Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Jedyne co teraz czuję to ból. Rozsadza mi głowę, rozsadza serce i ciało. Tylko dlaczego nie mogę krzyczeć? Dlaczego moje usta wciąż są zamknięte, dlaczego wciąż panuje cisza...?
Zza ściany dobiegały dźwięki jakiejś melodii granej na pianinie, zapewne przez moją siostrę. To dziwne, ale nigdy jej nie widziałem. Usłyszałem kiedyś, jak matka mówiła do niej, że nie może do mnie chodzić, bo jestem szalony. Krzyczałem wówczas, że to nie prawda, lecz nikt mnie nie słyszał, nikt mi nie odpowiedział. Jakbym był daleko, a przecież znajdowałem się tuż za ścianą, za cienkim kawałkiem betonu i cegły.

Czasami zatracałem się w bezkresnych minutach, nie wiedząc kiedy jest dzień, a kiedy noc, nie wiedziałem, że mijają tygodnie, bo dla mnie nie minęła jeszcze doba. Aż w pewnej chwili usłyszałem jak otwierają się drzwi do mego pokoju, ktoś po cichu wszedł do środka. Widziałem niewyraźny zarys owej postaci, lecz już po tym mogłem stwierdzić, że to nie jest moja matka, ani lekarz. A więc kto...?
- Michael? - Usłyszałem delikatny dziewczęcy głos, który momentalnie ukoił mój ból. Michael... Tak, tak mam na imię, choć już o tym zapomniałem. Od bardzo wielu dni, a może i miesięcy nie słyszałem, by koś zwracał się tak do mnie. Każdy unikał mówienia do mnie po imieniu. Milczałem, dziewczyna podeszła do mojego łóżka i uklękła przy nim. Pierwsze na co zwróciłem uwagę, to jej oczy. Miały idealny kształt i kolor czystego błękitu. Można z nich było wyczytać wszystko, co działo się w jej sercu. Odczuwała teraz lęk, ale taki, jaki odczuwa się przed czymś nieznanym. Wzięła moją zimną rękę w swoje ciepłe, delikatne dłonie i aż zadrżałem, bo jej ciepło zaczęło przenikać komórki mego ciała. Ona też milczała, oparła policzek o wierzch mojej dłoni, jej oddech muskał skórę. Zamknąłem oczy i poddałem się chwili. Mimo, że gdzieś w głębi duszy istniała obawa, że to tylko sen, lub urojenie, nie chciałem teraz o tym myśleć, czułem po prostu błogość. Nagle zaczęła śpiewać, najpierw cichutko, że nie mogłem zrozumieć słów, potem głośniej i wyraźniej.
- Walcz, walcz, walcz, twój bunt przewyższy nawet bogów gniew. Walcz, walcz, walcz, do końca sił... Walcz, walcz, walcz, ze strachem swym... - Słyszałem jeszcze jej głos, lecz już nie czułem jej dotyku, jej oddechu. otworzyłem oczy, nie było jej. Wkoło panowała niezmącona cisza, zdawało się, nigdy nie przerwana, ale ja wiedziałem, że ona była tutaj na prawdę, trzymała moją dłoń i mi śpiewała. Kazała mi walczyć; mam walczyć, gdy leżę tutaj nieruchomo, gdy jedyne co mogę, to krzyczeć?!
Zacisnąłem powieki pragnąc zasnąć, lecz sen nie przychodził. Nie wiem ile tak leżałem, gdy nagle uświadomiłem sobie coś. Przyczyną mojego kalectwa jest strach, strach, który siedzi głęboko we mnie. Strach przed światem, przed jego innością i nowością. Strach przed samodzielnością. Paniczny lęk przed bólem, innym niż ten fizyczny. Postanowiłem spróbować. Nie miałem nic do stracenia, a zysk mógł być ogromny. Położyłem jeszcze dłoń na portrecie wyrytym na udzie. 'Robię to dla ciebie' - pomyślałem i chwyciwszy rękoma nogę opuściłem ją na podłogę, to samo zrobiłem z drugą. Powoli osuwałem się na zimny parkiet, opadłem pochylony do przodu, nie mając siły wyprostować kręgosłupa, który od tak dawna nie był używany. W końcu przemogłem się i jednym ruchem rozprostowałem plecy, ostry ból przeszył moje ciało. Krzyknąłem i zaraz ucichłem, w uszach dźwięczał mi odgłos strzelania stawów. Głowę oparłem o materac łóżka. Bezwolna marionetka, która próbuje zmienić swój los.
