Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Diabeł udomowiony rozdział II


Rekomendowane odpowiedzi

II

Wczesno październikowe dni płynęły leniwie. Tydzień dowlókł się wreszcie do następnego wtorku i Robert mógł poprowadzić kolejne zajęcia. Cieszyła go myśl, że nie będzie musiał znosić obecności i nietrafionych komentarzy Rose Bacon. Mężczyzna absolutnie nie czuł, że jego powołaniem jest niesienie kaganka oświaty. Ta praca była, jak wszystko inne, częścią kamuflażu. Częścią tego, co miało pozwolić mu wtopić się w tłum. A kim, jeśli nie wykładowcą akademickim, mógł być Robert Macphoisto? Mężczyzna uśmiechnął się krzywo. Imię i nazwisko też były zmyślone. Ale dobre, zwyczajne i niezwyczajne zarazem, inteligenckie. Godne doktora na szanowanym uniwersytecie. Doktor R. Macphoisto, filolog, specjalista w zakresie literatury angielskiej, znawca twórczości Miltona – brzmiało nieźle.

Robert nacisnął klamkę i, prostując na sobie idealnie odprasowany garnitur, wszedł do sali. Już wiedział, że zacznie zajęcia od prośby do gromadki swoich uczniów. Jeśli zechcą przesiąść się bliżej, stworzy to o wiele lepsze warunki. Robert nie będzie musiał zdzierać sobie gardła, a oni więcej wyniosą z bezpośredniej konwersacji. Być może nauczanie nie było jego powołaniem, ale Rob każdą pracę lubił wykonywać dobrze. Perfekcyjnie dobrze. Uniósł głowę i powitał studentów:

- Dzień dobry pa…

Wtorek, godzina 11:30, sala numer 311. Czyżby coś zmieniło się w planie od zeszłego tygodnia? Tak, zapewne nastąpiła zmiana w grafiku i stąd tu tyle…zaraz…

- Leah? – wyrwało się Robertowi, kiedy wśród całej gromady młodych kobiet zobaczył znajomą rudą czuprynę. Natychmiast jednak mężczyzna odzyskał animusz. – Panno Jacobs…czy może mi pani wytłumaczyć, co tu się dzieje? Obawiam się, że zaszło nieporozumienie…

Leah Jacobs wstała, zakładając kosmyk rudych włosów za ucho i powiedziała spokojnie:

- Ależ nie, panie doktorze…pan nie wie, że w zeszłym tygodniu w środę otworzyli dodatkowe zapisy na te zajęcia? Miały trwać tylko kilka godzin, ale USOS oszalał i trwały aż do piątku.

Rob, coraz bardziej zdziwiony, powiódł wzrokiem po twarzach młodych, wyraźnie podekscytowanych studentek. I one wszystkie zdecydowały się zapisać? Nie wierzył własnym oczom. To miało być nudne, zbyt wymagające seminarium. Zostało wymyślone tak, żeby na udział zdecydowało się jak najmniej ludzi. To była fraszka! Zabawa! Kryjówka! A teraz… Robert bardzo chciał, żeby ktoś mu to wytłumaczył.

- No, cóż – westchnął, zbierając się w sobie. – Skonsultuję się w tej sprawie z dziekanem. A na razie, przejdźmy do Księgi Pierwszej „Raju utraconego”...

Zajęcia okazały się, jak słusznie przypuszczał Robert, drogą przez mękę. Audytorium, w przeważającej ilości żeńskie, co chwilę chichotało, szurało, szeptało, popiskiwało. A także malowało paznokcie i usta oraz spryskiwało się przeróżnymi mieszankami perfum. Tak, że powietrze w przepełnionej sali wykładowej stało się ciężkie, drażniące. Robert kasłał co chwilę i oczyszczał gardło, do którego dostały się niesmaczne, gorzkie opary. Pachniało piżmem, cynamonem, a także cytryną, fiołkami i nie wiadomo czym jeszcze. Mieszanka wybuchowa. Po niecałej godzinie, mężczyzna miał dosyć. Po godzinie z kwadransem, zdecydował się zakończyć zajęcia. Tym razem nie czekał, aż studenci wyjdą z pomieszczenia. Sam wyszedł pierwszy.

Na korytarzu, Rob odetchnął wreszcie pełną piersią i ruszył w stronę mieszczącego się na tym samym piętrze gabinetu dziekana. Musi to wyjaśnić. Czym prędzej!

- Dziekan przyjmuje w czwartki – usłyszał znajomy głos za plecami. Odwrócił się. Na środku zapełnionego pierwszoroczniakami korytarza, stała Leah. Dziwnie wyalienowana, nie wyglądała jednak na nieszczęśliwą.

