Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Wiemy, że urodził się w Polsce w małej miejscowości na Śląsku. Od najmłodszych lat zadziwiał rodziców oraz nauczycieli swoim wybrednym charakterem. Nie znosił bawić się z dziećmi w przedszkolu, siadał w kącie i czytał bajki, o sierotce Marysi, o siedmiu krasnoludach, aż w końcu doszedł do „O psie, który jeździł koleją.” Pani Weronika, opiekunka, pałała platoniczną miłością do naszego młodego bohatera. Jego ciemne oczy, siła jaka biła z tego wzroku, przykuwała jej uwagę, nie mogła obejść się bez tego wzajemnego połączenia, które odbywa się po za czasem i jakimkolwiek racjonalizmem. Lubiła patrzeć na niego, gdy dotykał palcami kolejnej kartki i przewracał ją stoickim ruchem, absolutnym zaangażowaniem i zainteresowaniem. Gdy wołała do niego : „Grzesiu”, uwielbiała spoglądać, jak wyrywa go ze snu, baśniowej historii, której był przed chwilą świadkiem, zwykł wtedy podnosić głowę, powoli, dostojnie, znad czarnych liter ku jej twarzy, ten chłopiec w czarnych kruczych włosach, który zdawał się być z innego świata, którego zmysły wydawały się tak dalece wrażliwe, że każde jego podejście do codziennego rzeczywistego świata, kończyło się smutkiem i bólem, z jednoczesnym hedonistycznym orgazmem dotyku, słuchu bądź zapachu.

Grzesiu skończył szkołę z wyróżnieniem. Rodzice byli z niego bardzo dumni, trochę go rozpieszczali. Matka, Dorota, była bardzo kochająca i dobra. Codziennie spędzała z synem wiele czasu, układali puzzle, rysowali, malowali. Nasz malec miał marzenie, chciał zostać architektem, na dużym bloku białej kartki zakreślał wizje planowania przestrzennego , tutaj biegnie autostrada, tutaj jest osiedle, tutaj będzie elektrownia. Nie był nieznośnym dzieckiem, każdy mógłby go wychować, wystarczyło coś do pisania oraz papier, a Grzesiu byłby już zajęty kreśleniem nowego stadionu Legii. Matka miała nieszczęśliwe dzieciństwo, jej rodzice rozwiedli się, a bieda zaglądała im do talerza. Często zmieniała miejsce zamieszkania, uczyła się w pięciu różnych szkołach. Jak poznała męża? Pana wielmożnego doktora filozofii, Fryderyka Wilhelma Pieścińskiego? Otóż opowiem wam.

Dorota, zamknięta w sobie, lecz silna kobieta, w której sercu zadomowiła się nadzieja na dobre, lepsze, spokojniejsze życie, miała piękne złociste włosy, falujące jak morze. Gdy wiał wiatr jej twarz otulona była naturalnym blaskiem, który zakrywał błękitne oczy. Pewnego dnia, gdy była sama w domu, stanęła przed oknem obok brązowej zasłony i spoglądała w dal. Tuż przed nią rozciągał się zielony dywan, na którym wyrastały grusze i jabłonie, rozłożone bez jakiejkolwiek logiki, istny przypadek i warunki biologiczne spowodowały sadny chaos. Parę metrów za drzewami, pomiędzy koroną ich listowia, można było dostrzec górski strumyk wody wypływający z nieskończoności, obijający się o kamienie i kłody, przezroczysty, narcystyczny, skręcał w jej stronę obok płotu. Wpatrzona w ten obraz, pełna wewnętrznej chęci ucieczki od codzienności, dostrzegła naszego Fryderyka kradnącego jej owoce. Miał długie włosy, szatyn, przystojny, ubrany w garnitur najlepszej marki, błyszczący, z kapeluszem na głowie właśnie wgryzał swoje zęby w jabłczany miąższ. Wiedziała, że jaśniejsze momenty zdarzają się rzadko, lecz się zdarzają i należy je wykorzystać. Wyszła na zewnątrz i kroczyła w jego stronę, w brudnym, zaniedbanym ubraniu. Fryderyk stał dalej, cały czas w takiej samej pozycji.

- Bardzo dobre owoce rosną w tej okolicy. Czy to Pani sad? – zapytał.
- Należy do mojego ojczyma. – odpowiedziała.
- Aha. – zamyślił się. – Ma Pani ochotę przejść się wzdłuż alei? Tylko parę metrów wyżej, prowadzi nad jezioro. Nazywam się Fryderyk. – Wziął jej dłoń i ucałował.
- Dorota. Miło mi.

Szli razem, po kamiennym podłożu, w ciszy i w dziwnym zaciekawieniu sobą. Spoglądali na siebie i odwracali się, bojąc się konfrontacji. Doszli na brzeg i usiedli.

