Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Tego dnia już od samego rana wszystko było nie tak. Obudziłem się z zatrutą duszą, piekącym żołądkiem i bólem głowy. W nocy, we śnie, musiały dziać się straszne rzeczy, jeszcze czuję niesmak, trwogę chwili, jakby stało się coś strasznego, coś niesamowicie przygnębiającego, ale cud niepamięci wymazał obrazy, zgasił ekran, na którym jeszcze kilka godzin temu przewijały się obrazy. Mogłem tylko czuć ten niepokój, sączyć go, nie znając powodu jego zaistnienia, mogłem tylko domyślać się, że widziałem rzeczy straszne, ciężkie do wytłumaczenia, ale nagłe przebudzenie zerwało nić łączącą mnie z nocnymi marami. Nie pamiętałem nic.
Po kilku minutach, kiedy wreszcie usiadłem na skraju łóżka, przypomniała mi się matka. Skojarzyła mi się od razu, mistrzyni parapsychologii i przepowiadania przyszłości ze snów. Boże, jakżesz ona mnie drażniła tymi bzdurami! Wydawała majątek na wróżki, senniki i telewizyjnych jasnowidzów. Całymi dniami przekłada te dziwaczne karty z kościotrupami, półnagimi kobietami i czarcimi twarzami. Potrafiła zadzwonić w środku nocy, po to tylko by zapytać czy wszystko w porządku, bo śniła jej się wielka woda, a to nie wróży nic dobrego! Była struta. Wiem dzisiaj, że była struta. Jakby dźwigała na sobie wielki ciężar, czuła się odpowiedzialna za przyszłość swoich bliskich, ponieważ widziała ją w snach. I zawsze była to przyszłość straszna, nigdy dobra, w kolejnych dniach czaiło się nieszczęście, wypadek, pożar. Zza czarnych chmur wyłaniali się złodzieje, gwałciciele i choroby. O tak! Chorób było najwięcej! Chorób wszelkiego rodzaju, od przeziębienia, przez zatrucia aż do tych najgorszych, śmiertelnych. Żyła w przekonaniu, że ocala wszystkich, bo w porę ich dostrzega. „Ubierz się ciepło, grypa to nie żarty”. „Nie jedz tyle tłuszczu – zawał”. Nie pij gazowanego – wrzody”. „Wyrzuć ten batonik! Cukrzyca dopada też dzieci!”. Wszystkie jej słowa rozbrzmiały mi dzisiaj w głowie bardziej, niż kiedykolwiek. Musiała być bardzo zajęta tymi snami, zagoniona, zapamiętana w nich. Ostrzeganie innych nie mogło czekać i pewnie dlatego nie wyśniła sobie raka. Ani wielka woda, ani martwi dziadkowie, ani wściekłe zwierzęta nie zdążyły jej ostrzec. A może po prostu zapomniała ich posłuchać? Może gdyby prowadziła jakiś notatnik, segregowała sny, spisywała przepowiednie, łączyła je grubymi strzałkami, gdyby prowadziła skrupulatną i dokładną księgowość przyszłych wydarzeń, może nie przegapiłaby tego najważniejszego, tego, który szeptał jej: „zbadaj piersi, zbadaj piersi”. Ale dla niej zawsze ważniejsi byli inni, to zawsze dla innych miała przestrogi, ją dobry Bóg miał ocalić, trzymać na Ziemi długo i posługiwać się jak łącznikiem, jak przedłużeniem siły, która miała ocalić zaślepionych w codziennym biegu. Stamtąd, z jego przecudnej willi, słał znaki wprost do głowy mojej śpiącej matki.
Dzisiaj, gdy poczułem ból po przebudzeniu, zrozumiałem, że ona czuła go zawsze. Musiała stworzyć tę iluzję, tę ułudę tajnych symboli, tylko po to, by ten ból znieść. Inaczej chybaby się zabiła. Nie wytrzymałaby tej niezrozumiałej, wewnętrznej rozpaczy. Tego przerażenia i irracjonalnego bólu. I chociaż zawsze denerwowały mnie jej wywody, dzisiaj chciałbym, by usiadła koło mnie i mocno mnie przytuliła. By uspokoiła mnie tak jak wtedy, kiedy ojciec nie wrócił z przesłuchania Milicji Obywatelskiej. I kiedy po miesiącu, i po roku, i po kolejnym nie dał znaku życia. Uspokajała mnie, a w głębi ducha winiła się, że puściła go na demonstrację. Do końca życia mówiła, że coś czuła tego dnia, że nie powinien tam iść, że od rana coś bardzo mocno ją martwiło.
Tak, jak mnie dzisiaj.

