Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Pogromca

Kolejny dzień wstawał ze swojego krótkiego letargu. Był pierwszy września, a co za tym idzie początek szkoły. Czas dla jednych bardzo upragniony, a przez innych znienawidzony. Większość gotowa była oddać co tylko posiada by przedłużyć jeszcze wakacje, choćby o jeden dzień.
Arek wstawał z humorem zbitego psa. Był niczemu nie winny, a wszyscy bez przerwy nim pomiatali, wyzwiska i szykanowania towarzyszyły mu na co dzień. Trzynastolatek o osobowości dorosłego, chyba tylko to było przyczyną kpin ze strony jego kolegów.
Inteligentny i niezrozumiany przez nikogo ze swojej szkoły, o czarnych oczach i włosach z siłą magnetycznego spojrzenia, czekał tylko, aż kiedyś spotka kogoś takiego jak on sam.
-Świetnie… - mruknął półgłosem.- znów to samo, kolejny rok. Jeszcze tylko jeden, ten jest przed ostatni.
Oddałby wszystko, za to tylko by móc tam dziś nie iść. Z przymusu podniósł się ciężko z łóżka ubrał, i poszurał w stronę kuchni. Gdzie czekało na niego śniadanie z mamą.
-No kolejny rok, ucz się tak dalej, ale mógłbyś poprawić niektóre oceny.-Zagadnęła matka z nutą zachęty w głosie. Arek odpowiedział na to tylko mruknięciem.
-Czemu jesteś taki milczący? Coś się stało?
-Nic, po prostu nie chce mi się już wracać do szkoły.- Nigdy nie powiedział jej bowiem o swoich problemach, był na to zbyt dumny. Myślał, iż sam sobie z wszystkim poradzi. Jakże grubo się mylił. Teraz, żałował, że kiedy to wszystko się zaczęło nie poszedł po pomoc do rodziców.

Po skromnym śniadaniu ograniczającym się tylko do kromki chleba posmarowanej masłem i szklanki gorącej herbaty. Udał się, już kompletnie przytłoczony myślami w stronę miejsca tortur. Bo o przyjemnościach nie było mowy.
Idąc tak, wciąż rozpamiętywał przeszłość, jak wszystko się zaczęło i jak może się zakończyć. Gdyby nagle przyjechał ktoś do tego wygwizdowa i zabrał go ze sobą pojechałby bez zastanowienia. Był dobry i uczynny, lecz w stosunku do „przyjaciół” z klasy miał tylko jedną odpowiedź.
-Żeby tak zginęli, albo przynajmniej niech zostanie im to wszystko sowicie odpłacone.
-Ej rudy! Nad czym tyle myślisz… chodź no tutaj!- zawołał jeden z jego oprawców, Arek jak zwykle podążył za głosem bez najmniejszego sprzeciwu. By po chwili usłyszeć. – Po coś tu przylazł! Spadaj stąd!.- na dowidzenia dostał jeszcze kopniaka w tyłek.
Łzy wściekłości napłynęły mu do oczu, niestety nie mógł nic zrobić, ich była dziesiątka, a on sam. Jak zwykle sam.
Dlatego uciekł w mrok pielęgnując swoją nienawiść, bowiem tam nie czuł się samotny. W tym miejscu miał ogromną siłę, mógł budować jak i rujnować światy, jedną tylko myślą. Świat marzeń do którego tak chętnie się udawał. Stał się jego arkadią, w której mógł odsapnąć.
-Dziękuję bardzo serdecznie wszystkim przybyłym, cieszę się, iż zaczynamy nowy rok, i wszystko może potoczyć się zupełnie inaczej…- Powiedział swoim tubalnym głosem dyrektor.
-Dobrze, że chociaż on się cieczy…- mruknął pod nosem Arek, jeszcze dziesięć miesięcy, unikania, skrywania się i ucieczek. –Boże pomóż… nie opuszczaj mnie, a i ja Cię nie opuszczę…- wciąż planował. Gdyby więcej wdrażał w życie, całe jego życie mogło by wyglądać inaczej.
-Ej! Rudy…
-Czemu rudy, ja nie jestem rudy.- zastanawiał się z wściekłością Arek.
