Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'rodzina' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o portalu
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


  1. Przysługi oddane Długi spłacone Sprawy uporządkowane Testament spisany Majątek rozdany Grób naszykowany Kapłan wezwany Smutek wylany Żal niewypowiedziany Msza odprawiana Rodzina zebrana Czarno ubrana I tylko jedno pytanie Czy kochającego Lecz nie kochanego Wpuszczą do królestwa niebieskiego?
  2. 6 - Marzę o takich włosach… - powiedziała latynoska, zaplatając pasma czarnych włosów Odetty w długi warkocz. - Prawda, że są piękne? – odezwała się druga nieznajoma mi dziewczyna. - Takie miękkie… Jak o nie dbasz? - Nie dbam – odparła Odetta – Urodziłam się z takimi. - Zazdroszczę ci – szepnęła rudowłosa, głaszcząc głowę mojej siostry. - Przestańcie, wasze są niemal tak piękne jak moje – powiedziała Odetta z machnięciem ręki. Pokręciłam głową, a na moje usta wkradł się litościwy uśmiech. To właśnie cała moja siostra. Zna swoją wartość, brak u niej kompleksów; uwielbia, gdy ludzie ją podziwiają. Nie jest jednak pozbawiona wad, a myśl o tym, że ich nie posiada jest najbardziej irytującą i odpychającą cechą jej charakteru. Wzbudza zazdrość u wielu kobiet, a zazdrość prowadzi do nienawiści. Nieraz zastawałam Odettę płaczącą pod kołdrą, zdradzoną lub oszukaną przez osoby, które uważała za przyjaciół. Myślałam wtedy, że tylko ja jestem jej prawdziwą przyjaciółką. Kto, jeśli nie rodzona siostra, mógłby zrozumieć ją lepiej? Komu mogła zaufać, powierzyć sekrety? Tylko na mnie mogła bezwzględnie polegać. - Mamy gości – odezwała się czwarta osoba. Popatrzałam w prawo, tam, skąd dobiegał spokojny, beznamiętny głos. Pod oknem, na drewnianym wózku inwalidzkim siedziała dziewczyna, właściwie dziewczynka niemogąca mieć więcej niż piętnaście lat. Patrzyła na mnie z obojętnością, a jej przygaszone, zielone oczy pozbawione były wyrazu. Uwagę moją przykuły jej długie ciemnoblond włosy wylewające się za oparcie wózka i ciągnące się kilka centymetrów po podłodze. Ich długość była imponująca. Rozmowa ucichła. Wszystkie oczy w pokoju zwróciły się na mnie i Ines. - Odetta! – szepnęłam z uśmiechem na ustach. Nagle cała złość i żal, którą trzymałam w sercu przestała istnieć. Z niebywałym wysiłkiem powstrzymywałam się, by ze szczęścia nie rzucić się siostrze w ramiona. Stało się. To naprawdę się stało. Po czterech latach w końcu doczekałam tego momentu. Moje szczęście było nieopisane. Odetta wstała. Wychwytywałam i starałam się zapamiętać każdy szczegół jej wyglądu: biodra szersze niż ramiona, obszycie w talii ciasno opinającej białej sukienki, bransoletka z białego złota na wiotkim nadgarstku, długie zadbane paznokcie, naszyjnik z pereł na szczupłej szyi; długie rzęsy podkreślone czarną kredką, pieprzyk pod lewym okiem, ostro zarysowane ciemne brwi. Bałam się, że jeśli coś przeoczę, nie będzie mi dane tego już więcej zobaczyć. - Kochane – zaczęła Odetta – Czy mogłabym prosić was o wyjście? Jej dwie przyjaciółki wstały bez słowa. Ubrana w golf i kusą spódnicę rudowłosa podeszła do okna, by wyprowadzić wózek inwalidzki z pokoju. - Jedziemy, siostrzyczko – powiedziała ściszonym głosem do niepełnosprawnej dziewczynki. - Nie musisz tak do mnie mówić, Mayro – odparła z naciskiem jej siostra. Ustąpiłam miejsca w drzwiach nieznajomym, a te, wymijając mnie, obserwowały mnie z nieufnością. - Ty też wyjdź, jeśli możesz, siostro – Odetta splotła ręce przed sobą. Zdumiałam się. Nie zdążyłam nawet przekroczyć progu, a już miałam wyjść? Ramię Ines otarło się o moje. Spojrzałam na dziewczynę. Zerknęła na mnie, po czym odwróciła się i opuściła pokój. Otworzyłam usta. Dotarło do mnie, że to nie mnie Odetta nazwała siostrą. Cała radość, którą czułam przez tę krótką chwilę została mi odebrana. - Siostro? – powtórzyłam drżącym głosem. - Nilce… - zaczęła Odetta. Choć uniosła ręce, jakby do uścisku, przerwałam jej. - Siostro?! – podniosłam głos, robiąc krok do przodu – To ją nazywasz teraz siostrą?! Zacisnęłam zęby. Patrzyłam prosto w kryształowo błękitne oczy Odetty, czekając na odpowiedź, której tak naprawdę nie chciałam usłyszeć. Znałam ją, ale wiedziałam, że jeśli wypłynie ona z ust mojej siostry, wzmocni to ból, który poczułam. - Co ty tu robisz, Nilce? – spytała spokojnie Odetta, cofając się o krok. Spłynęła po mnie ulga. Nie musiałam tego słyszeć. - Szukałam cię – odparłam. - Po co? Z mojego gardła wyrwał się krótki śmiech, lecz zaraz umilkłam, widząc powagę na twarzy siostry – nie żartowała. - Po co? – powtórzyłam – Zniknęłaś na cztery lata bez słowa! Zostawiłaś w domu wszystkie swoje rzeczy, nie zabrałaś nawet walizki! Nikt nie chciał mi powiedzieć, co się z tobą stało! - To nie jest twoja sprawa – Odetta odwróciła wzrok. - Nie moja sprawa? Umierałam ze strachu! – krzyknęłam – Umierałam ze strachu! Dzień w dzień od twojego zniknięcia próbowałam znaleźć jakąś podpowiedź, gdzie się podziałaś. Co chwilę przeszukiwałam twoje rzeczy, myślałam tylko o tobie. Modliłam się bez przerwy! Jesteś moją rodzoną siostrą… - głos mi się załamał. Na policzkach poczułam gorące łzy. Trudno powiedzieć, czy płakałam ze złości, czy ze smutku, jakiego doznałam w tamtej chwili – Ale teraz masz inną siostrę… - dodałam cicho i zwiesiłam głowę. - To prawda – przyznała Odetta. Zaśmiałam się raz jeszcze mimo łez. - Nawet nie zaprzeczasz. - Po co tu jesteś? – zapytała. - Chciałam cię zobaczyć… i upewnić się, że żyjesz – otarłam spływające po brodzie łzy. - Widzisz, że żyję i jestem szczęśliwa – Odetta usiadła w fotelu pod ścianą. Założyła nogę na nogę i oparła głowę na wewnętrznej stronie dłoni. W tej pozycji, ubrana w białą suknię i z wyrazem zobojętnienia w jasnych oczach wyglądała elegancko jak dama. - Szczęśliwa? – uniosłam oczy. - No tak. Jestem wśród swoich – mówiąc to, moja siostra rozłożyła ostentacyjnie ręce. - Czyli? – dopytałam. - Wśród przyjaciół, rodziny – odparła, po czym wstała – Po co tu jeszcze jesteś, Nilce? Już wiesz, że wszystko ze mną w porządku. Położyłam rękę na czole. Ból w skroni powrócił, promieniując na cały przód mojej głowy. Zrobiło mi się słabo. Pozwoliłam sobie usiąść w fotelu. Nie spodziewałam się po Odetcie takiej oschłości, niechęci wobec mnie. - Nie myślałaś o powrocie do domu? – zapytałam. - Nie – Odetta wbiła wzrok w kryształowy żyrandol – Dlaczego miałabym tam wracać? Otworzyłam usta, lecz przez moment zabrakło mi słów. W mojej głowie zrodziło się pytanie: czy ona zawsze taka była? Czy to wioska ją tak zmieniła? - A co z rodzicami? Babcią Millan? Twoimi przyjaciółmi? Co ze mną? – mój głos ponownie się załamał. - Tutaj mam rodzinę, Nilce – wciąż na mnie nie patrzyła – Prawdziwą rodzinę. - I siostrę również – dokończyłam. - To prawda – potwierdziła Odetta – Odejdź stąd, Nilce. Nie pasujesz tutaj. - Nie odejdę. Nie bez ciebie – zaprotestowałam. - Zrozum, że tutaj jest moja rodzina, nie w Wyoming! Poderwałam się z fotela mimo bólu, który czułam w skroni. Nie mogłam dłużej znieść tej rozmowy. Szarpały mną skrajne emocje: najpierw nieopisana radość, gdy weszłam do pokoju, potem żal, a następnie przykrość zmieszana z wściekłością. Przypomniałam sobie, dlaczego tu jestem. Bez słowa zerwałam łańcuszek z krzyżem, który przylegał to mojej szyi. Wyciągnęłam zaciśniętą w pięść dłoń w stronę Odetty. - Weź to – powiedziałam – Chciałam ci go oddać. Należał do ciebie. - Nie przyjmę tego – moja siostra osunęła się z odrazą. - Weź – zbliżyłam się do niej – Nie chcę mieć go ze sobą. Zapanowała między nami cisza. Patrzyłyśmy na siebie wrogo, każda oczekując na ruch tej drugiej, niby czekając na atak. Zaciskałam dłoń coraz mocniej, a łańcuszek wbijał mi się w skórę. - Myślę, że czas na ciebie – wycedziła w końcu Odetta. Rozluźniłam się. - Masz rację… - westchnęłam, opuszczając rękę – Nie powinno mnie tu w ogóle być. Rzuciłam siostrze ostatnie spojrzenie i opuściłam francuski pokój. Gdy stanęłam na chodniku, odetchnęłam czystym wiejskim powietrzem, którym przepełnione było miasteczko. Brakowało tu spalin samochodów i wojskowych wozów przejeżdżających przez drogę. Otaczała mnie cisza zmącona jedynie przyciszonymi rozmowami nielicznych przechodniów. Z wściekłością rzuciłam złoty łańcuszek przed siebie. Upadł bezgłośnie na środek ulicy. Więc tutaj kończy się moja podróż. Przekonałam się, że nic nie znaczę dla Odetty. Przestało mnie dziwić to, że rodzice tak unikali jej tematu. Wraz z jej zniknięciem przestała być ich córką. Ruszyłam przed siebie. Musiałam wrócić do gospody, a nie wiedziałam nawet, który kierunek obrać. Nigdzie nie było oznaczeń ulic, a ja nie skupiłam się na kierunkach, którymi prowadziła mnie rano Ines. Pozostawało mi iść prosto w nadziei, że uda mi się wrócić do karczmy Maven. Wsunęłam rękę do kieszeni, w której schowałam paczkę papierosów i zapałki. Przysiadłam na murku po drugiej stronie ulicy. Gdy rozpoczyna się wrzesień, dni zaczynają być krótsze, niż w lecie. O czwartej po południu w lipcu słońce wisiałoby wysoko na niebie, a dziś – dziewiętnastego września – chowało się za dachami domów, malując sklepienie czerwienią. Nade mną zapaliła się lampa, rzucając światło na ciemniejący chodnik. Raz po raz wypuszczając dym z ust, oglądałam spadające z drzew liście, które mizernie odwracały moją uwagę od niebieskiego domu naprzeciwko. Za wszelką cenę starałam się nie myśleć o tym, co zaszło tam parę chwil temu; chciałam wymazać to z pamięci, a jednak myślałam tylko o tym. Nagle usłyszałam trzepot skrzydeł. Zadarłam głowę, szukając źródła dźwięku. Czarny punkt krążył nade mną, szybko zmieniając swoje położenie. Zmrużyłam oczy, by przyzwyczaić się do ciemności. Na początku wydawało mi się, że to ptak, ale gdy zwierzę zbliżyło się do mnie, po czym przysiadło na mym ramieniu, przekonałam się, że to nietoperz. Jego szpony wbijały mi się w skórę, ale nie przegoniłam go. On również był sam. Potrzebowaliśmy nawzajem swojego towarzystwa. Minęło kilka minut. Z westchnieniem rzuciłam papierosa na chodnik, a wiatr poderwał liście na nim leżące. Nietoperz zapiszczał. Kiedy położyłam palec na jego główce, chcąc go pogłaskać, on potrząsnął nią dwa razy. Uśmiechnęłam się flegmatycznie. Wszystkie lampy na ulicy zapaliły się. Zwierzę na moim ramieniu wzbiło się w górę, po czym zniknęło na tle nocnego nieba. Musiałam wracać. Wstałam i rozejrzałam się. W oczy znów rzuciła mi się wieża kościelna. Poszłam w jej stronę, traktując ją jako drogowskaz. Nie musiałam długo iść, by trafić prosto pod