- Rzeczywiście. W takim razie będę musiał poczekać z wyjaśnieniem tego…bałaganu.

- Tak, chyba tak – Leah uśmiechnęła się tak, jakby chciała dodać Robertowi otuchy. Nie był to uśmiech wymuszony, wystudiowany, ani ugrzeczniony. – Chociaż ja na miejscu pana doktora chyba bym się cieszyła.

- Cieszyła? – Robert zbliżył się do dziewczyny. Stanęli razem przy oknie, z dala od tłumu.

- No tak – orzekła Leah – takie zainteresowanie przedmiotem oznacza…bo ja wiem…poważanie wśród studentów? Albo… - Leah zawiesiła głos i zarumieniła się lekko. Widocznie coś jej się nieopatrznie wyrwało.

- Albo…? Proszę kontynuować, panno Jacobs.

- Nie powinnam, panie doktorze, przepraszam – wyznała dziewczyna szczerze.

- To jakaś tajemnica? – zagadnął Robert. Miał wrażenie, że Leah jest osobą, która mogłaby wytłumaczyć mu, co tu się właściwie dzieje. Bo działo się coś dziwnego, to nie ulegało wątpliwości.

- Nie…nie, to tylko tak…głupio…mam na myśli…niezręcznie tak…

- Niezręcznie jest mówić prawdę? – mężczyzna doskonale zdawał sobie sprawę, że manipuluje dziewczyną. Ale spójrzmy prawdzie w oczy, był w tym dobry. Najlepszy. I nie miał skrupułów.

- Nie…och, to nie to! Zupełnie nie to, panie doktorze, tylko… - Leah pękała powoli. Robert niecnie wykorzystywał jej dobroć i chęć niesienia pomocy, które miała wypisane na twarzy. Tak trzeba – powtarzał sobie. – To pomaga przeżyć.

- Tylko, panno Jacobs?

Dziewczyna westchnęła ciężko, jakby podejmowała najtrudniejszą decyzję w życiu.

- Nie tutaj, dobrze?

- Och, rozumiem. Jasne. W takim razie chyba nie będzie nietaktem, jeśli zaproszę panią na kawę?

Leah spojrzała na zegarek i zaczęła się oddalać.

- Za półtorej godziny mam okienko. Spotkajmy się w tamtej kawiarence zaraz po drugiej stronie ulicy, dobrze? O piętnastej.

- Do zobaczenia w takim razie, panno Jacobs – odparł Robert i odszedł w swoją stronę. Zamknął salę, oddał klucz w dyżurce i zdecydował, że po tak ciężkim dniu zasługuje na szklaneczkę whisky jeszcze przed spotkaniem z Leah. Postanowił wybrać się więc wcześniej w umówione miejsce i tam zamówić drinka.

Pijalnia czekolady „Mont Blanc” należała do ekscentrycznej gwiazdki showbiznesu, córki znanego polityka, która z braku lepszego pomysłu na siebie postanowiła zostać właścicielką wykwintnej, drogiej kawiarni. Oraz – niestety – dekoratorką wnętrz. Urządziła przybytek w taki sposób, że każdy przeciętny klient miał nieodparte wrażenie, iż znalazł się właśnie w lokalu o niezwykłej elegancji. Robert widział w tym wszystkim tylko przesadę. Ściany były zbyt nieskazitelnie kremowe, krzesła zbyt miękkie. Kelnerzy trzymali się zbyt prosto, desery były zbyt idealne. Wszystko było okrutnie sztuczne. Ale Robert wiedział, dlaczego Leah wybrała to miejsce. I wiedział, że wybrała dobrze. Powód był prosty: żaden student nie zapuszcza się w takie miejsca. Ich zwyczajnie nie stać na takie luksusy. Wykładowca uśmiechnął się do siebie: a więc dziewczyna była myśląca i cwana. Mała lisica.

Leah zjawiła się punktualnie i podeszła do stolika, kiedy Robert dopijał swoją whisky. Mężczyzna wstał i odsunął rudowłosej kobiecie krzesło. Kelner zjawił się przy nich od razu i Leah zamówiła herbatę z cytryną. Usiadła sztywno, jakby niepewna, czy dobrze robi.

- Dziękuję, że pani przyszła, panno Jacobs.

- Nie ma za co, panie doktorze. Przecież obiecałam – odparła, nerwowo bawiąc się pasemkiem włosów.

- Mogła pani zmienić zdanie. Uznać, że to…niewłaściwe.

- Pomagać drugiemu człowiekowi, to zawsze właściwe. A pan, proszę wybaczyć moją śmiałość, ale pan wydaje mi się…zagubiony.

Rob roześmiał się, próbując w ten sposób ośmielić dziewczynę. Ujęła go jej szczerość i bezpośredniość. Tak, dobrze byłoby mieć kogoś takiego po swojej stronie.