Pokój tonął w żółtawym świetle ulicznych latarni.W ciszy słychać było tylko głośne bicie mego serca. Poczołgałem się do krzesła i napierając na nie całym ciałem wstałem. W mej głowie kotłowało się naraz tak wiele myśli, tak wiele uczuć rozsadzało każdy nerw mego ciała.To, czego się teraz dopuszczałem, było pogwałceniem każdej myśli, jaka przebiegała mi przez głowę odkąd pamiętam. Zawsze traktowałem chodzenie jak czynność plugawą i chełpiłem się tym, że nie jest mi to dane. Tak samo było ze światem zewnętrznym, był dla mnie krainą, gdzie żądze fizyczne brały górę nad duchem, gdzie liczyło się wszystko, tylko nie uczucia i człowiek. To, co znajdowało się za oknem, było dla mnie uosobieniem piekła.
A dziś... Dziś czuję tak ogromną chęć wyjścia na zewnątrz. Wyjść, wyczołgać, cóż za różnica. Teraz, po prostu, chciałem to spełnić. Stałem chwilę na chwiejnych nogach opierając się o krzesło, w końcu postawiłem pierwszy krok. Byłem jak niemowlak, który dopiero uczy się chodzić, ja jednak nie mam obok siebie kochających dłoni, które uchroniłyby mnie przed upadkiem. Dotarłem do drzwi, zdawało mi się, że zajęło mi to bardzo dużo czasu. Nacisnąłem mosiężną klamkę, zamek ustąpił; przez moment oślepiał mnie blask lampy znajdującej się w pomieszczeniu. Zachwiałem się i musiałem oprzeć plecami o ścianę, by nie upaść. Z każdą następną sekundą mój wzrok przyzwyczajał się do światła, ujrzałem wyraźnie każdy kształt. Mahoniowe meble, skórzane kanapy, płonący kominek, czarny fortepian. Abstrakcyjne i irracjonalne obrazy wiszące na kremowych ścianach, mnóstwo rodzinnych fotografii ustawionych na kominkowym gzymsie. I samotna łza, która opadła na miękki dywan u mych stóp. Ciche łkanie zapalczywie wyrywające się z gardła, nieznośny ucisk w sercu. Widziałem świat, który nawet w najmniejszym stopniu nie należał do mnie. Za sobą miałem moje więzienie, pokój, w którym spędziłem całe swoje marne życie, przykuty do łóżka, nie tyle kalectwem, co strachem. Głośny krzyk o pragnienie miłości, od dawna próbujące się ze mnie wydostać. Czułem się napiętnowany samotnością i bólem, rozpaczą i lękiem. Zdawało mi się, że wszystko to zaraz rozsadzi mi serce, że gdy oni wrócą do domu, zastaną moje ciało, leżące bez życia na tym pięknym dywanie. W myślach widziałem ulgę na ich twarzach, a w ich oczach, wyraz pogardy i obrzydzenia, gdy patrzyli na moje ciało. Na białą skórę, nigdy nie tkniętą promieniami słońca, na zapadłe policzki, które mimo jedzenia, nie chciały się wypełnić. Chciałem krzyczeć, lecz nie mogłem wydobyć z siebie innego dźwięku niż szloch. Zdawało mi się, że ten cały widok gwałci moją duszę, że zdziera z niej resztki człowieczeństwa. Dławiąc się łzami i czując w sercu pustkę ruszyłem przed siebie, co chwila musiałem łapać się jakiegoś mebla, by utrzymać równowagę. Sam nie wiedziałem, gdzie idę. Jakby po omacku, zaślepiony przez słone krople, dotarłem do jakichś drzwi, nie zauważyłem, że nie znajdowałem się już w tamtym pokoju, to pomieszczenie było większe, ale puste. Na środku znajdowały się schody prowadzące na piętra, to się chyba nazywało hol, ale nie jestem pewien. Gdy nacisnąłem rzeźbioną klamkę, a drzwi puściły, w nozdrza uderzył mnie świeży zapach, potem, poczułem jakby wbijały mi się w twarz miliony drobniutkich igiełek. Pierwszy raz poczułem zimno. Chwilę później jego dłonie oplatały całe moje ciało i ciągnęły mnie do siebie. Wyszedłem na zewnątrz. Pod bosymi stopami zaskrzypiał mi śnieg. W książkach tak to się nazywało. Zamarznięta woda, opadła na ziemię w postaci takiego puchu. Zakręciło mi się w głowie od tego wszystkiego, to było za dużo, za dużo jak dla mnie. Zachwiałem się i upadłem. Ciało bezszelestnie opadło na biały materac, twarz wtopiła się w śniegowa poduszkę, która otuliła ją swym chłodem, ściągając mroźny, otępiający sen, który kończyć miał się śmiercią...