- Lubię patrzeć na wodę. Jest taka spokojna, czysta, nie tak jak ludzie. – powiedział Fryderyk i obrócił się, aby spojrzeć Dorocie w oczy.
- Ja lubię przesiadywać w ogrodzie, gdy wszystko kwitnie i na nowo się rodzi. Tak jak ludzie. – uśmiechnęła się i poprawiła włosy.
- Przyjdziesz do mnie na kawę? Mieszkam parę minut stąd, tamten dom na drugim brzegu jeziora.
- Chętnie, ale teraz muszę już wracać. Przyjdę jutro. Do widzenia. – odpowiedziała szorstko.
- Do widzenia. – pożegnał się Fryderyk, z lekkim ukłuciem na jego dumie.

Nie przyszła do niego. „Nie mam w czym, zbłaźniłabym się tylko.” – pomyślała. Wiedziała, że wpadła mu w oko i chciała to wykorzystać, zagra niedostępną. Przez cały dzień rozmyślała o nim, o wspólnych wypadach do kin i teatrów, o domku gdzieś na Mazurach, w krainie jezior i bocianów. Będzie siedzieć na pomoście, a mąż wracający z pracy podejdzie do niej, pocałuję ją w czoło i powie: „Cześć Kochanie.”, drzwi otworzą się z trzaskiem i nagle, z wielkim hukiem wypadnie gromada dzieci krzycząca na całą wieś: „Tatuś wrócił!, tatuś!”.

Fryderyk przyszedł ją odwiedzić tydzień później. Był jak zawsze elegancko ubrany. Włosy zaczesane na bok, perfekcyjnie zadbany zarost. Zapukał do jej drzwi. Otworzyła jakaś starsza pani.

- Dzień dobry Pani. Czy zastałem Dorotę? – zapytał zdziwiony.
- Doroty nie ma. Wyjechała 3 dni temu. – odpowiedziała.
- Jak to? Gdzie wyjechała? Sama? – Fryderyk poczuł się zagubiony.
- Nie. Z rodziną. Przenieśli się gdzieś pod Kraków. Nie pamiętam miejscowości.
- Hmm… - zamyślił się. – No dobrze. Dziękuję bardzo za informację. Miłego dnia.

Opublikowano

Pomysł ciekawy, ale wykonanie wydaje mi się bardzo jeszcze surowe. Jest wiele zdań, które brzmią bardzo nienaturalnie. Ktoś, nie pamiętam już kto, radził kiedyś na tym forum, dla początkujących, żeby samemu czytać swoje teksty na głos. Sprawdziłam na sobie - to rzeczywiście działa, znacznie łatwiej wtedy wychwycić, że w melodii słów coś zgrzyta. Polecam tę metodę, spróbuj - Ania

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Klip Świetny!!!  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