- Rozgryzła mnie pani. Muszę przyznać, że początki pracy na uniwersytecie nie są łatwe. Niech mi pani powie, panno Jacobs…czy w tym całym studenckim systemie nie istnieje coś takiego jak limity? To znaczy…ciężko jest prowadzić seminarium, które w moim przekonaniu miałoby przybrać formę konwersatorium, kiedy w sali dosłownie gnieździ się sześćdziesiąt osób. Do tego…niezbyt zainteresowanych treścią…

- Och, a więc pan rozumie! – ucieszyła się Leah.

- Obawiam się, że jednak nie, panno Jacobs…

- Hmm – dziewczyna zastanowiła się przez chwilę, jakby nie bardzo wiedziała od czego zacząć. – Nie wiem, jak to ująć. To dość, wydaje mi się, krępujące. No więc… limity rzeczywiście istnieją, panie doktorze, ale…dobrze zacznijmy od tego – miotała się Leah, zupełnie zapominając o herbacie – że jestem starościną pierwszego roku. W zeszłym tygodniu w środę, przyszła do mnie delegacja złożona ze wszystkich dziewczyn z naszej grupy. Domagały się, żebym poszła do dziekana i poprosiła o uruchomienie USOS-a po raz drugi. I zwiększenie limitu miejsc przy okazji. Jestem ich przedstawicielką i chociaż mnie samej pomysł nie bardzo się podobał, poszłam. Dziekan jakimś cudem zgodził się i…dlatego tak u pana tłoczno.

Ten mechanizm Robert już pojął, nadal jednak nie miał pojęcia dlaczego tak właściwie wszystkie te podlotki rzuciły się właśnie na jego seminarium. Co takiego było w Miltonie, oprócz tego, że był niezmiernie trudny, co przyciągnęłoby taką rzeszę studentów? Gdyby Rob był nauczycielem z powołania, pewnie rozpierałaby go duma. On jednak, był tylko zdumiony.

- Rozumiem. Panno Jacobs…jeszcze jedno…

- Tak? – Leah chyba po raz pierwszy spojrzała Robertowi prosto w oczy.

- Co takiego jest w tym moim seminarium…?

- Nic – wyrwało się dziewczynie, zanim Robert dokończył myśl. – Och, nie to miałam na myśli…to znaczy…dla mnie to bardzo ciekawy temat…Milton…ale…Zaraz! – Leah wreszcie zebrała się w sobie, powstrzymując potok słów i poprawiając się na krześle. – Pan naprawdę nie rozumie!?

Teraz Robert poczuł się głupio. Nie było jednak wyjścia, musiał się przyznać.

- Naprawdę.

Leah poczerwieniała na twarzy, jakby zrobiło jej się nagle piekielnie gorąco.

- Panno Jacobs? Leah? Nic pani nie jest?

- Nic. Nic, panie doktorze. To tylko takie…niezręczne. Ja…chyba muszę odetchnąć…

Niewiele myśląc, Robert zabrał ich płaszcze i wyprowadził zmieszaną dziewczynę z restauracji. Kiedy październikowy wiatr owiał policzki Leah, ta ruszyła przed siebie. Robert trzymał się pół kroku za drepczącą nerwowo dziewczyną. Nie odzywał się, postanowił dać jej chwilę na zebranie myśli. Zanim panna Jacobs się odezwała, dotarli do nieczynnej już o tej porze roku fontanny. Leah usiadła na ławeczce i wzdrygnęła się z zimna. Robert podał jej płaszcz i usiadł obok.

- A więc? – nie wytrzymał. Dziewczyna zachowywała się dziwnie, bardzo tajemniczo i Robertowi nie dawało to spokoju.

- Pan mnie wyśmieje, panie doktorze.

- Dlaczego miałbym panią wyśmiać?

- Bo to co powiem, jest śmieszne.

- Powód?

- Tak, powód. To nie mój powód… ja przyszłam…mój powód jest inny. Ale one…

- Leah, niech się pani uspokoi, proszę. Obiecuję się nie śmiać, zgoda? Skoro to nie pani powód, to w czym problem?