-Ej! Rudy podejdź tutaj…
-Nie mam czasu.- Odpowiedział bez najmniejszego namysłu.
-Co!? Czekaj zobaczymy jutro nie będę za tobą teraz szedł, jutro cie chwycimy. Zobaczysz!
-No świetnie już mam zapowiedziany piękny dzień. Może samobójstwo? Nie, nie mogę tego zrobić co by zrobili rodzice, rodzina, mam jeszcze całe życie, do czegoś muszę dojść, te lata przeminą i nareszcie szkoła średnia.
Idąc tak coraz szybciej z obawy o własne zdrowie, zauważył kontem oka Grześka, zawsze się przyjaźnili, niestety nigdy nie byli gotowi stanąć nawzajem w swojej obronie. Może dlatego Arek nie wierzył w przyjaźń. W miłość owszem, w obowiązek też, ale w przyjaźń coś takiego nie istnieje. Wszystko jest od niej silniejsze.
-Skoro każdy ma swojego obrońcę to gdzie podział się mój, Boże proszę pomóż mi. Już mam tego dość dwa lata wyzwisk, wyśmiewania i traktowania mnie jak zwierze… - i zasnął przygnieciony strapieniami jutra. Tylko w czasie snu mógł być tym kim chciał bez obaw.
Dziwna noc, księżyc w pełni przyjął czerwoną łunę, znak zmian. Całą swoją krwistą poświatą otoczył Arka. Przyprawiając go o dziwne sny.
-Gdzie ja jestem? Kim ja jestem? – Zapytał Arek wiszący głową w dół pośród nieprzeniknionego mroku.
-To twój sen… przeżyjesz coś co odmieni cię na całe życie, zmienisz się i swoją osobowość, będziesz pomagać innym, lecz najpierw załatwisz swoje sprawy…-odezwał się gruby basowy głos, podświadomości Arka.
Wszystko zawirowało wsysając go ze sobą, w głąb ciemności. W jednej chwili wylądował pośrodku lasu na miękkiej ściółce z liści. Mógłby tutaj leżeć całymi dniami, gdyby nie czyjś szept.
-Wstawaj! Czas zacząć twój trening! To będzie długa godzina. Do szyku! Rób to samo co ja.
Arek zdezorientowany podskoczył i bezwładnie stanął w jakiejś pozycji, był jednocześnie obserwatorem z boku widzącym swoje własne ciało, a jakaś druga część niego, pozostała w nim widząc tylko swoje ręce.
-Ale kogo mam naśladować nikogo prócz mnie tutaj nie ma!
-Cicho! Otwórz świadomość, nie myśl. Dzięki temu nauczysz się czegoś w przeciągu kilku minut, normalnie zajęłoby ci to lata.
Arek stracił rachubę, wydawało mu się, iż ćwiczy, jakieś postawy tylko kilka minut, ale czuł zmęczenie co było naprawdę dziwne. Po kilku tysiącach postaw, kopnięć i obrotów. Otoczenie znowu zawirowało, zmieniając scenerię. Teraz stał na jakiejś skale, ale już nie sam. Przed nim wyrosła postać w kapturze, a ten sam głos oznajmił.
- Masz mnie pokonać, swoje lęki, by móc przejść dalej.- I bez dalszej zwłoki ruszyła na niego dzikim pędem sunąc kilka centymetrów nad ziemią. I wyciągając przed siebie zielonkawe, przegnite dłonie. Dziwna esencja smrodu roztaczała się przed nią paraliżując, ciało.
Arek nie wiedział co robi, strach sam nim pokierował. Wykonał jakąś postawę z tych, które przedtem zażarcie ćwiczył. I obróciwszy się wokół własnej osi zepchnął bez problemu zakapturzoną postać z przepaści. Opanował własny strach, to uczucie adrenaliny i zwycięstwa było czymś cudownym. Nigdy czegoś podobnego nie doświadczył, jakże łatwo mu to przyszło. Czy to na pewno sen?
