ikarowych znajdzie się szelestach.

Czasami sen dołącza do tego duetu,
gdy budzę się z powieką tak podobną jabłku;
alkohol wchodzi do krwi, nocując pod wieczór.

Puls wtedy szarpie skórą i jakimś koszmarem
lękliwie odurzony, zastawiony miastu.
Biust rysuje się potem wzdłuż muskuł na pamięć.


Niebieska latarnia


Tu lustra niewolnicze wynajmuje księżyc,
które są krótką smyczą i dla dnia dializą.
Miasto jest kręgosłupa rtęciejącą krzywą,
zachodzącą w krainę podświadomych węży.

Na pamięć mówię duszne pęcherze powietrza,
kościół lufę z krzyżykiem wymierza do nieba,
krótka wiązka błękitu, latarnika sygnał,
skąd filtruje nam kosmos odświeżany ekran.

Cierpliwie przesiadując w piwnicy na dworze,
próbuję piąć się myślą, ciało to snów stocznia,
przeszłość w zlewni pamięci to słoneczny ogień.

Godziny zatrzaskuję zegarkiem na ręku.
Słupami wysokiego napięcia obrotna
pogoda przeprowadza błękity po ciemku.


*Wrocaław - 9 lipca 1977r.


Buty były wczytane w garderobę rędzin;
kolejka na peronie w sypiących sekundach
wydrążyła szyb, bokiem gniła słońca bulwa,
pączek nieba zatoczył na oku okręgi.

Cel na muszce pociągu z brakującym żebrem,
w spoconych biurach skończył jednodniowy etat, -
to lęk w szczelince wargi, zamknięty w oddechach,
elektryczny bies przemknął łup niosąc do piekieł.

Tu żużlem parowała eksplozja odruchów,
wysyłanych w kraj falą połysku na foliach,
i krwi odjazd na stacje drewniane, ze śrutu.

W piąstkach węgiel trzymała tłem zwęglona mojra,
bezwzględna konduktorka ze spięcia i drutów,
kasująca bilety, na litość odporna.


* data katastrofy kolejowej pod Wrocławiem


Sonet filozoficzny


Widziałem ślad zatoki wzdymany przez słońce,
Błądzący pod powieką, by znaleźć bliźniaczkę.
Języki dają rozkosz nicości, upadkiem
W otchłanie, gdy dosięgły wieczorów w gorączce.

Wiatr przecina tętnice podniebnym szaleństwem.
Wędruje dzień nad wargą pokazując sercu,
By naśladował dzienną gwiazdę z chmurnych wersów
I wybił krwi przepływem zmierzch z czarnym przekleństwem.

Noc ulem galaktycznym zatoczy westchnienia,
Zaniesie snom truciznę - ocknięcia i skona.
Gdzie zegar pachnie łąką są słowa jak strona

Cichego pożegnania - to światło dla cienia
Odwróci tors klęczący jak duszy osłona.
Czas wylewa z niej rozkosz, historie w płomieniach.


Sonet marzyciela o pracy nad sobą


Rozumny bez nadziei gaszącej sumienia,
Na mapie światła będziesz przestawiać obrazy.
Jak Stwórca ofiarując swój oddech bez skazy,
Strumieniom i żywotom brył wrzących z kamienia.

Rozchylasz dzień na dłoniach i staje się okno
Kompanem krótkich godzin wiszących na deszczu.
Gdy słowa są jak zboże na wietrznym śniąc dreszczu,
Miotane przez pałace wzrastania nad wiosną.

Dzień powiesi godziną przed drzwiami kaganki -
Powalonego światła i wymiar jaskrawy
Przechodzących, więzionych stóp w krokach - w koszyku.

Człowieku! co wieczorem obmyślasz poranki,
Nad głową czas kołuje jak zwiastun obawy.
Zabłądźmy, by nie wrócić wśród czarnych języków.


Sonet promilowy


Dzień karmi zimną skórę promienną pszenicą
Ze spichrza, wśród obłoków hojnego włóczęgom.
Osacza szczupłość bioder zepsucie, mordęgą
Wydaję się patrzenie za okiem ulicą.

Wędruję od butelki, językiem brnąc w spichlerz
Święcących monopoli, gdzie można zobaczyć
Banderole w ekstazie nad widmem rozpaczy,
Przez przełyk ubóstwione jak powiew czci wiśnie.

Poznałem swą melinę znajomą i pewną,
Podłogi aż napuchły kapliczkami flaszek.
Rozbite znów wznawiały śpiew świętej religii.

Nie wyrwę się z tej drogi za transem krwią rzewną.
W niej płynie całe życie, mierzone jak piasek,
Na którym się osadzą w promilach ostrygi.


Sonet miłosny


Jaśnieje nocne niebo na kołdrze i w palcach.
Gdy miałem już rozdzielać strudzoną świadomość
Na smukłe sny jak dzbany, na marzeń latorośl,
Stanęłaś poprzez księżyc z fal włosów otwarta.