- W niczym…to znaczy…proszę mnie źle nie zrozumieć, ja…podzielam zdanie koleżanek… bo to zabrzmiałoby nieuprzejmie gdybym powiedziała, że tak nie sądzę, prawda? Sądzę, oczywiście, ale przyszłam dla Miltona, dla treści. A one…- Leah zacisnęła wreszcie powieki i wydusiła. – One przyszły, bo uważają, że pan jest przystojny. I przyszły dla formy, dla pana…

Robertowi na chwilę odebrało mowę. Że też się tego nie domyślił. Chociaż właściwie nic dziwnego. Takie postrzeganie świata, typowo ludzkie, a do tego damskie, jest mu zupełnie obce. Nagle zrozumiał, jak dużo musi się jeszcze nauczyć. Jak wiele pojąć, żeby wreszcie przestać się wyróżniać. Odstawać. Każdy normalny mężczyzna byłby przecież świadom swojego wyglądu, tego że podoba się kobietom i tego, że – jeśli jest wykładowcą uniwersyteckim – będzie przyciągał studentki. Ale nie on. Tego Robert Macphoisto nie przewidział. Był na siebie zły, zaraz jednak powiedział sobie, że przecież jeszcze nic straconego. Pójdzie porozmawiać z dziekanem. Wyłuszczy mu sprawę, dogadają się i po problemie. Tak, dziekan na pewno pójdzie mu na rękę.

- Dziękuję, panno Jacobs – Robert wstał i odwrócił się twarzą w stronę dziewczyny. – Za poświęcony mi czas i wyrozumiałość. Jestem pani bardzo zobowiązany.

- Naprawdę nie ma za co, panie doktorze. Bardzo miło spędziłam czas.

- Proszę nie kłamać, Leah – Robert zaśmiał się, chcąc rozładować napięcie. – denerwowała się pani okropnie.

- To prawda. Tak już mam. Zobaczy pan na egzaminie. Nie zdziwię się, jeśli wejdę tam i nie wyduszę ani słowa. A szkoda, bo literatura angielska naprawdę mnie kręci…to znaczy, podoba mi się. Przepraszam. Muszę już iść. Dzisiaj ja gotuję w domu obiad.

- Nie zajmuję pani więcej czasu w takim razie. I smacznego.

- Dziękuję – powiedziała Leah i pobiegła w stronę przystanku autobusowego.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

1. „Rob, coraz bardziej zdziwiony, popatrzył po twarzach młodych, widocznie podekscytowanych studentek.”
a) Nie podoba mi się „popatrzył po twarzach”. Proponuję „Powiódł wzrokiem po twarzach” albo „przeleciał wzrokiem po twarzach”
b) Nie podoba mi się „widocznie podekscytowanych…”. Proponuję „wyraźnie podekscytowanych studentek” – nawiasem mówiąc, wyszukiwarka Google dla wyrażenia „widocznie podekscytowanych” podaje 2 wyniki, a dla „wyraźnie podekscytowanych” aż 64.

2.” Przybytek urządzony był sposób, jaki każdemu przeciętnemu człowiekowi kojarzył się z najwyższych lotów elegancją.”
a) Gramatycznie i stylistycznie raczej nie wyszło Ci to zdanie.
b) Zgodnie z radą Stephena Kinga mogłabyś zmienić tryb czasownika, z biernego na czynny, co nadałoby fragmentowi więcej dynamiki. Zamiast „przybytek urządzony był” - napisać „ Urządziła przybytek…”
c) Proponuję np. „Urządziła przybytek w taki sposób, że każdy przeciętny klient miał nieodparte wrażenie, iż znalazł się właśnie w lokalu o niezwykłej elegancji”.
d) Słowo „kojarzył” też jest chyba użyte niezbyt fortunnie. Sugeruje tylko "kojarzenie", a nie pierwsze wrażenie.

3.” Tak, dobrze było mieć kogoś takiego po swojej stronie.”
a) Może źle odczytuję sens tego zdania, ale wydaje mi się, że lepiej zamiast „było” napisać „byłoby”.

Podsumowanie: Wspaniale, wręcz mistrzowsko poprowadzona rozmowa studentki z profesorem. No i ta narracja! Czułem się jakbym oglądał film. Jestem naprawdę pełen podziwu.

Ps
Wiesz, jak bardzo jestem pod wrażeniem Twojego warsztatu. Znów mam prośbę. Tym razem, abyś przemaglowała moją Imprezę 02. Co prawda, pierwszą połowę tekstu już skomentowałaś, bo na okazję, Twojego wglądu zamieściłem w Imprezie 01. :-) – no, ale została jeszcze pozostała część.
Z góry dziękuję i czekam na rozdział trzeci Diabła udomowionego.

Pozdrawiam bardzo serdecznie :-)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.




Dziękuję, dziękuję, dziękuję! Wprowadzę poprawki, jak tylko znajdę chwilę czasu. Rzeczywiście te zdania nie brzmią do końca tak, jak powinny. A mnie do tej pory nie rzuciły się w oczy. I właśnie po to jest dobra, konstruktywna krytyka.

"Imprezę 02" oczywiście przeczytam i przemagluję z przyjemnością. Czekałam na to z niecierpliwością, muszę przyznać :) Zabiorę się za to wieczorem.

Pozdrawiam wakacyjnie!
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...