Opublikowano

Do porządnej korekty indianko z japońską duszą, ale ( jak zawsze w przypadku Twoich tekstów) warto sobie przeczytać.
gdy leżę tutaj nie ruchomo - nieruchomo?
Zacisnąłem powieki pragnąć - pragnąc?
które uchroniły by -uchroniłyby?
Zachwiałem się i musiałem oprzeć się plecami - bez drugiego " się"
te pomieszczenie - to pomieszczenie!
Jeśli jeszcze raz powiesz do mnie per "pan" to game over! To po pierwsze. Po drugie, jak mogłaś mnie podejrzewać, że " przyjdę i zażądam od Ciebie kasy za pomoc.."!? Jak mogłaś...

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Zrobiłam korektę.
Ej, no co?! W końcu pan... Tfu! W końcu każdemu tak piszesz (może byyć?!), więc ja biedna sobie myślałam, że i do mnie tak powiesz! Poza tym, wszędzie szerzą się materialiści... =.=' I proszę nie krzyczeć na mnie, bo się w sobie zamknę.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Wracam najpóźniej jak tylko się da. Czerń okiennic,  zwiastuje kolejną samotną noc. Czasami zastanawiam się  po co w ogóle tutaj wracam. Dom powinien być ciepłym i troskliwym miejscem, pełnym radości, życia i najszczęśliwszych wspomnień. A nie zimną klatką bestii.  Otwieram dębowe drzwi.  Zawsze skrzypią jednako,  straszliwym, płaczliwym skowytem. Przekraczam próg, by już bezpowrotnie zanurzyć myśli w oceanie depresyjnych mar. W hallu pali się nikłe światło,  starych kloszowych lamp. Butelkowa zieleń, refleksów, zagląda ze strachem ku załamaniom korytarza. W piwnicy cicho skomle wiatr.  Jak zwykle zapomniałem  o zamknięciu tam okna. Ale światło w korytarzu zostawiam, by duchy tu zamieszkałe nie musiały  brodzić po omacku  od pomieszczenia do pomieszczenia. Nigdy co prawda żadnego nie spotkałem, ale czuję że tu są.  Zostawiam im zawsze poczęstunek  i trochę wina w jadalni. Zawsze zastaje jedynie puste talerze i wysączoną do cna butelkę. I odsunięte od stołu krzesła.  Kiedyś zostawiłem im butelkę szkockiej i lód. Nie ruszyły nawet odrobiny a nocą dały oznaki swojej dezaprobaty. Gasiły i zapalały światła, tłukły oknami  a gdy wybiła przeklęta godzina trzecia. Podchodziły pod próg mej sypialni i patrzyły  swymi oczyma ślepców ku memu niewzruszonemu jednak obliczu. Aż do świtu,  który przyniósł ostatnią w tym sezonie burzę. Ich kroki echem rozbrzmiewały  w całym domostwie. Widać nie lubią pić na umór. Cóż, ich strata w gardło moje.   Tym razem jednak, gdy skierowałem swe kroki ku jadalni, uderzyło mnie coś więcej niż smutek i zmęczenie do których obecności w moim życiu zdążyłem się przyzwyczaić. To było inne uczucie.  Zbyt głęboko raniące by można było zignorować jego nagłą bytność w tym miejscu Była to rozpacz. Rozgniatająca serce. Żałoba, wstrzyknięta do żył. Niwecząca w zarodku  wszelkie zarzewie szczęścia.  Na domiar tego ogarnął mnie paraliżujący członki strach, gdy zdałem sobie sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze. Stół został sowicie i przykładnie nakryty. Białym, nieskazitelnie wykrochmalonym obrusem o półkoliście ciętych końcach. Leżała na nim moja najdroższa zastawa i srebrne sztućce z secesyjnego kompletu. Dań było kilka. Wyróżniała się szczególnie ułożona na środku brytfanna z pieczoną w jabłkach gęsią, były gulasze i dziczyzna, sosy pieczeniowe, śmietanowe i dipy przeróżne. Chleby rumiane z chrupiącymi skórkami  i bułki paryskie z  charakterystycznie naciętymi bliznami. Owoce ułożone w piramidki, kusiły