kościół. Szczęściem, gdy stanęłam przed budowlą, która w rzeczywistości okazała się być skromną kaplicą ozdobioną wieżami, rozpoznałam jedną z ulic, którą szłam rano z Ines. Miasto opustoszało. Wpatrzyłam się w drzwi kaplicy. Poczułam się źle z tym, jak potraktowałam łańcuszek siostry. Nawet, jeśli nie chciałam go mieć, nie powinnam wyrzucać go na środek ulicy. Jest to symbol Chrystusa, a ja go zbrukałam. Czułam wstyd przez grzech, który popełniłam. Powinnam go odpokutować lub chociaż przeprosić Jezusa w modlitwie. Z determinacją weszłam do kaplicy. Stukot moich obcasów odbił się echem od ścian. Choć przy ołtarzu paliły się świece, wnętrze było ciemne. W gotyckich oknach brakowało witraży, kamienne ściany pozbawione były obrazów, a na suficie zaś namalowana była strzelista ćma. W ławce ozdobionej kwiatami, tuż przed ołtarzem, siedziała jedna osoba. Przeszłam przez środek sali, równie skrępowana, co za każdym razem, gdy wchodzę do niezmąconego żadnym dźwiękiem pełnego ludzi kościoła przed mszą. Usiadłam niedaleko kobiety w pierwszym rzędzie. Przeżegnałam się, po czym spojrzałam na nią kątem oka. Z daleka wyglądała bardzo ładnie: bujne brązowe loki spływały wraz z pochyloną w dół głową, przesłaniając nieco zgarbiony nos. Ubrana w czarną suknię z dekoltem odsłaniając obfity biust, siedziała ze złożonymi na kolanach dłońmi. Czerwone usta szeptały coś, a oczy okalane ciemnymi rzęsami były zamknięte. Gdy jednak przyjrzałam się bliżej, odskoczyłam przestraszona. Lewy policzek pokrywała rozległa czerwona blizna, choć gładka, to bardzo głęboka. Kobieta spojrzała na mnie szklistymi ciemnymi oczami. Szybko odwróciłam wzrok i złożyłam ręce do modlitwy. - Wybacz mi Boże, bo zgrzeszyłam… - zaczęłam. Moje przeprosiny zaraz zmieniły się w modlitwę. Modliłam się o przeżycie ojca na froncie, o spokój matki po moim zniknięciu, o to, by rodzice pogodzili się ze stratą córki, by Odetta zmieniła się i wróciła do rodziny, a jeśli nie – by była szczęśliwa w swym nowym życiu. Mimowolnie uniosłam głowę, gdy usłyszałam przed sobą kroki. Stała przede mną kobieta śniadej cery, o migdałowych bursztynowych oczach i zadartym nosie. Mieniące się ciemne blond włosy sięgające do pasa splotła w warkocz. Ręce złożyła na brzuchu, na satynowej koszuli z żabotem, a usta ozdobiła łagodnym uśmiechem. - My się chyba nie znamy – rzekła. - N… nie – zająknęłam się, zapatrzona w ranę wydrapaną na jej czole. - Msza odbywa się pod koniec każdego miesiąca, ale cieszę się, że jesteś tu, by pomodlić się do Matki – powiedziała – Ja mam na imię Rivi. Jestem tutaj kapłanką – rozłożyła ręce niczym księża za piedestałem, głosząc kazanie. Do Matki?, powtórzyłam w myślach, nie jest to kościół chrześcijański? To wyjaśniało brak krzyży, obrazów i witraży. Zarumieniłam się, wstydząc się własnej głupoty. - A ty jak masz na imię – spytała kapłanka. - Nilce – odparłam bezzwłocznie. - Miło mi cię poznać. Mam nadzieję, że będę widywać cię tutaj równie często, co Eleonore – mówiąc to, wskazała na kobietę z blizną na twarzy. Eleonore rzuciła nam krótkie spojrzenie. - Tak… ja również – mruknęłam zmieszana i wstałam. Pośpiesznie ukłoniłam się kobietom, po czym wyszłam z kaplicy. Kiedy wyszłam na zewnątrz, miasteczko było pochłonięte przez ciemność. Części chodnika rozświetlone były lampami ustawionymi w sporych odstępach od siebie. Niebo zasnuły chmury. Idąc pustą ulicą, ciągle miałam przed oczami bliznę Eleonore. Co musiało się stać tej biednej kobiecie? Z pewnością jakaś tragedia, jej twarz będzie oszpecona do końca życia. Poczułam dreszcz na plecach. Współczułam jej. Kończąc swe rozmyślania, trafiłam przed gospodę „Trującą”. Drewniane drzwi z dwoma oknami przypominały mi te, które widziałam w knajpach na wyciecze w Teksasie. Przez szybę widoczne było kilka stolików i Maven stojącą za barem na tle butelek alkoholu. Weszłam do środka. - Nareszcie wróciłaś – powiedziała do mnie barmanka – Czekają na ciebie od jakiegoś czasu. - Kto? – uniosłam brew. Nie spodziewałam się, że ktoś mógłby czekać na mnie w obcym mieście. Maven wskazała ruchem głowy na stolik po lewej stronie pod oknem. Siedziała tam Meridia, a obok niej kolejna nieznajoma mi młoda kobieta o afrykańskiej urodzie, czarnej skórze, długich ciemnych włosach i mieniących się płomienną żółcią oczach. - Mogę w czymś pomóc? – zapytałam, podchodząc do stolika. Meridia uśmiechnęła się. - To my chcemy pomóc, kochana – powiedziała. - Jestem tu, by uleczyć twoje rany – odezwała się nieznajoma. - To jest Afia – przedstawiła ją Meridia – Jest naszą uzdrowicielką. Uzdrowicielką? Być może w Orhill nie było wykwalifikowanego lekarza ze względu na małą liczbę ludności; do Coppermine zaś było daleko, a ja nie wdziałam tutaj ani jednego samochodu bądź przystanku autobusowego. - Ze mną jest wszystko w porządku – stwierdziłam. Odwróciłam wzrok, gdy usłyszałam otwierające się drzwi. Do gospody weszła latynoska, którą spotkałam w domu Ines. Usiadła przy barze. Afia wstała. - Niestety nie. Uderzenie w głowę spowodowało u ciebie łagodny wstrząs mózgu… Jestem pewna, że bardzo cię boli. Mimochodem dotknęłam bandaża pod moimi włosami. - Cóż… właściwie, masz rację – przyznałam. Trudno było ukryć bóle głowy, które uginały moje kolana. - Pozwól mi siebie opatrzyć – poprosiła uzdrowicielka. Popatrzałam z niepewnością na Meridię, która trzymała na kolanach dwie butelki i gazę. Nigdy nie korzystałam z usług uzdrowiciela. Pojęcie to znałam z książek, gazet i opowieści. Wiem, że stanowisko to funkcjonowało kilka Wejów temu, lecz nie sądziłam, że spotkam kogoś takiego we własnej osobie. Meridia kiwnęła głową zachęcająco. - Bursztyny bardzo dobrze działają na otarcia i rany – powiedziała Afia, gdy usiadłam we wskazanym przez nią miejscu. - Bursztyny? - Zgadza się – namoczyła gazę w brązowozłotym płynie z fiolki, którą podała jej Meridia – Niestety przygotowanie naparu jest bardzo czasochłonne. Merida u siebie w aptece posiada jego duży zapas – uśmiechnęła się, rozwiązując bandaż na moim czole i przyłożyła do niego gazę. Poczułam kojący chłód wilgotnego materiału. Zastanawiałam się, jak można zrobić napar z kryształu. Kamień nie posiada w sobie esencji, którą można pozyskać. Chcąc go stopić, potrzeba szalenie wysokiej temperatury, ale nawet wtedy pozostaje on kamieniem. To, co posiadała Afia z pewnością nie było skałą. Ocknęłam się, kiedy Maven postawiła z hukiem kubek na stoliku. Meridia wyciągnęła korek z drugiej butelki. W powietrzu uniósł się ostry zapach ziół. - Wypij – przysunęła do mnie kubek. Wzięłam go do ręki. Skrzywiłam się, gdy do moich nozdrzy dostała się gryząca woń. - Co to jest? – zapytałam. - Miłorząb i złocień zaparzone w gorącej wodzie z naszych źródeł – odparła Meridia – Pomoże ci, zaufaj mi. Przez myśl przeszło mi, że gdy to wypiję, zostanę otruta, a moje ciało porzucone w lesie na pastwę dzikich zwierząt. Od mojego przybycia nietrudno było mi zauważyć, że mieszkańcy miasta nie są do mnie przyjaźnie nastawieni. Przechodnie patrzyli na mnie zmrużonymi oczami i szeptali między sobą. Tak, jak powiedziała Marina – byłam intruzem. Z drugiej jednak strony otrzymałam pomoc i od Ines, i od Meridii, i od Afii. Dlaczego miałabym nie zaufać im tym razem? Afia przyniosła ulgę dla mojej rany, Meridia pomogła mi, gdy znalazła mnie w lesie nieprzytomną i brudną od błota, a Ines zaprowadziła mnie do Mariny, a potem do Odetty. Powinnam być im wdzięczna. Przełknęłam ślinę i za jednym zamachem wypiłam napar. Wyrazistość ziół rozgrzała mnie od środka. - Niebawem ci się polepszy. Odpoczywaj – poleciła Meridia i razem z Afią wstały. Maven zabrała kubek i wróciła za ladę. - Dziękuję wam – powiedziałam, a w odpowiedzi otrzymałam ciepłe uśmiechy. Usiadłam przy barze. Przygnębienie i poczucie winy nie minęło. Moim wciąż targało rażące uczucie zwodu. Zerknęłam w prawo, na latynoskę siedzącą kilka miejsc dalej, czując na sobie spojrzenie jej ciemnych oczu. Nie było w nich nienawiści, ani przyjaźni, brakowało im wyrazu, który mogłabym odczytać. Po prostu na mnie patrzyła. Utrzymałam z nią kontakt wzrokowy. Zastanawiałam się, kim dla Odetty jest ta dziewczyna, jak bardzo są sobie bliskie, czy są przyjaciółkami? Choć w ustach wciąż czułam posmak ostatniego papierosa, wyciągnęłam kolejnego i odpaliłam zapałkę. - Tu się nie pali – oznajmiła Maven, nim zdążyłam zbliżyć do niego płomień. Wyciągnęłam go z ust. - Przepraszam – mruknęłam i wbiłam wzrok w blat. Ból w skroni złagodził się, a ciepło ziół czułam w całym ciele. Prócz mnie, w gospodzie została tylko latynoska. - Coś podać? – zapytała barmanka. Zorientowałam się, że to pytanie było skierowane do mnie. - Tak, piwo – odparłam bez namysłu. Piłam alkohol tylko kilka razy w życiu. Nie były to duże ilości, jedynie lampka wina z okazji wesela lub przyjęcia urodzinowego kogoś z rodziny. Nie czuję potrzeby jego spożywania, jak i również nie widzę sensu w piciu na poprawę humoru tak, jak robiła to moja matka po kłótni z ojcem, lub gdy działo się coś złego. Mimo iż była wtedy spokojna, nie mogłam patrzeć, jak zataczała się albo spała na stole w kałuży rozlanego wina, nie lubiłam słuchać jej majaczenia i niezrozumiałego bełkotania. Według mnie alkohol nie jest potrzebny. Maven postawiła kufel z pieniącym się piwem. Wzięłam łyk. Skrzywiłam się, czując chmielową gorycz. Rudowłosa podparła się na ladzie, lustrując mnie. Zerknęłam nad nią znad kufla. - Czemu tu jesteś, co? – spytała – Po co przyjechałaś? Westchnęłam, odstawiwszy dzban. - Chciałam… Odnaleźć siostrę – ostatnie słowo z trudem przeszło mi przez gardło. Skoro Odetta uważała, że nie jestem jej siostrą, to dlaczego ja miałabym ją tak nazywać? - I znalazła się? Kiwnęłam głową. - Powiedziała mi, że nie uważa mnie za rodzinę i kazała mi wyjechać… - w odpowiedzi Maven prychnęła pod nosem z uśmiechem. Ściągnęłam brwi – Co w tym śmiesznego? - Kim ona jest? – barmanka wyminęła moje pytanie. - Odetta… - zawahałam się, nie będąc pewną, czy używa ona jeszcze swojego nazwiska – Rymer. - Rymer, Rymer… - powtórzyła do siebie Maven, owijając wokół palca rudego loka – Aha!, wiem, która to. Ładna dziewczyna, bardzo ładna, ale niezbyt zdolna. - Co to znaczy „niezbyt zdolna”? – nie zrozumiałam. - Wiesz co? – właścicielka „Trującej” wskazała na mnie palcem. Nie odpowiedziałam, czekając na to, co powie dalej – Jesteś swoja. Powinnaś tu zostać. Znając twoją, jak mówisz, siostrę, za kilka dni zmieni zdanie i sama zacznie cię szukać. - Naprawdę w to wątpię – odparłam. Czekałam na nią