Po czym, na nowo cała sceneria gwałtownie się zmieniła. Lecz to już raczej nie był ten sam sen. Stał w jakiejś piwnicy pełnej uczniów. Wszyscy w wieku licealnym, patrzący na niego z podziwem i zaciekawieniem. Żaden nie miał na ustach uśmiechu szyderstwa. Czyżby nareszcie stał się kimś. Jakaś dziewczyna o dużych niebieskich oczach wpatrywała się w niego z kata sali. Te oczy…
-To twoja przyszłość, wykorzystaj czego się nauczyłeś, za rok przyjdziemy po ciebie, jesteś bardzo zdolny, będziesz świetnym Pogromcom.
Wstawał ranek, a wraz z nim zamazały się sny Arka. Pamiętał tylko ten ostatni dotyczący jego nowego życia. Może to moja pomoc…
-Ej! Ty! Powiedziałem ci, że dostaniesz… Chodź tutaj Rudy!- krzyknęli oprawcy, na powrót zaczynając swoją nową zabawę. Arek nic nie odpowiedział, tylko poszedł bez słowa do swojej szafki i zdjął kurtkę. Zdziwiony nie mniej tym co właśnie zrobił, niż jego kaci. Idąc do klasy czuł, że coś zmieniło go od środka, nie bał się już połowy rzeczy, które wcześniej napawały go paraliżem.
Poczuł, przemożną chęć ćwiczenia na dzisiejszym wychowaniu fizycznym. Choć przeważnie unikał tych lekcji, bowiem na nich to właśnie wszystko się zaczęło. Nie wiadomo czemu pokierował się instynktem, i na szóstej lekcji poszedł do szatni przebrać się wraz z innymi z jego klasy. Ich reakcja była natychmiastowa.
-Patrzcie! Kto tutaj przyszedł… Ej! To szatnia dla chłopaków wyjdź mi stąd bo się przebrać chce!
-Ja ci nie bronię.- Odparował szybko, Arek. Jednak nie dał po sobie pokazać zdziwienia, zachowując kamienną twarz w przeciwieństwie do pozostałych.
-Coś ty powiedział! Nie no teraz to ci tego nie daruję, szmato!
-Tak to sobie do lustra mów.
Znów zdziwienie, ale Arek nie dawał po sobie tego poznać, co nim kierowało, igra z śmiercią?
Tego już nie można było popuścić swojej ofierze, nie można przecież wyjść na słabeusza w otoczeniu kolegów. Wielki osiłek bezmyślnie rzucił się na Arka, nie zastanawiając się ani przez chwilę, nad jego zachowaniem.
Arek tylko uskoczył w bok i popchnął g oz całą siłą w ścianę za nimi. Przy czym przyznał cicho w duchu, że robi to podświadomie, albowiem nie zastanawiał się nad tym ani przez chwilę.
Gdy drab stracił przytomność odbijając się od ściany, reszta paczki ruszyła owczym pędem w stronę Arka. Po pięciu minutach walki wszyscy leżeli na ziemie, a nasza ofiara nawet się nie zadyszała.
Coś się zmieniło, na wychowaniu Arek błyszczał jak nigdy, nauczyciel o mało nie rozbił posadzki szczęką. Zawsze wróżył Arkowi kalectwo i nieumiejętność poruszania się w społeczeństwie. Przez to tylko, iż ten nie ćwiczył na jego lekcjach przez trzy lata. A teraz taka zmiana.
Po kilku dniach Arek przypomniał sobie te sny, zaniepokoiły go trochę, lecz miał jeszcze rok. Póki co po rozprawieniu się z wszystkimi, miał w szkole nową reputację. Zapowiadał się wspaniały rok.