         
    • Powitajmy naszego gościa gromkimi brawami! Jest inny. Może zbyt inny. Odróżniający się zbytnio od swoich sióstr i braci. Od wszystkiego, co wokół się śmieje i drwi, i kąsa...   Panie i panowie! Przed państwem: 3I/Atlas! Kometa wielka jak wyspa Manhattan. Jak rąbnie, będzie po nas. Zostanie co najwyżej trochę kurzu.   Kurtyna!   Ustają szurania krzeseł, pokasływania, chrząknięcia w kłębach papierosowego dymu, w odorze alkoholu, rozpuszczalników...   W zdumionych szeptach rozsuwają się zatłuszczone poły szarej marynarki… Ekshibicjonista! - krzyczą ochrypłe głosy.   Po chwili wahania…   Po chwilowym, jakby potknięciu… Nie! To tylko iluzja. To tylko taki efekt, który aż nadto zdaje się złudny.   Klaun to jakiś? Pokraka? Wymachuje laską w bufiastych spodniach i przydużych butach.   Nie. Zaraz! To nie tak! Zaciskam powieki. Otwieram...   I już wkracza na scenę tryumfalnie, cała w pozłocie, jakby w aureoli świętego widziadła. W mieniącej się zielenią, purpurą, czerwienią osadzonej mocno na skroniach koronie. Roztrząsa swój warkocz, rozpościera. W jakiejś optycznej aberracji, imaginacji, eskalacji…   Powiedz, czemu ma służyć ta manifestacja, ten świetlisty kamuflaż, niemalże boski? Nasłuchuję odpowiedzi, lecz tylko cisza i szum narasta w uszach. Szmer promieniowania.   Jarzy się kosmiczna pustka zamknięta w krysztale. W tej absolutnej otchłani mrozu. W tej straszliwej samotni przemijania.   Materializują się dziwne omamy poprzez wizualizację, która przybliża do celu. Co się ma takiego wydarzyć? Coś przepięknego albo innego. Albo jeszcze innego…   Mario, Maryjo, jakaż ty piękna! I tu jest haczyk. Albowiem jesteś zbyt pociągająca jak na tę świętość zstępującą z niebiesiech.   To niemożliwe!   Mój ojciec wołał cię w trakcie alkoholowej maligny. Wołał: „Mario, Mario!”, tak właśnie wołał, leżąc pijany, zapluty, zmoczony skwaśniałym moczem, zanim skonał w błysku nuklearnego oświecenia. Na szarym stepie, deszczowym, gdzieś na stepie nieskończonego czasu.   W domu drewnianym. Samotnym. Jedynym…   Nie ma już i domu, i cienia, który pozostał po ojcu. Wyparował jak tylko może wyparować ostatnie tchnienie.   A teraz zbliża się mozolnie w jaskrawym świetle, kołysząc biodrami. Maria. Ta Maria jego jedyna... I w tym świetle nad głową skojarzonym z kołem, ze skrzydłem, narzędziem, wiórem, bądź iskrą. Bądź odpryskiem jakiejś odległej gwiazdy. Bądź gwiazdy...   Dlaczego to takie wszystko pogmatwane? Korektura zdarzeń widziana przez ojca. Tuż przed zamknięciem na zawsze zamglonych oczu.   A może to właśnie forma ataku obcego umysłu, jakieś oddziaływania nieznane?   Ach, gość nasz promieniuje tajemniczym blaskiem i coraz bardziej lśniącym. Płynie. Nadlatuje. Jest już blisko…   (Szanowni Państwo, prosimy o oklaski!)   A on, a ono, a ona… -- roztrąca atomy wszechświata swoim niebiańskim pługiem. I odkłada na boki, jakby lemieszem.   Przestrzeń będzie żyzna.   Wyrosną w niej całe roje, gęstwiny… Zakorzenią się kłębowiska splątań dziwnych i nieokiełznanych rodników zgrzybiałej pleśni, szemrzących od nieskończonego wzrostu.   Pojawi się czerń. I czerń za nią kolejna. I znowu…   O, już widać ogrom przestrzeni pozostawionej w tyle. A w niej pajęczyna. Utkana. Połyskliwa i drżąca… Sperlona gwiazdami jak kroplami rosy.   Ale to nie koniec. To dopiero początek przedstawienia!   Lecz tutaj gwiazda jest o dziwo czarna. Obraca się i wpatruje swoim hipnotycznym, jednym okiem. Na kogo? Na co? Na mnie. Bo na mnie tylko jedynie. I ta gwiazda, ta grawitacyjna czeluść nieskończenia jak czarna dziura...   Chodź tu do mnie, moja ty tajemnico! Chodź… Prosto w moje w ramiona.   Dotknij mnie i olśnij w swojej potędze wniebowzięcia! Albowiem doznałem wniebowstąpienia. Raz jeszcze wznoszę się wysoko. I raz jeszcze przenikam ściany.   Ściana lśni w promieniach słońca. Na razie nie widzę szczegółów i muskam palcami wyżłobienia karafki. Patrzę przez płyn przezroczysty. Patrzę pod światło. I słyszę tak jakby wołanie z daleka. Na jawie to wszystko? We śnie? Wszystko się kołysze…   Lecz cóż to za statek, co rdza go zżera? Cóż to za wrakowisko? Cóż za wielkie zwątpienie?! To jest przejmująco kruche i wątłe. Przesypuje się przez palce proch brunatny.   A tam widzę. A tam wysoko. Przybywa z oddali zbyt wielkiej, by moc to pojąć rozumem.   I jednocześnie mam to w dłoniach i ściskam. Jądro wyłuszczone. Jądro moje jedyne, spalone i sine… tego ciała jedynego, wniebowziętego. Jądro niklowo-węglowe, żelazne...   Jest to tutaj i jednocześnie tego nie ma. Jądro masywne jarzy się w popiele...   Zbyt dużo tego wszystkiego. Za dużo naraz jeden. Nie wiem. Nic nie wiem. Odchyleń w pionie odczuwam zbyt wiele.   Za dużo. Więcej już nie mogę. Butelka ląduje w kącie pokoju z trzaskiem i brzękiem. Z rozprysłymi kroplami wokół cienistych twarzy, wokół wystających zewsząd dłoni, rozczapierzonych palców.   Kołysze się wszystko. Kołysze. Jak na okręcie w czasie sztormu. Szklanki, talerze sypią się ze stołu. Spadają na podłogę z hałasem ostrym jak igła.   Lecz może to moje tylko drżą źrenice? Może to od tego? Ale światło jest majestatyczne i piękne. I równe. I proste. I pędzące na wprost. Na zderzenie ze mną…   A jeśli mnie dotknie – zniknę.   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-09-21)      
    • Ty tutaj jesteś aż człowiekiem masz wolny wybór oraz wolę nie pozwól na to by być echem myśl samodzielnie - to Twój oręż :))
    • @Bożena De-Tre Wzajemnie, dobrego tygodnia!
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...