cztery lata, czy w kilka dni mogłoby się coś zmienić? - Ja wiem, że tak będzie – Maven zmrużyła oczy, niby grożąc. Opuściłam wzrok. - Mama na mnie czeka – starłam z kufla spływającą po nim kroplę wody. Maven niespodzianie rozłożyła ręce. - Jesteś tu bezpieczna! – wykrzyknęła – Nikt ci krzywdy nie zrobi! Zaczęłam stukać paznokciami w ladę. Miała rację. Do tej pory nikt w Orhill mnie nie skrzywdził, a nawet dostałam więcej pomocy, niż oczekiwałam. - Czuję, że należysz do nas… – barmanka pochyliła się do mnie tak blisko, że dzieliło nas ledwie kilka centymetrów – Odzyskasz siostrę – dodała, gdy nie odpowiedziałam, zastanawiając się nad sensem jej słów. Napiłam się piwa. Zawiesiłam wzrok na butelce whisky stojącej na półce za Maven w towarzystwie wielu innych alkoholi: win, piw, miodu, nalewek i cydru. Zostając tutaj, nie straciłabym nic z życia w Wyoming. Być może nawet wtedy coś mogłoby się zmienić. Na lepsze. - Budka telefoniczna jest za budynkiem – powiedziała Maven, jakby odgadując moje myśli. Pokręciłam głową. - Chcę napisać list. Zdawałam sobie sprawę z tego, że matka będzie na mnie wściekła. Wyjechałam, nie zostawiając po sobie śladu i znalazłam się w miasteczku, którego ona z pewnością nienawidziła przez tym jak odebrało jej ono córkę. Będzie chciała zabrać mnie stąd, by nie straciła także mnie. Im później się dowie, tym lepiej. Maven mruknęła pod nosem ze zrozumieniem, po czym schyliła się. Oczekując, aż wyłoni się z powrotem spod lady, spojrzałam w prawo. Latynoska, wsparta na łokciach, parała nad filiżanką herbaty, myśląc o czymś intensywnie. Przede mną pojawiły się kartka i pióro. - Skrzynka pocztowa znajduje się niedaleko kaplicy – podpowiedziała mi barmanka. W gospodzie zapanowała cisza. I ja, i Maven umilkłyśmy. Nie spostrzegłam nawet, kiedy latynoska wyszła, a na jej miejscu pozostała jedynie pusta filiżanka. Ręka, w której trzymałam pióro, zawisła nad kartką. Nie miałam matce nic do powiedzenia – prócz przeprosin. Zaczęłam pisać. Droga mamo, Wiem, jak bardzo musisz być zła na mnie za to, co zrobiłam. Zapewne wypłakujesz teraz oczy i ja również myślę o tym cały czas. Nie musisz się jednak o mnie martwić, jestem w Orhill. Znalazłam Odettę. Wrócę niebawem, nie mogę powiedzieć kiedy, bo sama tego nie wiem. Nie martw się, mam gdzie mieszkać i jestem bezpieczna. Otrzymałam pomoc od mieszkańców. Babcia Millan cię wesprze; przekaż jej, że jej fiat wytrzymał podróż. Kocham cię, Nilce. Kiedy odłożyłam pióro, Maven podała mi kopertę. Wsunęłam tam list i podpisałam ją. Kufel piwa był prawie pusty, na dnie pozostała tylko sycząca po cichu piana. Przetarłam szczypiące mnie oczy. Zegar z kukułką nad barem wybił północ. Zsiadłam z krzesła. Trudno mi było uwierzyć, jak szybko minął ten dzień. Spędziłam za barem więcej czasu, niż myślałam. - Możesz płacić dwadzieścia dolarów za noc. Rozgość się – rzuciła z machnięciem ręki Maven i zniknęła w korytarzu, do którego ja również zmierzałam. Zamknęłam po cichu drzwi mej nowej enklawy. Ten pusty pokój stał się właśnie moim mieszkaniem. Szczęściem, nie musiałam płacić za niego zbyt wiele. Jednak przy sobie miałam jedynie sukienkę, w której wysiadłam z samochodu i weszłam do miasta i pantofle. Nieziemsko żałowałam, że zostawiłam walizkę w czerwonym fiacie 500 babci Millan. Uchyliłam okno i zapaliłam papierosa. Postanowiłam wrócić po nią jutro rano, oczywiście, jeśli samochód będzie jeszcze stał tam, gdzie go zostawiłam. Wielu ludzi pokusiłoby się zabrać auto stojące samotnie na pustkowiu. Na tę myśl moje serce zabiło szybciej. Starałam się wyrzucić ją z głowy. Obiecałam babci, że zadbam o jej auto i nie mogłam jej zawieść. Dym z moich ust ulatywał w mrok bezgwiezdnej nocy. Księżyc raz po raz wyłaniał się zza chmur, to rozświetlając, to na powrót gasząc pole posągu anioła. Mej uwagi nie przykuła jednak górująca nad błoniami figura, a postać kryjąca się na skraju lasu. Wytężyłam wzrok. Biała suknia i wieniec ze stokrotek na ciemnych grubych lokach podpowiedziały mi, ż postacią tą, stojącą w towarzystwie dwóch leżących u jej stóp wilków jest Meridia. Powolnymi ruchami gładziła głowę jednego z nich. Pierwszy raz udało mi się zobaczyć, by wilk pozwolił dotknąć się człowiekowi. Silny podmuch wiatru rozwiał włosy Meridii, jak i moje. Dziewczyna przestała nagle głaskać swego pupila, podniosła głowę i popatrzała przed siebie. Również spojrzałam w tamtą stronę. Posąg anioła drgnął, po czym rozbujał się i z ogłuszającym łomotem runął na ziemię. Głowa pięknej, aczkolwiek zniszczonej kamiennej istoty potoczyła się po trawie. Otwarłam szeroko oczy, a dreszcz na plecach poruszył moimi ramionami. Czy wiatr naprawdę mógłby być na tyle silny, by przewrócić kilkutonową rzeźbę? Nie, tylko trąba powietrzna lub trzęsienie ziemi byłyby w stanie to zrobić. Doprawdy, dziwne miasteczko, pomyślałam. Zewsząd otaczała mnie woda. Płynęłam w powietrzu, niczym ptak, bezgłośnie, obserwując zieloną taflę jeziora. Słyszałam bzyczenie ważek, lilie na gigantycznych liściach dryfowały od brzegu do brzegu. Zza obrośniętych mchem drzew wyłaniało się czerwone światło. To słońce zachodziło. Usłyszałam pod sobą plusk. Spojrzałam w dół. Brązowe loki rozpływały się na wodzie, a splecione w wianek stokrotki zmiękły, gubiąc białe płatki. Biała, przybrudzona ziemią suknia falowała spokojnie. Do moich uszu dotarły dźwięki muzyki. Choć wciąż byłam w lesie, jezioro zniknęło. Poczułam grunt pod stopami. Przede mną na kamieniu siedział młody mężczyzna. Błyszczące blond włosy związane były błękitną frotką. Przez ramię, na beżowym swetrze przewieszoną miał torbę podróżną. Jego kolana i kalosze były zakurzone. Grał na flecie. Melodia wdzierała mi się w głowę, hipnotyzując mnie i sprawiając, że chciałam słuchać więcej i więcej, bez końca.
  3. W powietrzu echa dawnych gromów Niektórym zdarza się powracać I szczerbić belki zacnych progów Przez wszystkie zmarnowane lata Gdy z wierzchu wszystko raźno błyszczy W eterze wielkie poruszenie Byle nie przelać czar goryczy Gdy pośród stołu ripost skrzenie Raz słychać toast (wojny omen) Raz coś tam tylko szemrze lekko Niejedno widział stary portret A cztery ściany swoje wiedzą
  4. mieszkam w szczycie to dziwne miejsce pod ziemią choć bardzo wysoko mam swój kącik i nikłą przestrzeń na świat jednak brak okna by coś zobaczyć muszę wejść na szpic - po komfort w ziemię się zapaść może gdzie indziej jest lepiej niż tu lecz nie znam poziomych światów
  5. kiedyś lubiłam listy pisać zatem napiszę dzisiaj do ciebie słowa w nim padną tradycyjne opowiesz mi jak jest w niebie drogi Jasiu synku kochany biegałbyś teraz roześmiany przyjaciół wielu byś miał jednak los inaczej chciał chociaż się nigdy nie urodziłeś w sercu wielką zasiałeś nadzieję w moim życiu dzień zajaśnieje i tym co mam się z tobą podzielę realnie wtedy myślałam o tobie szykując świat do twoich narodzin dziecięcą wyprawkę szykowałam w twoim pokoju do dzisiaj stoi życie ci jednak szansy nie dało nigdy się z tobą nie przywitałam nie wezmę nigdy cię w ramiona nie spojrzę w oczy ukochane nie ma cię teraz obok mnie jednak w duszy obecność czuję biegasz po łące kolorowej w krainie szczęścia podobnym tobie
  6. Rozdział piąty - Cholerne długie przerwy! No i mamy piękny, złoty październik! Niestety mi te dni, a przynajmniej poniedziałek i wtorek nie będą się zbyt dobrze kojarzyć. Możecie to zwalić na mój neurotyzm i przewrażliwienie, ale gdybyście dowiedzieli się o sobie i innych tego, co ja, to też mielibyście mieli mętlik w głowie. Zaznaczę, że nie byłam w poprzedni piątek w szkole, gdyż nie chciałam brać udziału w tym całym Dniu Chłopaka. Dla mnie takie świętowanie typu prezenty, życzenia tylko dlatego, że ktoś urodził się danej płci to czysta głupota. No i zazwyczaj to całe świętowanie zawsze wygląda dość prymitywnie, szczególnie że moja klasa składa się tylko z prymitywów. Tak samo nie lubię świętowania ósmego marca. Dobra, zacznijmy jednak od relacji poniedziałkowych. Poniedziałek, trzeciego października. Była właśnie długa przerwa. Chwila spokoju w tym małpim gaju! Jak na takie szaraczki to moja klasa jest dość zgrana i wszyscy trzymają się razem niczym wielka paczka przyjaciół. W sumie to łącznie ze mną jest nas wszystkich jedenaścioro, więc jakieś płytkie relacje z taką ilością osób od biedy można jeszcze stworzyć. Wiadomo, tylko ja jestem poza. Zgrane stadko jak jeden mąż zawsze wychodzi na korytarz podczas długiej przerwy, a ja w tym czasie mam sposobność poczytania. Książkę od Tomka skończyłam pochłaniać już w weekend. Postanowiłam jednak, że oddam ją mu dopiero na naszych pozaszkolnych zajęciach. Nie wiem czemu, ale nie chciałam, żeby miał przeze mnie kłopoty w pracy. Tak więc dzisiaj czytałam „Pierwsze koty” Ewy Nowak oraz chłonęłam atmosferę polskiej, złotej jesieni. Nie spodziewałam się, że przez następne dwadzieścia minut usłyszę czyjekolwiek kroki w sali. Niestety! Do sali weszła ta cała Dagmara. - Mogę usiąść? Nogi mnie trochę bolą od długiego stania, sama rozumiesz. - Usiadła na wolnym krześle obok, nie czekając na odpowiedź. Wredna małpa! Wbiłam wzrok w tekst i udawałam, że czytam. Niech wie, czym jest chamstwo! - Musimy pogadać. – Ciągnęła dalej. - Sprawa jest poważna. - Niby o co chodzi? - Cholera. To chyba zabrzmiało dość chamsko. Dagmara chyba po prostu udała, że tego nie słyszałam. - Nie uważasz, że za bardzo spoufalasz się z Kaliszem? Ach! Więc to o to chodzi! Strażniczkę moralności w oczy kuje niewinne faworyzowanie! -To chyba moja sprawa, no nie? Najwyżej to ja popełnię błąd, nie ty. - Radzę ci uważać. – Tu zmieniła ton na mniej przyjemny. - Tomuś lubi swoje uczennice, słyszałam, że czasami aż za bardzo. Krew mi do głowy uderzyła! Jak można aż tak się pomylić w ocenie dobrego człowieka! - Słuchaj, to, że ty nie lubisz ćwiczyć i nie wiesz praktycznie nic o swoim schorzeniu, nie oznacza, że możesz dorabiać gębę komuś, kto chce ci pomóc. No i biedaczko źle interpretujesz moje relacje z Kaliszem, które są oparte o wspólną pasję. Dagmara spojrzała na mnie, jakbym co najmniej wytarzała się w gównie. Na jej twarzy widoczne były rumieńce. Aż tak się biedaczka wściekła! - Żałosna jesteś! - Wycedziła przez zęby, po czym podniosła się. Najszybciej jak potrafiła, skierowała się ku wyjściu. -Nawzajem! - Rzuciłam jej na odchodne. Wiem, byłam wredna i sprawiało mi to sporą satysfakcję. Do końca dnia traktowałyśmy się z tą idiotką niczym powietrze. Wtorek, czwartego października. No i nastał kolejny dzień w szkole. Na