  • 2 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przygniata mnie ten ciężar nocy. Siedzę przy stole w pustym pokoju. Wokół morze płonących świec. Poustawianych gdziekolwiek, wszędzie. Wiesz jak to wszystko płonie? Jak drży w dalekich echach chłodu, tworząc jakieś wymyślne konstelacje gwiazd?   Nie wiesz. Ponieważ nie wiesz. Nie ma cię tu. A może…   Nie. To plączą się jakieś majaki jak w gorączce, w potwornie zimnym dotyku muskają moje czoło, skronie, policzki, dłonie...   Osaczają mnie skrzydlate cienie szybujących ciem. Albo moli. Wzniecają skrzydłami kurz. Nie wiem. Szare to i ciche. I takie pluszowe mogło by być, gdyby było.   I w tym milczeniu śnię na jawie. I na jawie oswajam twoją nieobecność. Twój niebyt. Ten rozpad straszliwy…   Za oknami wiatr. Drzewa się chwieją. Gałęzie…. Liście szeleszczą tak lekko i lekko. Suche, szeleszczące liście topoli, dębu, kasztanu. I trawy.   Te trawy na polach łąk kwiecistych. I na tych obszarach nietkniętych ludzką stopą. Bo to jest lato, wiesz? Ale takie, co zwiastuje jedynie śmierć.   Idą jakieś dymy. Nad lasem. Chmury pełzną donikąd. I kiedy patrzę na to wszystko. I kiedy widzę…   Wiesz, jestem znowu kamieniem. Wygaszoną w sobie bryłą rozżarzonego niegdyś życia. Rozpadam się. Lecz teraz już nic. Takie wielkie nic chłodne jak zapomnienie. Już nic. Już nic mi nie trzeba, nawet twoich rąk i pocałunku na twarzy. Już nic.   Zaciskam mocno powieki.   Tu było coś kiedyś… Tak, pamiętam. Otwieram powoli. I widzę. Widzę znów.   Kryształowy wazon z nadkruszoną krawędzią. Lśni. Mieni się od wewnątrz tajemnym blaskiem. Pusty.   Na ścianach wisiały kiedyś uśmiechnięte twarze. Filmowe fotosy. Portrety. Pożółkłe.   Został ślad.   Leżą na podłodze. Zwinięte w rulony. Ze starości. Pogniecione. Podarte resztki. Nic…   Wpada przez te okna otwarte na oścież wiatr. I łka. I łasi się do mych stóp jak rozczulony pies. I ten wiatr roznieca gwiezdny pył, co się ziścił. Zawirował i pospadał zewsząd z drewnianych ram, karniszy, abażurów lamp...   I tak oto przelatują przez palce ziarenka czasu. Przelatują wirujące cząsteczki powietrza. Lecz nie można ich poczuć ani dotknąć, albowiem są niedotykalne i nie wchodzą w żadną interakcję.   Jesteś tu we mnie. I wszędzie. Jesteś… Mimo że cię nie ma….   Wiesz, tu kiedyś ktoś chodził po tych schodach korytarza. Ale to nie byłaś ty. Trzaskały drzwi. Było słychać kroki na dębowym parkiecie pokoi ułożonym w jodłę.   I unosił się nikły zapach woskowej pasty. Wtedy. I unosi się wciąż ta cała otchłań opuszczenia, która bezlitośnie trwa i otula ramionami sinej pustki.   I mówię:   „Chodź tutaj. Przysiądź się tobok. Przytul się, bo za dużo tej tkliwości we mnie. I niech to przytulenie będzie jakiekolwiek, nawet takie, którego nie sposób poczuć”.   Wiesz, mówię do ciebie jakoś tak, poruszając milczącymi ustami, które przerasta w swojej potędze szeleszczący wiatr.   Tren wiatr za oknami, którymi kiedyś wyjdę.   Ten wiatr…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-10)    
    • Singli za dużo, to 1/3 ludności. Można się cieszy, że tyle jest wolnych. W każdym wieku ludziom kogoś brakuje.