Oparłaś dźwięk tej nocy na moim oddechu.
O smukłość topniejącą swą duszę oparłem.
I gasły pod językiem płomienie w zapale
Tak bliskim do antycznych na wazach uśmiechów.

Nie odchodź, bo zabrałaś istnienie do końca,
W którego dnie zasypia duch moich narodzin.
Noc ginie ostrzem okien. Już świta. Dzień wschodzi.

Zegary się zatleją, gdy otchłań co kąsa,
Wzniecimy między sobą na drogach swych godzin.
Już świat nam nie powróci, już umrze w uwiązach.


Melancholia


Ciemny pokój, w nim lustra szczekają do światła,
w powiekach jest aleja, i w niej spacerują
sny, które jak z drzew lecą ze srebrną komunią. -
Księżyc niebo z powietrzem przebuduje w warsztat.

W strużkach potu, na karku wędrują minuty:
ich szereg to godziny, tłum bezwględna wieczność,
po podłodze wzrok zrzuci obnażona męskość,
jest chłopcem ssącym popęd i giętkie odruchy.

Na każde zawołanie przenikliwych nerwów,
przychodzić będę jako straźnik wyobraźni,
ochroniarz, który w oku ma arktyczny biegun.

Noc wyjedzie, na wstecznym i przekroczy prędkość,
gdy wsiądzie za wskazówki jak za kierownicę.
Na asfalcie i żużlu dni, promienie pękną.


Księga nihilizmu


Na szybie zbieram niebo podnoszone z powiek,
przestrzeń łapie je w sidła jakby wielki pająk;
więc czas tasuje fazy doby, sen i ciało,
jasny artyzm na ścianach, falsetem czkał klozet.

Miejski szalet, powietrze to globalny liszaj,
gdy w pokój wpływa światło smakujące octem,
podbijam zagraniczne łóżka, bladą pościel,
jeszcze częściej niż mycie zębów i poszycia.

Na schodach ustawiają się po mnie godziny,
w zegarze jest wciąż pusty przedsionek dla ciała,
czas kiedyś mnie ugościł na dobre i wynik.

Może w lusrze odbije się półnaga dusza,
głebiej kosmos nicością zagra na organach -
to gwiazdy, kiedy drogi zostają na butach.


Zgon


Śnieg traktuję jak wróżbę, gdy niebo jest w transie
i porusza wiotkimi nerwami kryształków,
pod oszronionym drzewem miłość kwitnie w parku,
żywioły w pięknym chórze zmieniają się w kwartet.

Wstaję z łóżka, sobota, prozaiczny pokój;
kawa zręcznie zamiata przedwczorajszy wieczór,
gdy upadłaś pod blokiem po dwójkowym skeczu,
powietrze jest z ekstazy i bezbarwnych prochów.

Czas rozdaje zegarki - polecone listy
do spłyconych płuc wrzuca - chociaz to nie skrzynki,
przedsionek serca będzie jeszcze bardziej płytszy.

Przed lusterkiem myślę o sądzie Salomona,
jak po równo rozdzielić siebie między żyłki,
a postać poprzez którą szkło paruje w domach.


Berlin, maj, poeta


Maj w Berlinie uzdrawiał śródmiejskie kawiarnie,
wiatr dręczy liszaj w parkach, gdy Sprewa się czołga;
i gdzie stał mur berliński przedziera się flądra,
w piszczelu - niebie, ciała to kolonie karne.

W hotelu puls jak światło rozchodzi się wszędzie,
skąd turyści przy butach przykuci do czasu,
do łóżek się dobiorą jak do pszczelich plastrów.
Cisza wzbiera po palcach, pogoda jest węglem.

W mieście wieczór parkuje ciemne konstelacje,
gdy kartką gaszę gwiazdy strącone na parkiet,
świecznikiem jest zgwałcony wersami ten papier.

Potem wyjdę, by zagryźć na spacerze wargę,
piąta pluta przez słońce jest wisielcem katedr,
i wyskoczy z zegarka, gdy krzyczy z szyb falset.


Budowanie ruin


Krew wzeszła ponad kanał z kamienia i kończyn,
Francuska i wyżarta koroną Ludwików.
Dziki płomień rozszarpał dnia cielsko. Z okrzyków
Na Bastylli trąd ludu wzrok na niebo sączył.

Tyle czystych przepadło w kaplicach porządku,
W szczerbatych drzewach dzielnic gwardia kark skręciła. -
- Czas rozstąpił się w kościach i przeklęta siła
Rozstąpiła ich kości. Religie żołądków.

Na ścianach zegar będzie dla dni gilotyną,
I Paryż eksloduje fanatyczną gliną.
Gdy po bokach zarzewie budowanych ruin

Oddycha w zgniłych ciałach i w ciałach wybranych,
Noszących robaczywe oczy, smuga króli
Zapada się we zmierzchu i w księgach spróchniałych.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...