szczęście Dagmara nadal mnie unikała, więc nie było kolejnych pogadanek. Na długiej przerwie chciałam wrócić do tego, co mi zostało przerwane wczoraj. Niestety ponownie nie wyszło! Znowu te cholerne kroki! Uniosłam wzrok i już chciałam solidnie opieprzyć Dagmarę. Tyle że to nie była ona. Przede mną stała Paulina! Poczułam nieznośny skurcz w żołądku i zobaczyłam gwiazdy przed oczyma. Ręce też zaczęły drżeć mi widocznie, a ciało lekko zesztywniało pod wpływem emocji! No tak, teraz mój brak zdecydowania się na mnie mści! Miałam do niej napisać, ale stchórzyłam. Teraz muszę mierzyć się z nią oko w oko. Paula niestety, o ile była ładnym dzieckiem, to teraz była pyzatą nastolatką ze sporą nadwagą i cienkimi prostymi blond włosami. Oczka ma małe niczym u świnki, a głos brzmi prawie męsko. Paweł, gdyby żył na pewno by na nią nie poleciał. Tyle że jej brzydota wcale nie sprawiała, że czułam się pewniej. -Musimy pogadać. - Rzuciła tonem, który nie toleruje żadnej odmowy. - Wiem... - Wyszeptałam. - Usiądź, proszę. - To nie będzie konieczne, ponieważ nie mam zbyt wiele czasu. Chcę ci tylko przekazać, żebyś powiedziała swojej matce o tym, że jeśli nie przestanie mnie nękać tymi fałszywymi oskarżeniami to pójdę z tym do dyrekcji, a następnie na policję. Powinna być mi wdzięczna, że nie poszłam z tym od razu do nauczycielskiego! Wiesz, o jaką sprawę mi chodzi i nie udawaj głupiej. Nie miałam pojęcia skąd wiedziała, że mama jest nauczycielką w tej szkole i że ja tu się uczę, lecz nie miałam siły na zadawanie pytań. - Tak, ja wiem, że ty nie miałaś z tym nic wspólnego. Moja matka chyba obwinia wszystkich wokół za śmierć Pawła. Trudno jej zrozumieć, że nie jesteś winna tego, że tam byłaś i tego zakładu... - Jakiego znowu zakładu do cholery jasnej?! - Paulina wyraźnie weszła mi w słowo. - Mnie tam nawet nie było! Byłam wtedy w szpitalu! - Ale jak to...? Przecież dokładnie pamiętam ten zakład o słodycze i buziaka, twoją sukienkę i Pawła jak tonął! - Nie wiem, co się ci się roi w tej główce! Ja tego twojego brata ledwo znałam, na pewno z nim się o nic nie zakładałam. Byłam tego dnia w szpitalu, miałam operację! -Ale jak to? - Byłam w totalnym szoku – Przecież dokładnie wszystko zapamiętałam! - Wykrzyknęłam płaczliwie, bo już nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć. - Dziewczyno, nie okłamuj mnie! Jak chcesz to pokażę ci dokumenty ze szpitala! Nie obchodzi mnie to jak to załatwisz, ale nękanie ma się skończyć! - Skierowała się ku wyjściu. - Aha, i nigdy w życiu nie założyłabym sukienki. Niezła schizofreniczna rodzinka z was. Zostawiła mnie taką otępiałą. Nie byłam w stanie niczego notować czy czytać. Pani Kasia zaniepokojona moim stanem po dwóch tak spędzonych lekcjach zadzwoniła po mojego tatę, aby mnie szybciej odebrał. Kiedy wychodziłam, odprowadzało mnie wzrokiem dziesięć par oczu. Nie były to przyjazne spojrzenia, raczej mieli ze mnie niezły ubaw. Późne popołudnie tego samego dnia. Tata chciał odwołać moje dzisiejsze zajęcia z Tomkiem, lecz gorąco go przekonywałam, że dam radę ćwiczyć. Oczywiście zależało mi na rehabilitacji, ale też musiałam się wygadać. Jedynie Tomkowi mogę to wszystko powiedzieć. Reszta świata jest mi wyjątkowo mało przychylna. Za dużo kotłowało mi się w głowie. To Paulina kłamie czy może faktycznie wymyślam sobie wspomnienia? No i niby jak mam przekonać do czegokolwiek mamę?! Chciałam to przegadać z Oskarem, ale jak na złość nie było go w domu przez cały dzień. Byłam pewna, że ochłonę w gabinecie Tomka. Chciałam pogadać z nim na osobności, ale nawet to się nie udało! Dzisiaj towarzyszyła nam jego żona. Żona ma na imię Patrycja i z racji, że wykruszyli się jej ostatni dzisiejsi klienci więc postanowiła poczekać na męża u niego w gabinecie. W każdy inny dzień bym się wkurzyła, ale nie wtedy. Po prostu musiałam się wygadać, więc po oddaniu książki streściłam im przebieg rozmowy z Pauliną. Tą z Dagmarą ominęłam w relacji. Nie chciałam, żeby Tomek denerwował się głupimi plotkami, szczególnie w towarzystwie żony. Wszystko w związku z Pauliną dokładnie mu opowiedziałam. Wyglądał na zaskoczonego. - Faktycznie, dziwna sprawa. Powinnaś porozmawiać z tatą o tym, jak dokładnie było. Nie mówię, że cię okłamał, ale możliwe, że coś przypadkiem przekręcił. Rozumiem też tę Paulinę, bo nikt nie chce być dręczony. - Kotuś pomóżmy jej rozwiązać tę sprawę! - Patrycja nagle nabrała nieadekwatnej do sytuacji energii. - Skarbie, z całym szacunkiem, ale to jest sprawa rodzinna, a nie jeden z kryminałów, które czytasz. - Tomuś, proszę! Zrobimy dobry uczynek! - Kochanie, proszę bądź trochę delikatniejsza względem uczuć Niny. - Patrycja już chciała coś odpowiedzieć, lecz weszłam im w rozmowę. - Dobrze, przemyślę to. - Powiedziałam to tylko dlatego, żeby mieć już z nią spokój. Co za infantylna baba! Bawi ją czyjaś tragedia! Chyba zdecydowanie jej nie polubię. Co Tomek w niej widzi?! Ta cała rozmowa na szczęście miała miejsce, gdy Tomek mnie rozciągał, więc nie straciłam nic z zajęć. Następnie płynnie przeszliśmy do chodzenia i temat się urwał. Niestety Patrycja pod koniec wybłagała mój numer telefonu. Mam jej dać znać co postanowiłam. No i na dzisiaj to wszystko? Czy zostaniemy detektywami? Szczerze w to wątpię, ale Patrycja może sobie pomarzyć. Trzymajcie się!
  7. Rozdział pierwszy - Widmo przeszłości. Najtrudniej jest zacząć pisać coś nowego. Tak, nowego bo zaczynam nowy etap w życiu więc chciałabym jakoś go uwiecznić. Tyle że skoro publikuję to na blogu to wypadałoby wam nakreślić kim ja w ogóle jestem. Od czego zacząć? Wyglądu? Niepełnosprawności? Pierwszego dnia w nowej szkole? A może od skomplikowanej historii rodzinnej? Może najlepiej od przedstawienia się. Nazywam się Nina Piotrowicz i pod koniec sierpnia skończyłam osiemnaście lat. Kiedy dużo się dzieję to wręcz wiadrami piję czarną herbatę. Ja i mój brat bliźniak urodziliśmy się o trzy miesiące za wcześnie. O ile na Pawle nie odcisnęło to większego piętna to na mnie już tak. Doszło do niedotlenienia które uszkodziło część mózgu odpowiedzialną za ruch. Całe moje ciało jest mniej lub bardziej niepełnosprawne. Nogom dostało się najmocniej, chociaż też nie ma tragedii bo chodzę o kulach. Uszkodzona część mózgu produkuje zbyt duże napięcie mięśniowe które ogranicza mi zakres ruchu i daje tendencje do przykurczy. Bez rehabilitacji nawet nie mogłabym siedzieć. Więc wszystko co mam pod względem poruszania zawdzięczam sobie i mojej rehabilitantce którą z powodu przeprowadzki musiałam niestety opuścić. Moje schorzenie to Mózgowe Porażenie Dziecięce. Wiem o nim oczywiście o wiele więcej niż napisałam tutaj. Jestem zafiksowana na temacie rehabilitacji, neurologii,wcześniaków i uszkodzeń mózgu więc mogłabym o tym gadać godzinami! Jednak dzisiaj już nie będę się zbytnio rozpisywała na ten temat bo wiem że zbyt duża dawka informacji może przytłoczyć czytelnika a mi nie o to chodzi. Znając mnie to będę do tego tematu często wracać. Teraz napiszę o Pawle chociaż nie wiem czy powinnam. Czuję że muszę to z siebie wyrzucić nawet jeśli to bardzo stara sprawa. Jednak czy w sprawie śmierci brata czas może leczyć rany? Niby wałkowałam ten temat z tatą miliony razy ale to nadal we mnie siedzi. Czuję się winna całej tej sytuacji. Było to dziesięć lat temu nad jeziorem niedaleko naszego dawnego domu. Siedzieliśmy tam we trójkę. – Ja, Paweł i nasz starszy brat Oskar. Pomimo że z bliźniakiem mieliśmy zaledwie po osiem lat to on już na swój dziecięcy sposób zaczynał interesować się dziewczynami. Był upalny lipiec więc nad jeziorem tkwiło pełno dzieciarni z okolicy. Jedna z dziewczynek,Paulina była córką sąsiadów i sympatią Pawła. Chciał jej pokazać że potrafi pływać nawet w głębokiej wodzie. Ukochana nie chciała dać mu wiary że to się uda, więc założyli się o buziaka w policzek i jakieś słodycze. Owszem, popłynął ale już nie wrócił. Pierwszy zareagował Oskar który miał już czternaście lat i kiedy Paweł nie wrócił po pięciu minutach to popłynął go poszukać. Niestety po Pawle nie było śladu. Oskar szybko wezwał policję i rodziców. Do dzisiaj pamiętam roztrzęsioną mamę i ledwo trzymającego się tatę. Policja zajęła się sprawą natychmiast. Po dwóch dniach wyłowiono z wody kąpielówki i wodoodporny zegarek Pawła. Śledztwo co prawda toczyło się jeszcze jakiś czas, lecz policja od początku była pewna że mój brat się utopił. Według mnie rodzice za szybko się poddali, nie próbowali szukać na własną rękę czy w robić rozgłosu w mediach. W domu nagle zrobiło się cicho na długie lata. Czuliśmy razem z Oskarem że mama ma do nas żal i nasze kontakty z nią od tego czasu są bardzo chłodne. Dopiero pięć lat temu narodziny naszego najmłodszego brata – Ignasia, przywróciły mamę do życia. Wróciła do pracy w liceum jako polonistka. Ze mną i Oskarem nadal utrzymuje dystans chociaż mniejszy niż kiedyś. W tym roku Paweł oficjalnie został uznany za zmarłego i urządziliśmy mu symboliczny pogrzeb. Wtedy mama postanowiła że przeprowadzamy się do jej rodziców czyli moich dziadków którzy mieszkają w sąsiedniej wsi. Nie myślała wtedy jak to wpłynie na studia Oskara, moją szkołę czy rehabilitację. Uparcie twierdziła że musi zamknąć ten stary rozdział w życiu. Najmniej ta przeprowadzka zmieniła w życiu taty bo on i tak pracuje w kawiarni mojej babci więc ma nawet bliżej do pracy. Moja mama zaczęła pracować w tym całym wiejskim liceum. Niestety ja też musiałam się tam przenieść. O tyle dobrze że moja mama mnie nie uczy i że jestem w klasie integracyjnej. Klasę integracyjną otworzyli co prawda tylko ze względu na niepełnosprawną córkę dyrektora z którą jestem w klasie. Powód trochę słaby ale przynajmniej dobrze że taka klasa jest. Co do domu, to mój dziadek jest wójtem tej całej wsi więc to nie jest biedny człowiek. Na jego posesji są dwa domy. Jeden jest jego i babci a drugi kiedyś był mojej cioci i jej rodziny. Dziadek specjalnie dla niej wybudował posiadłość lecz rok temu tak się pokłócili że ciocia i jej familia wybyli aż do Poznania. Poznań jest siedemset kilometrów od nas bo mieszkamy w lubelskim, blisko ukraińskiej granicy. Fakt faktem dom stał wolny więc się tam wprowadziliśmy. Każde z naszej trójki ma osobny pokój i wygodnie nam się tu żyje. Co prawda wszystkie pomieszczenia są okryte boazerią ale darowanemu koniu w zęby się nie zagląda. Ta boazeria ma nawet swój klimat jeśli mam być szczera. Pierwszy dzień w nowej szkole był bardzo stresujący... Na początku najbardziej obawiałam się jazdy z mamą w tym samym