apetycznoscią z wypucowanych pater. Kilka butelek wina stało na stole. Były tam też moje koniaki w inkrustowanych złotem karafkach. Aperitify i stouty. Nie było jednak ani butelki szkockiej. Widać ten kto to wszystko przygotował, nie gustował w jej palącym trzewia smaku. A usiadł on u góry stołu wieczernego. Miał co najwyżej lat dwadzieścia. Bo nie wyzbył się do końca rysów chłopięcych a zarys jego szczęki nie obył się jeszcze widać prawdziwie z ostrym męskim zarostem. Włosy miał gęste i rozczochrane.  Barwy żywego ognia. Oczy niewielkie i zmrużone.  Też rzucające ku mnie ogniste błyski. Był niski acz bardzo solidnie zbudowany. Dłonie zdradzały potężną siłę. A barki i pierś jakby chciały  wyrwać się z pęt koszuli i marynarki. Nos miał długi, wąski i krzywy. Usta szerokie i nikłe.  Tak jakby nie trenowane mową wargi, prawie zanikły  w jakiś niewytłumaczalny sposób. Był ubrany dość ekstrawagancko  i w zupełnej kontrze do mojej starannej i stonowanej stylizacji. Marynarka jego, typowy Kent, była barwy lawendy a koszula ciasno upięta pod szyją miała odcień egipskiego piasku.  Nieznajomy nie zapomniał  o czarnej, tweedowej muszce I eleganckich, lakierowanych oksfordach. Jego ton głosu,  odpowiadałby jak ulał  do odczytu treści,  najstraszniejszych, poczytnych horrorów. Był lodowato nieprzyjemny. Nie witał mnie jak gospodarza a jak intruza. Przynajmniej początkowo  odniosłem takowe mniemanie. Wstał jednak gdy tylko przekroczyłem próg i jednym sprawnym susem doskoczył do mnie, uważając na zdradliwe nierówności, wiekowego parkietu.  Wyciągnął ku mnie dłoń i rzekł.   - Dziękuję Panu serdecznie za wielomiesięczną opiekę i dbanie o moje potrzeby. Dom jest prowadzony w sposób wzorowy a rozpieszczanie mnie napitkiem i posiłkami uważam za prawdziwie niepotrzebny acz bardzo miły dopust. Ale gdzież podziały się moje maniery. Nazywam się Tom Donnery a Pan zdaje się ma na nazwisko Tracy. Miło mi Pana poznać. Proszę niech pan spocznie.    Odsunął mi krzesło i serdecznym gestem zachęcił mnie bym usiadł. Zrobiłem to dość machinalnie acz na nadal dość sztywnych z niepokoju i strachu kolanach. Donnery wrócił na swoje miejsce lecz tylko na moment, chwycił karafkę z koniakiem i nalał nam obu do przygotowanych kieliszków. Uchwycił je delikatnie w palce i znów ruszył ku mnie by podać mi przygotowany trunek.   - Przydałby się lokaj lub dwóch. - rzucił z delikatnym uśmiechem - Niestety musimy zadowolić się swoim towarzystwem. Odebrałem kieliszek lekko drżącą ręką i opuściłem na wysokość piersi.   - Pan zdaje się nie piję whisky - w sumie nie wiem dlaczego akurat to przyszło mi teraz do głowy - Proszę mi wybaczyć, że kiedyś nieopatrznie zostawiłem ją dla Pana na tym stole.   Donnery machnął lekceważąco wolną dłonią.   - Było minęło. Poszło w niepamięć. Proszę tego nie roztrząsać. - wzniósł cichy toast i wychynął kieliszek do sucha. Ja poszedłem w jego ślady - To ja jestem winny Panu przeprosiny. Zachowałem się wtedy karygodnie. Jak demon z piekła rodem a nie wiktoriański, szlachetny duch. No to za pojednanie. - napełnił nam puste naczynia i po chwili echo poniosło po pomieszczeniu cichy brzęk kryształu.             Toast wypełniliśmy ochoczo.   - Proszę bardzo Pan się częstuję. To mój osobisty rewanż za pana gościnność. Jedzmy i porozmawiajmy. Jak ludzie honoru i godności, których nie sposób dziś kupić.   