Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Dwa końce


- Życie ma dwa końce – mawiał mój nauczyciel od polskiego – pierwszy jest końcem końców, pochłania każdego i nie sposób go wyjaśnić, bo śmierci wyjaśniać nie należy. Drugi jednak jest końcem podstępnym, zjawia się prędzej niż sama śmierć. Przychodzi w dniu, gdy człowiek, zwykle jeszcze dość młody, nacieszywszy się tym, co świat może mu dać, nażyje się wystarczająco długo, aby zrozumieć, że wszyscy wokół niego powoli odchodzą, czasem po cichutku, czasem z zaskoczenia; że ten kołowrotek pewnego razu po prostu zatrzyma się. Ot tak. Że nitki życia, które zdają się być niewyczerpane, przerwą się jak ogonek jabłka, co z trzaskiem opuszcza swoje drzewo. To świadomość ostatecznego, koniec zwany wyczekiwaniem. I kiedy już człowiek tę świadomość posiądzie – ciągnął – każdego ranka przeżywać będzie kolejny koniec, kolejną śmierć. Śmierć, która dopiero nadejdzie, która się skrada.
Tak właśnie mówił mój nauczyciel, Borys Iwacki. Oryginał, któremu te słowa należą się w pełni.

Miałem może czternaście lat, gdy po raz pierwszy usłyszałem jego pogląd. Wtedy nie przykuł mojej uwagi ani przez ułamek chwili. Był jednym z wielu tysięcy. Dryfował po morzu refleksji, które zalewało mój mózg na lekcjach języka ojczystego, historii, religii, biologii. Później – kiedy? nie pamiętam – zostałem przez los zmuszony, by przyznać panu Iwackiemu rację. Gdy jest się szczylem i żyje się w „szczylim” świecie, babcie albo wujkowie wydają się tak samo nieśmiertelni, jak my sami. Nad tym się człowiek nie zastanawia w pewnym wieku. W pewnym wieku w ogóle się w to nie wątpi. Wątpienie jest be, marnotrawi czas i znacząco przyczynia się do powstawania najwymyślniejszych skolioz.
Lecz jednak…
Od śmierci babci, którą nie bez kozery zwaliśmy z kuzynką „ostatnią Mohikanką”, nie mogę odpędzić się od jednej tylko myśli. O drugim końcu. Chociaż, jeśliby się czepiać chronologii, to właściwie o pierwszym końcu. Taki stan bezustannego wypatrywania, gdy za każdym rogiem może czaić się ten największy wróg życia. Ale tyle o mnie.

A trzeba dopowiedzieć, że pana Iwackiego nękały koszmary conocne. Ilu znachorów mu się przyglądało, ilu psychologów go badało – oddać niepodobna. Wobec niepowodzeń wszelakich terapii, uznał, iż on, Borys Iwacki, nauczyciel języka polskiego, otrzymał od siły wyższej (i nie był to dyrektor szkoły) sekretne zadanie.
Co go w ciemnościach straszyło – zgadnąć nietrudno. Śniły mu się bowiem regularnie zgony polskich poetów. Widział podobno, w nieokreślonej dokładnie przyszłości, jak łagodnie żegna się z życiem Szymborska, z odważnym uśmiechem wewnętrznej zgody na ustach; widział też na łożu śmierci schorowanego i utęsknionego Adama Zagajewskiego, choć ten – twierdził nauczyciel Iwacki – trzymał się w jego śnie i szpitalnego łóżka, i nadziei na wieczność. Jakby nie był pewien, czy zostać, czy odchodzić. Po szkole krążyła również fama, że to właśnie panu Iwackiemu przyśnił się sam Czesław Miłosz na kilka dni przed jego oficjalnym, prawdziwym zejściem. Od tej pory tak się przejął swoimi wizjami, że nie opuszczał żadnego spotkania poetyckiego tych, co się mu w snach niechcąco nawinęli. Obsesyjnie więc sprawdzał wiadomości literackie. Przeglądał uważnie rubrykę z nekrologami. Trochę zapewne testował własne, oniryczno-prorocze zdolności, co musiało wyglądać mniej więcej tak: „trafiłem? nie trafiłem? wyśniłem? nie wyśniłem?”.
Potem zaprenumerował wszystkie pisma, w których publikowali literaci wytypowani przez jego upiorne sny. Gromadził każdy wolumin z utworami przyszłych umarlaków, zwłaszcza co ciekawsze okazy z antykwariatów, białe kruki z aukcji, rękopisy, a także autografy. Poświęcał na tę, w jego mniemaniu, dobroczynność murowane dwie trzecie pensji. Aż wreszcie zaczął kolekcjonować wszystko. Kiedy pytano go „po co?”, utrzymywał, że dla potomności. Ale wszyscy świetnie zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że to jedynie z lęku przed rakiem śmiertelnego zapomnienia.
Im zaś przybywało lat, a z nimi niewesołych przecież snów, skromna garsoniera Borysa Iwackiego kurczyła się w oczach. Na półkach od dawna brakowało miejsca, toteż zrezygnował z części garderoby, oddając ją uboższym, aby tylko zyskać nieco przestrzeni dla książek. Ich sterty sięgały samego sufitu. Porażający był to widok. Ojciec mój bowiem, znany w mieście miłośnik staroci, częstokroć, znalazłszy jakieś interesujące księgi, za moim pośrednictwem przekazywał je panu Iwackiemu. Niekiedy za darmo. Z tego powodu bywałem częstym gościem owego nauczyciela i jego domu książek nie zapomnę, choćby mnie amnezja całkowita dopaść miała!