samochodzie. Od czasu wypadku Pawła nie wsiadałyśmy do tego samego auta. Na rehabilitację czy do szkoły woził mnie tata a wyjazdy rodzinne u nas nie istniały od czasu rzekomego utonięcia Pawła. Nie ma jednak sensu jechać na dwa samochody skoro obie zmierzamy w tym samym kierunku. Odbierać ma mnie i tak tata to w jedną stronę da się przemęczyć. Ta nasza pierwsza droga do szkoły była cicha, wręcz bez słów lecz atmosfera gęstniała z minuty na minutę, aż czułam jak wszystkie siły ze mnie uciekają. Rozpoczęcia roku szkolnego wam oszczędzę bo było nudno, ale piątek drugiego września aż obfitował w wydarzenia. Niestety. Nie zaczęło się aż tak źle. Moja nauczycielka wspomagająca czyli pani Kasia jest co prawda mdła i nie widać w niej chociażby zalążka osobowości,ale pomaga mi w czym tylko zechcę więc jest spoko. Niestety pierwszą lekcją była wychowawcza. No i szanowny pan wychowawca (btw, też polonista, tak jak moja matka.) naoglądał się chyba zbyt wielu filmów amerykańskich i chciał żebym przedstawiła się przed całą klasą! Na szczęście nie kazał mi wstawać, jednak i tak poczułam tremę na myśl o wpatrzonych we mnie piętnastu par oczu. Dziwne... Wszyscy wydają się być tacy szarzy i bez wyrazu więc czemu się nimi przejmuję? Postanowiłam stanąć na wysokości zadania. - Jestem Nina Piotrowicz... mam osiemnaście lat... - Tutaj przerwał mi chichot tych szaraczków! Co jest takiego zabawnego w przedstawieniu się?! Poczułam łzy pod powiekami. - I to już wszystko. Nie będę się wypowiadać w obecności tych osób. Zapadła cisza a potem znów rozbrzmiał chichot. Wychowawca przez chwilę patrzył na mnie jak na jakiegoś ducha a potem uśmiechnął się jakoś sztucznie. - Piotrowicz... twoja mama ma na imię Aniela? Z domu Nowakowska, prawda? - Tak – przytaknęłam skwapliwie. Twarz nauczyciela rozjaśniła się tym razem szczerym uśmiechem. - To cudownie! Anielka to moja koleżanka z czasów licealnych i studenckich. Aż się cieszę że obie tu trafiliście! - Rozumiem. - Odparłam lakonicznie. Nigdy nie wiem co odpowiadać w takich sytuacjach. Po tych słowach polonista miał minę jakbym co najmniej zamordowała mu rodzinę. Nic więcej już do mnie nie powiedział i przystąpił do prowadzenia lekcji a ja udawałam że słucham. Na przerwie cała klasa jak jeden mąż unikała mej persony, nikt nawet nie podszedł. Wpatrywałam się w widok za oknem. Jedynie ta niepełnosprawna córeczka dyrektora chciała do mnie podejść. Szła już w moją stronę swoim chwiejnym krokiem. W ostatniej chwili zdążyłam nałożyć słuchawki. Dziewczyna na szczęście była na tyle taktowna i sama się wycofała. Nie czuję potrzeby odzywania się do tych ludzi nawet jeśli spędzę z nimi dwa lata. Niestety na następnej lekcji był WF. Pani Kasia zaprowadziła mnie do salki rehabilitanta z którym mam mieć zajęcia zamiast WF-u. Pomieszczenie jest małe, ale dość jasne. Mieszczą się tam jedynie jedna mata, drabinki na ścianie,umywalka oraz krzesło na które usiadłam po wejściu. Od początku czułam że rehabilitacja tam będzie jedną wielką prowizorką, nie ma miejsca na jakiekolwiek poważniejsze ćwiczenia! Teraz chciałabym by był to mój jedyny problem! Kiedy fizjoterapeuta wszedł do środka (bo przyszłyśmy troszkę za wcześnie) poczułam jakby ktoś nagle odłączył mi tlen. Przecież on wygląda zupełnie jak dorosła wersja Pawła! Te same rysy twarzy, tyle że doroślejsze. Te same szare, lekko skośne oczy które mamy ja i Paweł! Nawet ta sama blond czupryna co u mojego bliźniaka! Przez szum w mojej głowie zdążyłam tylko zarejestrować że mężczyzna wyciągnął ku mnie dłoń. - Tomasz Kalisz, bardzo mi miło. Wszystko w porządku...? Dobrze się czujesz? - Paweł...? - Tyle zdążyłam wszeptać zanim nastąpiła ciemność. Zemdlałam. Trafiłam do pobliskiego szpitala, lecz wyszłam do domu tego samego dnia. Nie wiem czemu i jakim cudem, ale dostałam zwolnienie aż do następnego poniedziałku, więc do szkoły wrócę dopiero po weekendzie. Mama do tej pory się do mnie nie odzywa, tak jakbym tym zemdleniem sprawiła jej jakąś przykrość! Ciekawe czy widziała tego całego Kalisza? Bo gdyby widziała to pewnie sama by zemdlała! Za to tata spisał się jak zwykle na medal i parzył mi litry czarnej herbaty. Wiecie co? Chyba na tym zakończę bo nie mam już zbytnio dzisiaj o czym pisać. Stresuję się następnym tygodniem. Do następnego. Od autorki: Tu macie portret Niny :) PS: Czy mogę wszystkie rozdziały dodawać w jednym wątku czy dla każdego tworzyć oddzielny?
  8. Miłość Miłość, co to jest miłość? No właśnie co to takiego? Hmm...... Miłość jest to zjawisko nieokiełznane. Miłość jest to zjawisko niedoceniane. Miłość jest to zjawisko niezapomniane. Ale czy jest mi znane? Oto jest pytanie. Miłość do Mamy jest jak wszechświat. Nieskończona jak kosmos. Nieskończona jak liczby. Nieskończona na zawsze. Może być też, no wiesz...... Nie. Nie. To ma być ładny wiersz. Miłość do Rodzeństwa jest jak sekret. Ukryta jak drogocenny skarb. Ukryta jak od Boga znak Ukryta ale prawdziwa. Może być też, no wiesz...... Nie. Nie. To ma być ładny wiersz. Miłość partnerska jest jak hazard. Nieprzewidywalna jak pogoda. Nieprzewidywalna jak przyszłość. Nieprzewidywalna ale bardzo ważna. Może być też, no wiesz...... Nie. Nie. To ma być ładny wiersz. To wszystko jest mi znane. Na zawsze prawdziwa i bardzo ważna. Pytanie zostało wyczerpane.
  9. Tomek zdybał Natalię w korytarzyku, akurat kiedy po spuszczeniu żywicy wlazła do gabloty pokazowej i wykrajała martwej Kamili pozbawioną już palców stopę, by nakarmić nią Zygmunta. – Dzidzia, co ty robisz… – O Jezu! A tata?! – Natalia sprawnie schowała piłkę do metalu za plecami. – Patrzyłem na ciebie przez okno, pukałem do ciebie przez szkło[1]. – Zakpił i puknął knykciem w tubę gabloty. – Nie miał tata wrócić dopiero jutro pod wieczór? – Nie spodobało mi się, że kazali na tym surwiwalu jeść robaki, wróciłem wczoraj w środku nocy. Odsypiałem, ale zbudziło mnie do kibla, idę, a teraz widzę, że odkrawasz siostrze stopę. Wytłumaczyłem się, teraz chyba twoja kolej. – Załóżmy, że tata nic nie widział. – Puściła kumplowskie oko. – Nie ma opcji. Do czego ci stopa siostry? Ach… chcesz ją pewnie wszczepić Zidze zamiast tych protez. – Nie no, tato, co tata taki przedpotopowy – wujek już nie potrzebuje protez. – A tak, on teraz tym… takim drzewem jest. Tomek przetarł twarz, podkrążone oczy wskazywały możliwość nagłego zachorowania na narkolepsję. – Mniejsza, wrócimy do tematu, zaraz padnę na pysk. Natalia wyrzuciła górą stopę z gabloty, po czym w podobny sposób sama z niej wylazła, by finalnie jak zawsze zalać z powrotem zwłoki Kamili żywicą. Wzięła stopę, przytuliła ją do piersi i spojrzała na kuzyna: morda wytrzeszczona, bez oka, bez całej nogi, część brzucha odkrojona, jelita zastygłe w ruchu ku górze. Cud bursztynka. Kamila, w bardzo podobnym stanie, jeno już druga noga została napoczęta, zaś wystające flaki ciekawiej się u niej rozwidlały, co można było przyrównać do misterności dzieła sztuki nowoczesnej. Obecnie unosiła się w niespiesznie zastygającej żywicy, zupełnie jak wynaturzony noworodek w wodach płodowych lub raczej jak poharatany żołnierz po wojnie bezskutecznie odnawiany płynem regeneracyjnym. Ciało Kamili dziwnie pyrkało i wytwarzało bąbelki – Natalia mocniej przytuliła się do stopy. Zwłoki wibrowały przez chwilę jak skwierczący na patelni skwarek, po czym ramię lekko się uniosło. Natalia – naraz bladaczka na mordzie! Ale to wszak tylko pośmiertne drgawki. Udała się na działkę, wywijając stopą Kamili radosne młyńce, przeszła przez ulicę. Zbliżało się południe, ale dziś Zima swą pałką władzy rozsądnie rozdysponowywała światłem i panował półmrok, całun chmur zasnuwał niebo, którego części cały Boży dzionek aglomerowały w masywne struktury napowietrzne. Bramka działkowa skrzypnęła. Natalia przelazła nad, następnie pod rosłym korzeniem Zygmunta, z kanciapy wzięła szpadel, przebiła się przez zmrożoną glebę, wrzuciła stopę w dziurę, po czym zasypała ziemią. Ziga mrugnął niespiesznie. – Dziękuję, Natalio Moja Miła, że karmisz mnie swą siostrą oraz mym synem. Wyborna z ciebie dzierlatka. – Ma wujek prestiżowy nawóz. Takie rzeczy to tylko w zakładach pogrzebowych po wysokich cenach schodzą. Wujek nie zareagował, ale Natalia wiedziała, że kiwnął głową. Kiwnąłby, gdyby nie była na fest zrośnięta z pniem. Ziga czasem zapominał o swej nowej formie oraz jej ograniczeniach, dziewka więc nauczyła się interpretować pewne przestoje komunikacyjne. Zima opierała się o bok pnia. Siedziała na ziemi, a dłonie jej blade i smukłe rozwidlały gałązki jemioły. Magicznie wstała, frunąc do góry i gdy podeszła do Natalii, ta ujrzała, iż we włosy wplotła sobie liście pokrzywy. – Natalio – tedy rzekła – muszę sprawdzić, jak bardzo jesteś hardą dziewczynką. Czy naprawdę jesteś hardaszcza. – Mam walenia w piersi. – Wypięła ją. – Muszę to sprawdzić. Czy pozwolisz? Królowa wyjęła z falujących włosów dwa liście pokrzywy i przytknęła je do policzka dziewki. – Piecze. – Zadrżała, lecz nie uciekła spod ziołowego nacisku. – Powoduje nieprzyjemne doznania, prawda? – Tak, piecze. Zima wyrzuciła liście i powzięła kolejne, włosy stały jej niemal dęba. Korzenie Zygmunta jęły ożywać, pięły się w górę i skręcały w spirale, dążąc do fraktali, skręcały się jeden z drugim jak węże w lasce Asklepiosa. Pośród leniwych drzewnych trzasków Pani Mrozu przytknęła garstkę liści do nozdrza Natalii. Dziewka leciutko drgnęła, ale ni pisk najlżejszy nie wydobył się z monstrualnej wielorybiej piersi. Zima drażniła nos dziewki – przejeżdżała pękiem roślin z góry od nasady w dół do skraju nozdrza, góra, dół, góra, dół, aż wreszcie, kiedy zatrzymała się na moment na dole, wepchnęła pokrzywę do środka nosa. Natalia nie powstrzymała się i mocno zacisnęła powieki. Trwały tak obie damy zawieszone w ciekawym wepchnięciu przez momentów parę. – Wdychaj słowiańskość, Natalio. Poczuj ją. To twoja siła. Słowiańską pokrzywę wepchnęłam ci właśnie do nosa. Czujesz wszystko? – Piecze. – Otrzęsiny. Pokrzywa nic ci nie da. Ale wdychaj. – Nie da? – Wyzwoli. – Piecze. Korzenie Zygmunta jeszcze nigdy wcześniej tak się nie porozrastały, wzwyż ku całunowi ciemnych chmur, na boki aż rozsadzając siatkę wokół działki. Spirale spiral, fraktale fraktali. Gdy zapadła noc, Zima wreszcie wyjęła z nosa dziewki pokrzywę. Natalia rozebrała się do bielizny, a Królowa obtoczyła całe ciało dzierlatki swymi kontrolowalnymi włosami, parząc ją po całości pokrzywami wplątanymi w fryzurę. Proces nie trwał długo i gdy już Natalia przeszła chrzest