A więc sięgnąłem po kilka kromek chleba i skrojoną, soczystą pieczeń   - Panie Tracy, może to będzie z mojej strony zupełny nietakt pytać o tak osobistą rzecz ale czy powie mi Pan dlaczego umarł Pan za życia? Nigdy nie spotkałem w tych murach nikogo poza Panem. Żadnych pańskich znajomych, przyjaciół ani kobiety.    Może i było to nietaktowne ale jednak co szkodziło mi by odpowiedzieć  zgodnie z prawdą.  W końcu musiałem komuś się wygadać.  Choćby i nie pochodził ze świata żywych.    - Nie pochwalam płytkiej małostkowości i próżności Panie Donnery, a zarazem brzydzę się zdradą, dlatego też nie mam nikogo z kim mógłbym dzielić tak życie jak i łoże.   Donnery kroił starannie gęś na równe części, uważając by nie poplamić się tłuszczem    - Czyli odeszła z innym. Najpewniej jeszcze z tym kogo zwał Pan druhem i przyjacielem? - spojrzał na mnie z bólem pełnym zrozumienia - Wiem co Pan czuję. Straciłem tak żonę i swego brata. Ich portrety spoczywają  do dziś w piwnicy. Nie ma usprawiedliwienia dla tak podłego występku. Zdrada zabija celniej niż sama śmierć. Więc wypijmy za ich śmierć.   Wzniósł kolejny toast a ja jeszcze chętniej wychynąłem kieliszek do sucha.   Piliśmy i rozmawialiśmy przez całą noc.  Przed samym nastaniem świtu, pragnął bym odprowadził go do domu.  Widać to nie był jego jedyny dom. Szliśmy po przystrzyżonym równo trawniku. Pijani w sztorc ale w szampańskich nastrojach, ku małemu pagórkowi okalanego starym zagajnikiem. Na szczycie byliśmy wraz z pierwszymi promieniami słońca. Pożegnał mnie wylewnie i gorąco i zszedł prędko po kamiennych schodkach wgłąb ciemni grobowca.  Żeliwna krata zasunęła się za nim a kłódka z łańcuchem wróciły posłusznie na swoje miejsce. Obejrzałem się tylko raz, akurat gdy słońce przebiło się przez konary i liście i oświetliło biały, lekko omszały i zabrudzony śladami deszczu. Marmurowy grobowiec rodu Donnery. Postanowiłem upić się u jego stóp do nieprzytomności. Wyjąłem piersiówkę ze szkocką z zawiniątka kieszeni pod połą marynarki i wzniosłem toast ku cichej budowli. Za jego spokój i zbawienie duszy.  
    • Wycięte metry żył z bladych przegubów splecione w pętle dla wyblakłej szyi leżą między zgniłymi wnętrznościami  karmiącymi tabuny nabrzmiałych much   Czekają na odpowiedni moment aby wywiesić wysuszone resztki w teatrze dla małoletnich denatów  przed rozkładem z obrzękiem na krtani   Niech wlewają trupie trzewia i kości  w ciemne pustostany po gałkach ocznych gdzie jedynie skolopendra z żyletką wije się ze ścierwem dawnej uwagi   Nacina pozostałe ściany czaszki wpuszczając przez nie oślizgłe wymioty płynące z ust szklanych prostokątów  gdy dłoń przykłada lufę do skroni
    • Dintojra od misjonarzy   Wchodzą jak splendor pomiędzy drzwi Srebrne tłumiki brody i pejsy Nie drgnie powieka ni ręka po kwit Żydom co przyszli zrobić tu meksyk   Mimo złych intencji to błogosławieństwo Bracha od braci prosto ze wschodu Za wspólne zimne ziemiste piekło I by przed śmiercią zaufać Bogu    
    • @Lidia Maria Concertina wreszcie trafiłam na moje klimaty - swietny wiersz, a w dodatku bardzo oddaje moj dzisiejszy nastrój jesieniowaty ....

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Pozdrowienia.
    • @marekg wnrew pozorom, jeden z najbardziej jesiennych wierszy, jakie ostatnio czytałam. I jeden z ładniejszych.  Pozdrowienia. 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...