Śniadanie postanowiłem sobie podarować, prysznic też. Skarpetki, na oko dało się jeszcze założyć, koszulkę wyprasowałem pospiesznie, byle jak, jeansy przetarłem wilgotną gąbką, buty otrzepałem z błota i z batonem w kieszeni wyszedłem w miasto.
Eliza nie odzywa się od pięciu dni. Żadnego telefonu, żadnego smsa. Nic. Kompletna cisza. Nigdy się jej to nie zdarzyło, milczenie nie trwało nigdy dłużej, niż dwa dni. Gdy robiło się niebezpiecznie, milknęła, by uśpić czujność męża, by udobruchać go ciepłą kolacją i kłamstwem, by objąć go ustami i w kilku namiętnych ruchach zamydlić rzeczywistość i pozbawić podejrzeń o zdradę. Nienawidzę tego! Eliza twierdzi, że nie sypiają ze sobą, że tylko czasem musi to zrobić, bo żal jej Mateuszka. Nie chce rozbijać rodziny, nie chce zabierać maluchowi ojca, ale to mnie kocha i ze mną chce być. Kto by się w tym połapał? Kto by próbował zrozumieć chaotyczny i nieprzewidywalny świat kobiety? Nikt. I ja tego nie próbuję, więc od dwóch lat żyję złudzeniami, że Eliza jest i będzie tylko moja. To potworne, żegnać ją wieczorem i wiedzieć, że idzie do innego, nawet jeśli ten inny, to jej prawowity mąż, którego podobno już nie kocha.
Znam jej ścieżki, wiem którędy lubi chodzić, gdzie robi zakupy, w której kafejce wypija nieprzyzwoicie słodką kawę z mleczkiem, które wystawy sklepowe przytrzymują ją na dłużej i kiedy męczy się już na tyle, by wrócić wreszcie do domu. Wiem, że kiedy brakuje jej oddechu, musi usiąść na dłuższą chwilę, i że jest wtedy bezbronna jak małe dziecko, nie widzi co sie wokół niej dzieje. Najczęściej przysiaduje pod fontanną, łapie delikatną mgiełkę w płuca, jakby chciała nasmarować oskrzela, zwilżyć je na tyle, by powietrze mogło leciutko prześliznąć się i napełnić ją tlenem.
- Gdyby ludzie wiedzieli jakim błogosławieństwem jest swobodny oddech, nigdy nie zaczynaliby palić – mówiła tak zawsze, po każdym ataku.
Będę krążył dzisiaj tak długo, aż wreszcie spotkam ja w którymś z tych miejsc. Mogę nie jeść, nie odpoczywać, ale muszę ja spotkać. Wyjaśnić wszystko, potrząsnąć jej rozdwojonym, niezdecydowanym światem i wymusić odpowiedź. Bo wszystko jest lepsze od niepewności.