Słowianina, Zima obcałowała ją topazami ust. – Piecze? Natalia naga jak dzikuska, Zima w swej sukni rozłożystej, całą noc ganiały się po plątaninach korzeni. Dziewka chowała się, a Królowa szukała. Gdy Natalia akurat natrafiała na korzenie uformowane w wiry, schodziła do środka wiru, kręciła się jak mysz w labiryncie. Kiedy zaś wchodziła na korzenie wiszące jeden nad drugim, wspinała się po drabinie aż pod niebo, gdzie razem zasiadały z Zimą. Raz gdy tak odpoczywały tam, a chmury nocne się rozwiały, ujrzały spadającą gwiazdę. – Niedługo będzie spadać ich więcej, wtedy trzeba będzie nam podróżować – rzekła Pani Mrozu. – Pomożesz mi. Natalia spojrzała na uda Królowej, gdzie spoczywała pałka władzy. W diamencie na jej końcu odbijało się gwieździste niebo, jednak gwiazdy w odbiciu poruszały się, przemieszczały, ukazując przyszły rozkład materii wszechświata na wiele mileniów w przód. Po słowiańskich otrzęsinach Tomek pytał córy, co ona taka popalona i czy w pokrzywach się kąpała. Rodzice zauważyli, że z gablot pokazowych nieco ubywa, upomnieli więc Natalię, by się miarkowała w swym apetycie i jeśli naprawdę już musi odkrawać z siostry i kuzyna, to niech potem nie zapomina, by zalewać żywicą, aby nie pognili. Jak mogłabym nie zalewać, dywagowała Natalia, przecież żywica jest taka logiczna. Grywała dalej z Teodorem w Bladego Walenia, ostatnio nawet dostała łatwiejsze zadanie, aby cały dzień przechadzać się po domu w negliżu. Czuła potrzebę skonsultowania rozgrywki z Królową Mrozu. Ta jednak tylko odparła lakonicznie, aby Natalia nie zamykała się na plejadę możliwości. Królowa chłodu pewnej nocy machnęła pałką władzy i wytworzyła ze śniegu rydwan ciągnięty przez dziki o złocistej sierści. Poleciały nim daleko, daleko, i była to pierwsza z wielu ich podróży. Zasiadły na gałęzi drzewa, a dziki sapały i chrumkały na dole, odpoczywając po wojażu. Zima i Natalia obserwowały spadające gwiazdy nad surowym pustkowiem. – Ileż ich tutaj jest. Nie widziałam jeszcze tylu spadających gwiazd. – To nie one, Natalio, przecież widzisz, że nie gasną. To odległe komety, tylko niebo jest bliżej. – Och. Płyną jak świecące wieloryby w lewitującym bąblu akwariowym. – Dobrze ujmujesz w słowa. Gdy rój komet przeleciał, Zima zeskoczyła z gałęzi, śnieżnomagicznie ciągnąc za sobą towarzyszkę. Przez chwilę stały w kotlince, aż z nieba jęły się sypać drobne szkiełka i miękko osiadać na glebie. – Zbieraj je – poprosiła Pani. – Skąd one lecą? – Z kosmosu. Drobinki te odrywają się od ogonów komet. Pomimo ciemnicy, szkiełka tęczowo się mieniły. Zebrały całe ich mrowie do worów uszytych ze słoniowej skóry. Załadowały się na rydwan i wróciły. Odbyły jeszcze parę takich wypraw, szkiełka przechowując w kanciapie na działce. Czasem Zima karmiła jednym czy dwoma Zygmunta. – To te szkiełko dałaś mu wtedy do zjedzenia? – spytała domyślna Natalia, odnosząc się do czasów, gdy Zygmunt był człowiekiem, a raczej cyborgiem. – Tak. Choć wtedy jeszcze tyle komet nie przelatywało i nie miałam ich dużo. – Co one dają? – Są po prostu smaczne jak rarytas – rzekł Zygmunt. – Te drobinki dla wielu są najzwyklejszym smakołykiem – sprecyzowała Zima – lecz dla niektórych to swego rodzaju pożywka. – Och. Mniej więcej na dwa tygodnie przed końcem zimy wyprawy na rydwanie zakończyły się, zaprzęgnięte dziki zarżnięto, mięso połowicznie zeżarto, połowicznie zaś spalono na stosie jemioły i pokrzywy, aby złożyć w ofierze Odynowi. – Drobinki te to kosmiczny plankton, pożywią wieloryba w twej piersi – wyjaśniła wkrótce Królowa. – Będziesz mi potrzebna dziś w kosmosie, tedy zjesz cały plankton ze słoniowych worów, który zebraliśmy. – W kosmosie? Ja? – Tak, musimy przygotować dla Zygmunta kanał, aby mógł udać się w daleką podróż. – Ale przecież tak miło się tu zakorzenił. – Natalio, widzisz, Zygmunt nie jest Efemerofitem, może był nim przez jakiś wycinek czasu. To wieczny podróżnik, dlatego musi lecieć, a my musimy przygotować mu kanał przestrzałowy. Dlatego też pozwoliłam zachować mu onegdaj bąbel, jest to pogodowa aberracja, jednak wiedziałam, że już długo Ziga miejsca tu nie zagrzeje, tedy wyjątkowo przymknęłam oko. – Tedy rozumiem. Skora jestem do pomocy, lećmy więc. Natalia połknęła kosmiczny plankton, co do szkiełka, dzięki czemu przeistoczyła się w gwiezdnego wieloryba. Nim jeszcze nauczyła się panować nad wielkim ciałem morskiego ssaka, wtoczyła się masą na kanciapę, burząc dach i dwie ściany. Oswoiła się w końcu i razem z Zimą ujeżdżającą pałkę władzy pomknęły w kosmos. Tam, w próżni już, Zima zsiadła z pałki, by móc przy jej pomocy sterować spoiwami magnetycznymi kosmosu. Utworzyła w polu magnetycznym kanał przestrzałowy aż do Ziemi. – Natalio, musisz ustabilizować kanał. Dziewka podpłynęła wielorybim cielskiem, przewróciła się do góry nogami i przytknęła wielorybi otwór na szczycie czaszki do krańca kanału. Dmuchnęła przez otwór potężnie, a powstały podmuch energii namagnetyzował ścianki kanału, aby struktura została zachowana. Dopiero wtedy Zima opuściła pałkę. Wróciły, a Natalia legła w negliżu na glebie działkowej już w swej formie dziewczęcej. Zima na jej nagim ciału wyczarowała Ażurową Kryzę Chwały. Więc leżało nagie dziewczę jedynie z kryzą i odpoczywało po niemożebnej wojaży. Zygmunt musiał jeszcze wstrzymać się z odlotem, ponieważ kanał winien uprzednio napęcznieć magnetycznie. Azali zapanowała stagnacja działkowa, jednak wuj Natalii siłą woli pochował już niektóre korzenie w głąb pnia. Zrobiło się jakoś pusto. Natalia była wymęczona, w domostwie regenerowała się herbatą z cukrem oraz czytaniem thrillerów. Raz komputer sam się jej włączył, ponieważ przyszła wiadomość od Teodora na chacie Blady Waleń. Zabij się. Natalia zignorowała zadanie po całości, zatem masażysta wypiął się na dzierlatkę i już dłońmi nie koił, a za to wrócił do manewrów, które Natalię wpędzały w nerwicę. Przy jej obecnym wymęczeniu wielorybim wojażem wyjątkowo źle to znosiła. Pewnego dnia w okno pokoju dziewki zapukał dziobem wróbel, domyśliła się, że Zima zaprasza ją na działkę. Kanał przestrzałowy dojrzał magnetycznie, Zygmunt pochował wszystkie swoje korzenie. – Cóż, Natalio, na mnie przyszła pora. Takie już życie podróżnika z dalekich krain. – Tedy rozumiem. Zatem to pożegnanie. – Zacząć odliczanie? – wtrąciła Zima. Natalia posmutniała przepotężnie. Teraz żegna wuja Zigę, a już niebawem pożegna i Zimę. Czy ta, która nastanie w przyszłym roku, to będzie ta sama osoba? – Natalio, leć ze mną – rzekło drzewo. – Ale nie mam już planktonu. Nie dam rady zmienić się w wieloryba. – Ja w ciebie wierzę, twój waleń może wyzwolić się samoistnie. – Może? – Może – potwierdziła Królowa. – Jednak jesteś jeszcze osłabiona i nie radziłabym ci nawet próbować. – Ale Natalio – sapnął zmęczony Zygmunt – od czego wszak są twoje łyżwy mentalne. Wykorzystaj ich potencjał, aby mknąć przez kosmos jako dziewczynka na łyżwach. Zawahała się. – Natalio, mówiłem ci, że jesteśmy bardziej podobni, niż sobie zdajesz sprawę. A wiesz co jest naszym najbardziej wspólnym gruntem? Ojczyzną naszą wspólną? – Tedy co? – Nienawiść do kindersztuby, Natalio. Nienawiść do kindersztuby. – Wujek…? Wujek nienawidzi kindersztuby? – Owszem. To zła siła, która nas ogranicza. Zabija nasze piękne szczere instynkty. – Tedy z wujem lecę. Nie mam pytań. Serce dziewki zawrzało na myśl o przygodach, które w kosmosie dla nich się unosiły. Królowa Mrozu pobłogosławiła ich pałką władzy, aby w podróży wszystko szło pomyślnie. Rozpoczęła odliczać od dziesięciu w dół. Zygmunt zaczął wibrować, z korony odrywały się pojedyncze listki, ziemia jęła się trząść. – Trzy, dwa, jeden. Pień Zygmunta trząsł się bez ograniczeń, wreszcie oderwał się od gleby, podstawa korzenia wypluwała smugi ognistej energii. Drzewna rakieta pomknęła ku niebu, Natalia natychmiast zerwała się, zapierając się mentalnymi łyżwami o cząsteczki powietrza. Zygmunt przymykał oczy, kojony pędem jakiego jeszcze nigdy nie zaznał. Towarzyszył im wróbel, tedy tak w trójkę w kosmos się wbili. Wróbel bez powietrza obumarł i opuścił swych kompanów tak prędko. Natalia i Ziga mknęli wśród gwiazd nie wiadomo jak długo, sklejeni solidnym spoiwem relacyjnym, zasileni potężnym paliwem podobieństwa, aż dziewka ujrzała w jednej z mgławic Kamilę. Unosiła się w całej dziewczęcej krasie, bez cielesnych ubytków, pośród gazowych pasm. – Wujek zaczeka, upewnię się, czy czasem moja siostra czegoś nie knuje. Zeszła z trasy i śmignęła szybko do krewnej. – Kamila, co tutaj robisz? – Zostań tu ze mną, siostro. – Miło się uśmiechnęła. – Zamieszkamy w tej mgławicy. Dopiero teraz Natalia uczuła, ile tutaj nagromadziło się miłości i piękna pośród tych gazów. Może to właśnie cel jej podróży. Natalia odwróciła się do drzewa zawisłego w próżni i tylko mu pomachała. Ten nijak nie zareagował, choć dziewka wiedziała, że kiwnął głową, i udał się dalej sam, w podróż ku krainom przedalekim. – Tam na Ziemi – zaczęła Natalia – masz godnego zastępcę. Córa zastępcza Teodor bardzo się w ciebie wczuwa, skąd on tak dobrze cię znał? – Teodor nie do końca był świadomy swych działań. Czasem nieco się nim posługiwałam, a czasem oddawałam mu świadomość. – Siostro, ty i zza grobu jesteś nie do okiełznania. – Miło mi to słyszeć. Siostro, cieszę się, że jesteśmy wreszcie znów razem. Cieszę się, że moje wiadomości do ciebie docierały. – Tak, docierały. Ale nie wykonałam ostatniego zadania, siostro. Nie chciałam się krzywdzić. – Och, to nic takiego. Ważne, moja droga, że wreszcie jesteśmy razem. *** Znaleźli ją w bladaczce na działce. Wykręcona na śniegu Natalia była biała jak papier. Wyglądała zupełnie jak blady waleń leżący w martwicy na plażowym piachu. Policjanci otoczyli strefę taśmami, jeden coś notował w kołonotesie. – Spojrzy pan tutaj – policmajster wskazał opakowanie po lekach – pana córka najpewniej przedawkowała psychotropy. – O matko – Tomek gryzł wąsa. – Czemu ona to brała? – Może artystka? – Malowała, ale hobbystycznie. – Nieistotne, artyści często coś biorą, żeby „podrasować” myślenie, ujrzeć wizję, której bez wspomagaczy by nie wymyślili. Czasem nawet widzą obrazy, wie pan, mają omamy. – Ale czemu przedawkowała? – Powiem wprost, wygląda to na samobójstwo. Przyczyny będziemy dociekać, o ile po prostu w halucynacjach coś jej się nie przestawiło i nie łyknęła wszystkiego dla fazy. Również i Teodor tam stał, w swoich dziewczęcych włoskach. Powieki opuchły mu chochliczo jak jeszcze nigdy. – No cóż – Tomek był przybity. – Rozumiem, że ciało córki zostanie zabrane. – Tak, musimy zrobić sekcję zwłok. Powiem wprost, mogę panu polecić dobry zakład pogrzebowy. Mamy z nimi umowę, ale polecam też, ponieważ są solidni, może nie do końca tani, ale... wiadomo. – Ach, rozumiem. A może panowie weszliby na kawę? – Tomek nieco się uśmiechnął. – Postawiliśmy obok salonu nad wyraz ciekawe gabloty pokazowe. [1] Piosenka TACONAFIDE – Tamagotchi