    • @Wędrowiec.1984 Jakoś je starałem posegregować, ale istnieje wiele innych. W Polsce mamy ok. 10 milionów singli i ta liczba rośnie, więc uznałem, że poezja powinna też się tym zająć. Pozdrawiam
    • Ból zaciska na skroni palce  cienkie, twarde, szklane, jakby ktoś ulepił je z odłamków reflektora, który pękł od zbyt głośnego światła. Wpycha mi w czaszkę powietrze ostre jak tłuczona szyba, jakby każdy oddech był drzazgą rozjarzonego żaru, w którym ktoś spalił swój ostatni obraz.   Czuję, jak myśl tłucze się o moją kość czołową, jakby chciała wybić sobie ucieczkę, zanim skurczy się do rozżarzonej kuli.   Oddycham sykiem. Oddychawłamóknieniem. Oddycham światłem, które nie oświetla – tylko wypala świat kawałek po kawałku, systematycznie, metodycznie, jak kwas, który zna mój wzór chemiczny, mój rytm, moje wszystkie uniki. Ona prześwietla mnie jak rentgen zrobiony z błysku widzi we mnie nerwy, zanim ja je poczuję.   Dźwięki stoją jak martwe ryby w słojach formaliny: oblepione szumem, przykryte bębenkowym całunem, wypatrują mojej uwagi – rozproszonej, popękanej, jakby każda synapsa pisała zaklęcia przeciwko ciszy, jakby mózg uczył się alfabetu tego pierdolonego bólu poprzez puls.   Nacisk wcina się we mnie głębiej niż sen, głębiej niż jawa, głębiej niż wszystkie myśli: jest czysty, nieubłagany, bezczelnie precyzyjny. Nic nie udaje. Ona nie kłamie – uderza prosto, uderza w punkt, jak neurolog-sadysta, który nie używa eufemizmów, bo ma twoją mapę nerwów zaśmieconą swoimi flagami. Nudności oplatają mnie jak zwierzę zrobione z wilgoci i ołowiu, jak drapieżnik, który zna mój żołądek lepiej niż ja.   Próbują mnie wypchnąć z mojego ciała, a potem wciągają z powrotem – jakby chciały mnie mieć w sobie na stałe, jako tę cholerną świadomość, którą trzeba strawić.   Rozkłada mnie na części jak fizyk, który bada materię od środka na zewnątrz, fala po fali, wibracja po wibracji. Światło patrzy na mnie jak ślepe bóstwo zrobione z igieł; niczego nie żąda, ale wszystko przeszywa.   Tętni za powieką, tętni tak, jakby za gałką poruszał się oddzielny, wściekły organizm – szary impuls, skurcz za skurczem, jak sejsmograf zawieszony wewnątrz czaszki, który odbiera tylko trzęsienia ziemi.   Skroń parzy, szczęka drewnieje, oczy szczypią, jakby słońce przykładało mi do źrenic swoje gorące monety, żądając zapłaty za każdy gram ciemności, który we mnie gasi.   Przedmioty stoją nieruchome i przejrzyste, płoną odwrotnym blaskiem,  blaskiem, który nie daje ciepła, tylko wiedzę. Do dupy wiedzę. Cienie dymią bólem.   Słyszę głowę dzwoniącą ciszą  jakby wielki mosiężny dzwon właśnie bił wewnątrz moich zatok. Wchodzę w ten atak jak w obrzęd przejścia, w równanie, które można rozwiązać tylko własnym, przeklętym pulsem. Ona jest nauczycielką, puls jest kapłanem, mrok jest księgą, a ja jestem zdaniem, które zamiera w połowie, niezdolne do postawienia kropki. Tabletka, pogryziona przez nadzieję, leży jak relikwia niezawierzonego planu – świadectwo ulgi, która nigdy nie miała okazji nadejść.   Uśmiecham się pod nosem: nie trzeba leku, żeby się poddać tej szmacie. Wystarczy zgodzić się, pozwolić jej wyssać z człowieka wszystkie dzienne pewniki, aż zostanie tylko cienki szlak – migoczący ślad na rozpalonym ekranie świadomości. Jestem przejrzysty. Nie winem, nie uniesieniem, nie letnim rozproszeniem – tylko szarym uderzeniem, które wybiela człowieka do zawiasów czaszki, wyskrobuje z niego zamiary, a na koniec zostawia w środku iskrę: zimną, krystaliczną, prawdziwą. Jedyną prawdziwą rzecz w tym całym burdelu. Mrok migocze, jakby ktoś zmielił tysiąc płatków ołowiu i rozsypał ich pył, żeby zobaczyć, czy potrafię w nim utonąć. Ona potrafi kochać okrutnie. Ale kocha, do cholery, uczciwie  pali od środka, wypala skupieniem, aż leżę w jej uścisku niby bezwładny, a jednak w środku czuwam czystym, ostrym płomieniem, którego żaden zdrowy dzień, choćby promieniał pewnością, nie potrafi zrozumieć. I niech się jebie.            
    • @jeremy uważaj, żeby ci ktoś nie ogołocił :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...