W końcu trzeba było zająć kuchnię, następnie łazienkę i parapety (piwnicy nie posiadał), ponieważ tomiki wierszy, tłuste powieści czy też najróżniejsze antologie musiały mieć gdzie się podziać. Nic zatem dziwnego, iż do lokum pana Iwackiego już nawet słońce przestało zaglądać. Ojciec, uznawszy, iż mój polonista najwidoczniej zachorował psychicznie, zabronił mi chodzić do niego. Właściwie jednak to sam Iwacki coraz rzadziej pojawiał się w pracy. Plotki głosiły, że sypia wyłącznie z książkami.

Z każdym rokiem pamięć i literatura opanowywały jego umysł, życie oraz mieszkanie. Przyjaciele, chociaż zaniepokojeni jego niby tytaniczną, niby szaleńczą postawą, przestawali stopniowo go odwiedzać. Po części z tej przyczyny, że Iwacki zapominał o żywych, a po części dlatego, że nie było specjalnie gdzie składać mu wizyt…
Niebezpiecznie zaczynało się robić od momentu, kiedy książki musiały lądować w maleńkim korytarzu. Tak straszliwie pragnął zatroszczyć się o świadectwo, które przetrwałoby każdy koniec, jakiego się obawiał; monument wiecznej pamięci, w jakim mogliby żyć bezkreśnie wszyscy wybitni twórcy.

*

Któregoś piątku w miejscowym antykwariacie, który – nawiasem mówiąc – utrzymywał się chyba tylko dzięki panu Iwackiemu, wystawiono starodruk, w którym – co nader wątpliwe – znajdowała się Rozmowa Mistrza Polikarpa ze Śmiercią. Cóż za ironia, „gospodzinie wszechmogący”! – chciałoby się powiedzieć. A zima tego roku była tak sroga, że wydech powietrza ulegał natychmiastowej resublimacji, zmieniając się w delikatne, perliste kryształki. Iwacki, ma się rozumieć, uparł się, że za wszelką cenę musi ten równie przedziwny, co podejrzany unikat mieć. Wydał wówczas wszystkie, latami gromadzone oszczędności i kupioną za ostatni grosz ciężką księgę ledwie upchnął między ścianę książek, jaka zalegała w przedpokoju, a drzwi. Dopiero tego wieczora dotarło do niego, że mieszkanie jest przepełnione i nie wpuści już ani jednej pozycji. Nie wpuści także właściciela.
Z błogim poczuciem spełnienia niebywale ważnej misji bądź ojczyźnianego obowiązku musiał tamtej nocy położyć się przy schodach wejściowych kamienicy, gdzie po kilku godzinach zamarzł. Na amen. Na śmierć. Na proch. Nie wiadomo, czy przyśnił mu się wcześniej jego własny koniec. Żadnego innego koszmaru już nie musi się obawiać.



×
×
  • Dodaj nową pozycję...