  10. Okazało się, że Zygmunt czasem miał gościa na działce. Przybywała, zawoalowana w suknie przestrzennie rozwlekłe, biała i chłodna, blada nad wyraz o ustach niebieskich, a lśniących jak dwa rozciągnięte obłe topazy. Z wichurą śnieżnie białych włosów, stale w podmuchach mocy nieziemskiej rozwichrzonych. Witała tu, dzierżąc pałkę władzy pogodowej, Królowa Zima sama in persona. To właśnie Natalia, okazało się, raz przyuważyła Królową, gdy ta wręczała coś Zygmuntowi z wnętrza chaty działkowej. Dzierlatka podpytała wprost, czy mieli w tej kanciapie romans, ale nic nie mówili, Ziga tylko oddychał przemęczonymi pradrzewnymi ustami, a z oczu Zimy nic nie dało się wyczytać, jeno jakieś pstrokate plamki migały sobie lśniące w tęczówkach. Potem jednak przyszło do głowy o wiele ciekawsze zagadnienie. – Ja tak myślę – rzekła raz – że wuj Ziga zmienia się w drzewo przez to coś, co on od ciebie połknął wtedy. To przez ciebie tak się zmienia? – Nie, Natalio… – wujek natychmiast sapnął, walczył o oddech. – Nic z tych rzeczy, coś takiego nie stanie się ot tak, po łyknięciu magicznej pigułki. Jest ci chyba wiadome, że jestem podróżnikiem z dalekich krain, nigdzie dotąd nie miałem miejsca, nie miałem gdzie zapuścić korzeni, ale teraz zostałem zaakceptowany przez ziemię owej podmiejskiej działki, przez twoją rodzinę Natalio. Jestem niczym innym jak Efemerofitem. Zbłąkaną istotą przygarniętą przez przyjazny grunt. – Ale… skoro wuj jest efemerofitem, musiał się wuj zmieszać z obcym gatunkiem, aby móc tu… – Z Tobą. Zmieszałem się z Tobą, Natalio. – Och. – Choć wcale nie jesteśmy sobie tak obcy, jak ci się wydaje. Jednak twoja akomodacja na owym gruncie bardzo mi pomogła i może to właśnie przez nasze podobieństwo, a nie obcość, udało mi się osiąść tu jako drzewo. Dzięki naszemu podobieństwu wiedziałem, jak przedostać się przez pancerzyk do twej akomodacji i wdrożyłem ją na przestrzeni mego jestestwa. – No cóż, miło mi tedy. Spędzali nierzadko na działce miłe momenty pełne obrządkowości. Składali ofiary śnieżnym olbrzymom, paląc pokrzywę płomieniami, które po przefiltrowaniu przez soczewkę topazową w diademie Zimy nabierały agresywnie fioletowych barw. Diadem musiał tkwić na głowie Pani Mrozu, więc Początkowo Natalia bała się zionąć ogniem przez wypustkę z topazem, dodatkowo przysłoniętą pasami falującego naokoło śnieżnego włosia, ale ogień w obrządkowomagiczny sposób nie ranił Zimy – włosy samoistnie przeprowadzały zwinne manewry unikowe, zaś skóra głowy zdawała się być niezniszczalno-nieprzepuszczalna. Kiedy wichura wiała niemożebna, klękały Zima i Natalia i pieśni nordyckie wykrzykiwały, pozwalając by wiatr niósł je do Ymira oraz bóstw wszelakich. W przerwach od skowyczenia ciskały w Zygmunta gałązkami jemioły, a on tylko pochlipywał, by i jego płacz dotarł uszu bogów. Zima pałką władzy nie tylko pogodę kontrolowała, ale i zwierzynę. Tedy przyzywała zastępy wielkich dzików o sierści złocistej, które fruwały po niebie szybciej niźli jakakolwiek maszyna przez człeka czy boga wytworzona. Dziki ustawiały się sznurami, aby Królowa poklepała po ryju, a potem wzbijały się w przestworza jako rozwlekła przestrzennie linia, niosąc na grzbietach Panią Mrozu oraz Natalię. Racice młóciły po chmurach, a Pani wydmuchiwała mgłę i śnieżycę, zaś Natalia, przebrana za mężczyznę, obciążona napierśnikiem z nieskalanych ni na krztynę stopów, wykręcała młotem w dłoni zacne młyńce, zsyłając na ziemię wiązanki piorunów, karząc tych, którzy od obrządkowości stronili. Tedy również i spokojnie Zima z Natalią spędzały czas, bywało. Dziewka podczas owych mitingów odczuwała niemożebną oniryczność energetyczną, powieki ciążyły niezmiernie, dziwne obrazy przejmowały kontrolę nad wyobraźnią, a po ciele wiry czakralne rozprzestrzeniały równowagę poziomów witalnych. Działo się tak, dla przykładu, kiedy Zima wywierała presję pałką władzy na obojczyk Natalii. Stały tak, splecione w osobliwym zwarciu, dziewka z odchyloną głową śliniła się zmożona siłą Mrozu, a Zygmunt wzdychał pradrzewnie, zaś korzenie jego z ziemi wystające ożywały, wynurzały się bardziej i tworzyły sobą naokoło niesamowite kształty, fraktale spiral i spirale fraktali. Konstelacje o takich współzależnościach, od których poczytalność przestawała istnieć, a mózg wykręcało na drugą stronę wymiaru. Nie dziwota, że Natalię moc pałki skusiła. Tedy razu pewnego tako rzekła do Zimy: – Możesz zajrzeć w mą głowę i jeśli wcześniej ujrzałaś większe porypanie niż u mnie wywołane nietuzinkową relacją z siostrą, pałkę możesz zachować, jeśli jednak choć mrugniesz, zdziwiona tym, co tam w środku ujrzysz, pałkę mi oddasz. Pani Mrozu zatopiła w skroniach i kościach jarzmowych dziewki igły swych bladych paznokci i nie dość, że mrugnęła, to jeszcze usta rozwarła, z których to padł jęk słabowity, jakby z Białej Pani raz na zawsze coś uszło. Słabowity jęk chorej osoby, która ledwo może podnieść się z posłania. Natalia wygrała pałkę władzy i ku swej euforii posiadła kontrolę nad pogodą. Pierwsze co, uczyniła cieplny bąbel wokół Zygmunta-drzewa, aby nie marzł już więcej, nigdy przenigdy więcej. I po tym jednym akcie – nuda wszechpotężna jakaś przybyła, Natalia znudziła się zabawką. – Oddam ci – rzekła tedy – pod warunkiem jednym – ostawisz memu wujowi bąbel. Zima tylko się uśmiechnęła i przyrzekła, że tako będzie. – Bąbel i tak nie ma już większego znaczenia – tajemniczo wyrzekła, z pokorą przyjmując pałkę władzy. Natalia wtedy jeszcze nie mogła zrozumieć, o co Królowej Mrozu chodzi. Wszystkie te wydarzenia widać było z domu po drugiej stronie ulicy, jednak ani Tomek, ani Aneta, ani nawet Teodor specjalnie nie byli nimi szczególnie zaaferowani. Krzątanina dnia codziennego to ponadczasowe opium. Natalia przez zawirowania towarzyskie na działce w domu nieobecna duchem koczowała tylko między różnymi stacjami egzystencjalnymi – posiłek, łóżko, toaleta, posiłek, łóżko – te aspekty życia nie stanowiły już dla dziewki większej jakieś podniety. Wolała obrządkowość, pradrzewne westchnięcia, a nade wszystko kojący dotyk Zimy, z którą spotykała się nierzadko w kanciapie. Tak obecnie zawisł środek ciężkości jaźni, tam wokół niego rotowały podmuchy atencji. Jednak pewnego deszczowego dnia drugiej połowy zimy Natalia ujrzała w salonie, w nikłym światełku lampki coś, co częściowo wypchnęło ją ze strefy hipnotycznego oniryzmu. Pozornie zaczytana w lekturze co rusz zerkała na tajemniczą saszetkę przytwierdzoną do paska Teodora, który pod ową lampką również w czymś się zaczytywał. Deszcz bębnił o dach, krople spływały po szybach – Natalię szturmowała niesamowita wizja, iż deszcz pewnie chciałby wiedzieć, co się dzieje w domku tutaj, który aktualnie bombarduje, tak samo jak jej oczy atakują saszetkę skrywającą sekret. Może skrywa ona żywe istoty, plemię owadzich ciemnolubnych wynaturzeńców, lub może niewyklute jeszcze jaja, które pulsują, wydzielają duszący gaz oraz gnuśny swąd i nie wiadomo, co się z nich narodzi. Najprościej było córę-zastępczą spytać: – Co to za wór masz na brzuchu? – To saszetka brzuszna. Chowam w niej karteczki, na których spisuję różne pomysły udoskonalania naszej relacji. – Aha, czyli dopiekania mi. – Widzisz, siostro, chrzan piecze, a jest zdrowy. – Ty jak cos powiesz, zapisuj się na turnieje oratorstwa. Figurkę złotoustej masz jak w banku. Ta wymiana zdań zawisła w głowie Natalii niczym mrygająca żarówka podwieszona u sklepienia czaszki na łańcuchu, a z każdym rozbłyskiem w głowie przemykały scenariusze różnych nieprzyjemnych zajść z Teodorem. Coś w niej pękło, zasiadła do komputera, otworzyła dziwny chat, którego nie potrafiła nijak wyłączyć i napisała do Teodora. Dobra, zagrajmy w tego Walenia. Cieszę się, siostro. – Odpowiedź przyszła natychmiastowo. – Zanieś zgrzewkę wody do piwnicy, a potem z powrotem ją przynieś. Czy te zadania będą miały jakikolwiek sens, czy mają mnie tylko wkurwiać? Odczekała minutkę, może dwie, ale komunikacja obumarła. Wykonała zadanie, czując się po stokroć jak tłumok, gdyż Teodor nijak nie kontrolował, czy zgrzewka naprawdę została bez sensu dwukrotnie przetransportowana. Natalia co więcej czuła się, jakby wystawiła do ataku wyjątkowo ciężkiego skoczka, a następnie od razu wycofała go bez większego powodu na przynależne mu miejsce startowe na szachownicy. Zrobiłam to gówno. Ale nie mam pojęcia, jak ty możesz to, siostro, zweryfikować. Spokojnie, ufam Ci :) Natalię całe te zajście rozsierdziło. Konwersacja ponownie obumarła. Nazajutrz jednak Teodor z własnej woli zaoferował się jako masażysta, wykonał go solidnie, z mięskiem, a przez cały dzień nie wyciekła z niego ani przez chwilę Kamilowość. Pod wieczór Natalię zaskoczyła kolejna wiadomość na chacie: Nastąp ojcu na stopę. Mocno. Sama nastąp. Błąd – Teodor ponownie stał się córa-zastępczą w pełnej krasie, parę takich dni Natalia wytrzymała, koiła się codziennymi wypadami na rolki w teren, akurat pogoda dopisała. Ale gdy spadł śnieg i odciął ją od tej formy relaksu, ugięła się i zatopiła kolec pięty w stopie Tomka, kiedy krzątali się po kuchni. Tomek zaczął mruczeć coś o palu, jednak nic złego się nie stało, a Teodor nagrodził dziewkę masażem. Przychodziły kolejne wiadomości: Zerwij z wrzaskiem barbarzyńcy firany w salonie. Chodź przez tydzień w zielonych włosach. Zalej mamie herbatą dokumenty z pracy. Herbatą z sokiem malinowym. Wyczyść wszystkie USB ojca. Zrzuć laptop ojca na podjazd. Natalia wykonywała wszystko jak posłuszny pies, dostrzegła tendencję rosnącą, jeśli chodzi o poziom trudności zadań, wciągnęło ją jednak w ten wir, wlazła do tego kotła o niepodważalnej pokrywie. Bezwładność kierowała jej czynami i dzierlatka maglowała kolejne wytyczne córy Teodora, i chyba aż do przemaglowania miało się to ciągnąć. – Dużo jeszcze tych zadań? – spytała wprost przy kolacji. – Blady Waleń to najgłupsza gra, w jaką grałam. – Jakich zadań…? – No tych, które mi piszesz na chacie. Zaśmiał się. – Ale ja nic ci nie piszę na chacie. Natalia ścisnęła widelec, że aż knykcie pobielały, a mordę przyoblekła w szaty gniewu, bezgranicznego rozsierdzenia.