Mijam znajome mury kamienic, długie ciągi sklepowych wystaw, przechodzę pośpiesznie pod arkadami, bo wiem, że tu jej nie znajdę. Nie lubi tego miejsca, przygnębia ją, mówi, że jest jak piwnica pełna pająków, że śmierdzi grzybem, pleśnią i moczem. Boi się żebraków, których tu pełno. Przeraża ją ich bieda, czuje się winna, bo ma świeżą bluzkę, pełny żołądek i potrafi żyć bez alkoholu. Zawsze powtarza, że gdyby mogła, zmazałaby ich z planety i namalowała od nowa, bogatych, czystych i najedzonych. Że gdyby to ona była Bogiem, to nie byłoby pogubionych ludzi i wszystkiego starczyłoby dla wszystkich.
Spławiam kilku pijaczków i wchodzę na rynek. Kręci mi się w głowie, więc przysiadam i zamawiam zapiekankę. Jedzenie to potworna strata czasu, ale nie mam wyjścia i już po chwili wkładam w usta gorący kawałek bułki z roztopionym serem. Obserwuję ludzi i próbuję wyłowić z tłumów znajomą twarz i kiedy juz postanawiam dać za wygraną, po drugiej stronie rynku przez ułamek sekundy miga mi znajomy płaszczyk. Tak! To ona!
Zrywam się z ławki, końcówkę zapiekanki wyrzucam do kosza i biegnę, pilnując, by znajomy kształt nie zniknął mi z oczu. Kiedy jestem już za jej plecami, łapię ją za ramię i czekam aż się obróci. Nawet teraz czuję słodki zapach jej ciała. Spogląda na mnie i zauważam w jej oczach cień złości, jakby miało mnie tutaj w ogóle nie być, jakbym pojawił się nie w porę, niepotrzebnie. Skupiam się na jej spojrzeniu i przeszywa mnie dreszcz. Bolesne uczucie z poranka wraca nagle i paraliżuje mnie. Całe zdania, które ułożyłem sobie w głowie i które jednym tchem miałem wyrzucić z siebie, nagle wyparowały, zniknęły. Pozostał tylko strach i niepewność.
- Nie dzwoniłaś – mój głos zabrzmiał tak obco, że pogłębił tylko stres.
- Marek, słuchaj...
- Dobra, nic nie mów. Nie miałaś czasu, wiem. Ok. Jest dobrze, chodźmy gdzieś na kawę, ciastko, nie wiem. Pogadamy w spokoju.
- Marek, ciężko mi... – nagle zmieniła ton, wyraz twarzy złagodniał, spuściła głowę i znów stała się tą malutką, zagubioną dziewczyną, którą poznałem dwa lata temu.
„Cholera, nie jestem moją matką, nie wierzę w te bzdury o złych przeczuciach” - myślę i dotykam jej policzka. Odgarniam kosmyk włosów z twarzy i zbliżam się do ust. Zaciska je mocno, gładzę je palcem i nagle na dłoni czuję łzy. Tylko tego mi brakowało! Obejmuję ją i już wiem, że niczego dzisiaj nie wyjaśnię, że przedłużę tylko niepewność, bo nie powie ani „nie”, ani „tak”. Nie było sensu o nic pytać. Przytulam ją tylko mocno i szeptam do ucha:
- Pamiętasz? Miałaś kiedyś marzenie, by kochać się w windzie. Tu, w tej kamienicy jest winda, niedawno założyli.
- Ale zostawiłam torebkę w samochodzie.
- Po co ci teraz torebka? Nikt jej nie ukradnie – łapię ją za rękę i pociągam w stronę drzwi budynku. Biegnie ze mną i tylko cichutko mówi, że tam ma sporo pieniędzy, dokumenty i inhalator.

Zanim jeszcze winda zjeżdża, już się całujemy. Po chwili wpycham ją do środka, wciskam przycisk ostatniego piętra i rozpinam płaszczyk. Pierwsze szarpnięcie nie robi jeszcze na mnie wrażenia, drugie, mocniejsze, już mnie zaniepokaja. Eliza odpycha mnie i rzuca się w stronę drzwi. Krzyczy i zaczyna bić pięściami w metal. Szarpię ją i zaczynam wykrzykiwać, że to nic nie da, że tu jest przycisk alarmowy i zaraz ktoś nas uwolni, żeby usiadła, ze mam komórkę, że wszystko będzie dobrze, że panika nam nie pomoże, ale wszystko zdaje się na nic. Eliza nigdy nie była opanowana, była wewnętrznie rozdygotana, rozkojarzona, jakby jakaś zła moc oplatała jej umysł i szarpała nim. Jej wnętrze było jak galareta, wystarczyło lekko trącić, by wszystko trzęsło się z wyeksponowaną przesadą. I teraz, gdy juz straciła kontrolę nad sobą, wiedziałem, że zacznie się atak. Usiadła w rogu windy, położyła dłoń na piersiach, otworzyła szeroko usta i spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem. Kucam przy niej i widzę, że jest źle. Przypominam sobie, że inhalator został w jej samochodzie.
- Spokojnie, nie denerwuj się. Stres tylko pogorszy sprawę – zamiast konkretów, sypię tylko wiązankę nic nie pomagających słów.
Zrywam się, by wcisnąć alarm, nie zadziałał.
- Kurwa! To nowa winda! Dlaczego się zacięła? - Wyjmuję komórkę, wybieram numer 112, podaję adres budynku i proszę, by koniecznie wezwali pogotowie. Obcy głos po drugiej stronie odburknął tylko, ze wezwanie przyjęte i proszę czekać.
Czekam.
Siadam koło Elizy. Jej skóra ścierpła, zbladła, włoski na dłoniach stanęły dęba, jakby w przeczuciu, że gdzieś tam daleko, w innych rejonach ciała zaczyna się brutalna wojna o przetrwanie, walka o powietrze, o oddech. Dotykam jej czoła, poci się. Staram się mówić spokojnie, używać pozytywnych słów, z nadzieją, że te słowa w jakiś cudowny sposób rozszerzą jej tchawicę. Albo przynajmniej nie pogorszą sytuacji.
Łapie mnie za rękę, ściska tak mocno, że czuję ból. Nakrywam jej dłoń swoją, całuję w czoło. Żebra pracują jak oszalałe, jakby chciały wciągnąć cały świat, całą przestrzeń. Oczy, pełne przerażenia szukają we mnie poparcia. Błagają, bym powiedział, że to nie prawda, że nie dzieje się nic złego, że to jeszcze nie teraz, że przecież jest tyle spraw do załatwienia. Mateuszek za rok pójdzie do przedszkola. Kto zrobi mu zupę mleczną na śniadanie? Kto wyprasuje spodnie? Kto przyprowadzi z zajęć i zapyta jak minął dzień? Szukam słów, by dać jej nadzieję, ale wydaję tylko standardowe: „wszystko będzie dobrze”. Widzę jednak, że zaczyna tracić świadomość i sam zaczynam panikować. Szarpię ją za ramię, klepię po twarzy, krzyczę, by nie zasypiała i widzę jak zaciska zęby, wygina ciało, jakby chciała się z niego wyrwać, pozbyć się tej klatki, która ją uwiera, zrzucić z siebie ciężar kilogramów. Widzę, że jest wściekła, tłucze pięścią w podłogę i próbuje krzyczeć. Nie słucha już moich słów, zaczyna coś szeptać. Usta układają się w słowa, słowa – w chaotyczną modlitwę i próbę rozmowy.
„Nie będę już grzeszyć. Nie będę” - udaje mi się usłyszeć, jak negocjuje z Bogiem, ale już po chwili opada z sił. Potrząsam jej wątłym ciałem, jeszcze raz i jeszcze... Widzę tylko jak oczy tracą blask, jak przestają mnie widzieć, jak ich błękitny, morski kolor zmienia się w szary. Widzę jak godzi się z odejściem, jej umysł podpowiada, że nie ma już szans. Ja, przeciwnie. Szarpię ją z całych sił, krzyczę do ucha, wdmuchuję powietrze w usta, płaczę. Płaczę jak dziecko, błagam ją, grożę jej, ale mówię już do martwych uszu, patrzę w martwe oczy i tulę martwe ciało.
Eliza usycha. Jej duch wyrywa się z więzienia niedoskonałego ciała, ulatuje w przestrzeń, wreszcie czuje się wolny, swobodny. Znajdzie na pewno jakieś bezpieczne miejsce, ulokuje się wygodnie i odetchnie pełną piersią.
A ja? Kiedy otwierają drzwi windy, wbiegają do środka, chwytają ciało Elizy i próbują do mnie mówić, osuwam się na ziemię. Widzę ich z podłogi, dają mi zastrzyk, mierzą puls, zaglądają w oczy. Nic nie czuję, nie słyszę ich. Czuję jak ogarnia mnie senność, coraz większa i coraz bardziej obezwładniająca.
Eliza zmarła z mojego powodu, pozostanę w snach, by tam szukać ukojenia.

Opublikowano

Opowiadanie napisane sprawnie i dobrze. Wolałabym, aby autor pokusił się o opis bardziej prawdopodobnej historii. Nie chcę wchodzić w polemikę typu: takie rzeczy się zdarzają, wszystko jest możliwe... W zetknięciu z potencjałem autora, coś wewnątrz mnie powtarza mało, mógłby więcej, lepiej, wiarygodniej i z tą podniebną nutą werwy, która pozostawia czytelnika w osłupieniu jeszcze jakiś czas po.

Opublikowano

marcepanie,
może i bym napisał kilka ciepłych słów
ale nie potrafię,
nie mogę przecież odnosić się do typowego gniota ciepło,
bo byłoby to wmawianiu komuś kto uprawia pisarską tandetę,
że warto dalej tak pisać,
nie warto,
jacek.

  • 2 tygodnie później...
Opublikowano

Marcyś! znam to opowiadanie skądinąd! tam mówiłam - profesjonalizm i pewność pióra (klawiatury), płynie, kulminuje i finiszuje, jak należy. jesteś dla mnie wzorem i tam i tu
:)) Ty jesteś w tej trójce, o której mówiłam Mateuszowi :))
ale nie jestem żury!
:((
brawo!



×
×
  • Dodaj nową pozycję...