  11. Teodor dopiekał Natalii z frekwencją równą Kamilowej, nie trzaskał co prawda czekoladą, lecz jak tylko potrafił, zaniżał pozycję siostry w oczach rodziców, a sam piął się po szczeblach hierarchii rodzicielskiej, zyskując tym samym wiele profitów domowych. Zgnojona Natalia pomarzyć mogła o masażach. Kiedy poprosiła o usługą córę-zastępczą, ta odparła, oczywiście okraszając wypowiedź zdobieniami kindersztubowymi, że nie udzieli masażu, ponieważ to by zbyt zrelaksowało Natalię, a w następstwie zbyt rozleniwiło. Dodała jeszcze tylko, że gdyby tylko miała na to przyzwolenie, wolałaby raczej przytknąć jej rozgrzane żelazo do skóry celem przekazania motywacji, pobudzenia żywotności ogólnej. „Zrobiłbym to dla twego dobra. I tylko i wyłącznie dobra” – podsumowała smutno córa Teodor, świadoma jak bardzo siostra zagubiona jest w życiu. Sieciecha oczywiście ukarano, wysmarowano mu gablotę śluzem z ogórków – własnoręcznie uczynili to Tomek oraz Teodor. Ależ wtedy chochliczo spuchły córze-zastępeczej powieki. Ziga się trochę obraził, że nie odkuli go na ten czas smarowania z łańcuchów, bo równie ochoczo wyżyłby się na swoim synu. Natalię przerażały gabloty z trupami zalanymi żywicą wystawione pokazowo w korytarzu, czas wolała spędzać na górze u siebie w pokoju. Ponownie wyglądała na działkę, gdyż usunięto z gleby pal, trupi palec, który spędzał dziewce sen z powiek. Obserwowała wegetację Zigi, podobnie jak obserwuje się chomika w klatce. Zygmunt nawpychał sobie gałęzi do rękawów marynarki, pewnie w ten sposób starał się zachomikować ciepło. Nie miał papieru jak żul, więc korzystał z drwa natury. Raz przyuważyła dość niepokojącą scenkę – blada trupia dłoń wysunęła się z chatki działkowej i wręczyła coś Zygmuntowi, co od razu włożył do ust. Postanowiła sprawdzić to nazajutrz. Tego ranka zjadła małe śniadanie, ale talerz obłożyła jadłem obficie, gdyż chciała ponowić próbę wmuszenia normalnego jedzenia w wujka, tym samym sprzeciwiając się zasadom zakucia działkowego. Do przedpokoju, gdzie zakładała buty, wspiął się z piwnicy Teodor. – Nie śpisz już? – spytała byłego masażystę. – To do ciebie niepodobne. To znaczy… do ciebie jako moja siostra. – Och, nie, wstałem sobie wcześniej. A, Natalio, dziś będziesz miała przynieść zgrzewkę wody, bo się kończy. Właśnie ci ją wsunęłam najgłębiej w piwnicy, jak mogłam, i jeszcze poprzygniatałam pakietem sprzętów. – Córa-Teodor posłała Natalii przesympatyczny uśmiech. – Poćwiczysz sobie logistyczne rozplanowanie wysiłku. Skonstruowałam pakiet tak, że jeśli dobrze to rozegrasz, to aż tak się nie napocisz. Natalia się zagotowała, miała dość. – Jesteś tylko córą-zastępczą i nigdy nie będziesz tutaj córą prawdziwą! Teodor lekko pobladł, oddalił się jednak z niewzruszoną facjatą. Natalia wyszła na dwór. Przebrnęła przez gęstą mgłę, mleczna zawiesina zalała świat, jakby zjawy przebudziły się na żer. Drzwiczki z siatki skrzypnęły. – Wujku, halo! Śniadanie przyniosłam. Z chatki nie rozległ się żaden odzew. Dziewka nieco się zaniepokoiła, ale może jeszcze spał. Zapukała, wybijając knykciami rytm paniki. Zygmunt pojawił się chwilę po tym. – Natalia? Co tu tak wcześnie robisz? Nie masz zajęć? – Mam tylko jeden wykład na trzynastą. Przyniosłam… śniadanie. – Przyjrzała się wujkowi. – A na tę skórę wuja to może ja jakąś maść przyniosę? Jest straszliwie… zrogowaciała? I opuchła jakby cała twarz. – Tak? – Przejechał gałęziami wystającymi z rękawa po mordzie. – No chyba gałęziami wujek nie poczuje – wyraziła kpinę. – Może ręką spróbować. Nawet tu wujek lustra nie ma, żeby się przejrzeć. – Och, ależ Natalio, poczułem gałęziami. – Em, naprawdę wymuszę na rodzicach, by tu wezwali lekarza. – Nie, nie, nie trzeba psychiatry. Spójrz, Natalio. – Podwinął rękaw marynarki aż do łokcia. – Widzisz? To tylko metamorfoza. Przedramię płynnie przeistaczało się w pęk rozwidlonych gałęzi mniej więcej w jego połowie. A z kolei dalej w górę aż do łokcia wiodły zielone żyłki, wskazując raczej na dalszą inwazję drzewną, niźli prognozy ozdrowieńcze. – Ojć, ale to dziwne. To może chirurga? – Nie, nie, naprawdę, wszystko jest w porządku. Właśnie wszystko jest teraz w porządku. Zbliżam się do natury jak nigdy. – A jeszcze, wujku – czy w kanciapie ktoś z wujkiem jest? – Obecnie nie. – Ale raz widziałam jakąś rękę tam. – Ach, spokojnie, poznasz ją. Zresztą już o ciebie pytała. Natalię zmroziło. Pożegnała się, bo już miała tego ranka dość osobliwości. Pod wieczór wpadła Jessika. – Dawaj na górę, kuzynko. Nie wytrzymam na dole przez te gabloty, walczę z rodzicami, aby odbył się normalny pogrzeb, ale ciężko cokolwiek ugrać. – No pochlipałoby się nad grobami. To by jakoś już zamknęło tę sprawę, a tak to te gabloty wprowadzają jakąś taką… robaczo-żywiczną zawiesinę niepewności. – O to-to. Dobra, herby już są na górze, chodźmy. Babski wieczorek zaczął się od wróżenia z tarota, potem pooglądały filmiki o innych rodzajach wróżeń, aż wreszcie porobiły testy na to, kim są z różnych anime. Dziewczęcość sięgała zenitu. Natalia nawet dobrze się bawiła, lecz wyjątkowo kuzynka męczyła ją dziś łyżwami. Naciskała, aby razem trenowały, bo, jak to milion razy powtarzała, „jak to łyżwy mentalne Natalii mają się zmarnować”. Co więcej korzystała w wypowiedziach ze zdobień kindersztubowych do woli, przez co Natalia niemal się na dywan porzygała. Wreszcie Jessika sobie poszła, a Natalia rozwaliła się na wyrze, aby posłuchać muzyki. Przymykała oczy, relaksowała się, gdy wtem ekran komputera się włączył. Podeszła do urządzenia, zasiadła za biurkiem i przyjrzała się. Na pulpicie otworzyło się okienko z chatem, jednak o tyle osobliwym, że Natalia niczego takiego nie instalowała. Pograjmy w Bladego Walenia, siostro. Teodor musiał wreszcie odgadnąć hasło do komputera Kamili. Co to jest? Nie mów do mnie siostro, nie jesteśmy siostrami. Przez chwilę nic się nie działo. Nie było również typowej informacji o tym, że rozmówca właśnie pisze wiadomość. Ja ci piszę zadania, ty je wykonujesz. Jeśli będziesz je spełniać, będę miła. Natalia zagryzła szczęki, miała dość tej całej szopki. Wal się, mój miły Teodorze-zastępczy. Zatrzasnęła klapę laptopa. Opad śniegowy ustąpił rzęsistym deszczom, temperatura nieco się podniosła – Natalia natychmiast to wykorzystała, szybko napompowała opony rolek terenowych i wyjechała w dzicz, bez pomyślunku, na wariata, byle poczuć ten pęd. Co nadal bolało, nie mogła się doprosić Teodora o masaż, nawet oferowała mu podwójną stawkę. Ten tylko grymasił, dopiekał i uprzykrzał nawet nie przybranej, a wyimaginowanej siostrze życie. Podczas śniadań strącał „przypadkiem” łokciem widelec Natalii, a gdy ta nurkowała pod stół, podbierał jej kluski w śmietanie z cukrem. Kiedy próbowała zaczytywać się w pełnym suspensu thrillerze, były masażysta terkotał firanami, jakby młócił listwami w fabryce. Bo niby matka kazała odsłonić mu okna, choć oboje wiedzieli, że Anetka lubi ciemniejsze klimaty. Ta oczywista kpina i falowanie firan jak Szatan spowodowały raz u Natalii nerwicowy szczękościsk, a tak jakoś siły powiodły ramionami dziewki, że wgryzła się w swą ukochaną książeczkę. Kiedy jechała autobusem do miasta, do lekarza, by jakoś uśmierzył napięcie i wyjął z mordy książkę (Tomek akurat był na dwudniowym wyjeździe i zabrał autko) towarzyszyła jej oczywiście córa Teodor. Gdy tylko ktoś wsiadał, Teodor uprzejmie oraz na cały głos prosił, aby nie zwracano uwagi na tomik w ustach siostry, dopowiadał, że Natalia ma czasem kuku na muniu i pożera lekturę – dosłownie – tak mocno, że nie da się jej zabrać książki. „Och, przykro to słyszeć” – niektórzy współczująco odpowiadali. Natalia z racji szczękościsku nie była w stanie zanegować różnych historyjek Teodora, które na poczekaniu zmyślał. Nie było odwrotu – Teodor stawał się coraz bardziej Kamilowy, dopiekliwy do bólu. Nawet włosy zaczęły szybciej mu rosnąć i jakoś tak zdziewczęciały. Ziga natomiast metamorfował dalej, jak to zapowiadały żyłki na przedramionach, i całkowicie rozrósł się do postaci ludzio-drzewa. Wrósł korzeniami z nóg w glebę działki (protezy zastępujące stopy pękły, gdy z kikutów wyrastały coraz prężniejsze korzenie). Z kręgosłupa wyrósł mu gruby, solidny pień, w który wreszcie do połowy się zatopił. Natalia czasem pilotowała mu menażkę do ust, skoro tak unieruchomił się samoistnie drzewnie, ale mówił, że to zbędne, bo przecież pije korzeniami. Mówił, że nie narzeka, że istotnie bardzo zbliżył się podczas pobytu na działce do natury, a korona z liści wielka ponad głową daje wspaniałe schronienie przed deszczem. „Koniec z łamiącymi się parasolami” – mówił zmęczonym głosem pradawnego drzewa, którym powoli się stawał. – Mógłby nieco przyhamować rozrost – narzekała Aneta. – Jeszcze trochę i działkę nam rozsadzi. Istotnie korzenie Zygmunta budowały sobą chaos, wystrzeliwały z gleby, otaczały sobą uprawy, sterczały gdzieniegdzie wysoko w górę. Natalię w pewnym momencie cała ta osobliwość przestała zaskakiwać i chyba żeby ją odreagować, zaczęła nawozić Zigę zwłokami Sieciecha i Kamili. Początkowo skubała z nich po malutku – mały palec siostry, ucho kuzyna. Z gablot pokazowych ubywało coraz więcej ze zmarłych, nikt jednak specjalnie się tym nie przejmował. A Natalia – swoje wiedziała – to był swego rodzaju rozłożony w czasie pogrzeb siostry i kuzyna, który im się należał jak psu zupa. I tą psią zupą niejako karmiła drzewnego wuja. Wreszcie sprytem swego dopięła, obroniła tradycję pochówku, w pewnym dostosowanym do okoliczności sensie.
  12. Masażysta Teodor wymasował solidnie Natalię, dziś ograniczyli się jeno do klasycznego repertuaru, bez żadnych fiki-miki czy omletów ryżowych, ponieważ Aneta musiała wyprasować pranie, więc oprócz stołu do masażu stała również deska do prasowania oraz harda kobieta z żelazkiem. To po Anetce odziedziczyła Natalia swą hardość, u niej jednak cecha ta wyewoluowała aż do hardaszczości. Teodor obmył ręce, wytarł w ręcznik i spojrzał w kąt salonu. – Co to za kopce soli? – Zaśmiał się, wcześniej ich nie zauważył. – To już mięso na Wielkanoc przysposobione? Zwłoki Kamili i Sieciecha zostały jeszcze obficiej przysypane solą, przez rwetes dnia codziennego nie było komu wstawić ich do gablot pokazowych. – A może i na Wielkanoc, kto tam wie – odparła Aneta. – Nie no, mamo… to nasi krewni, prowizorycznie zakonserwowani. Mama odstawiła żelazko na deskę, miała w oku ten charakterystyczny błysk. – Wie pan co? Straciliśmy córkę... nie zechciałby pan zostać naszą córką zastępczą? – Oj nie… zastępczą nie. – A po prostu – córką? – Och, bardzo chętnie. – Uśmiechnął się śnieżnobiałym uśmiechem. – Choć mógłbym to jeszcze przemyśleć? – zastanowił się. – Oczywiście. – Przemyślałem, zgadzam się. – Zaśmiał się uroczo. – Mamo... nie włożyliśmy jeszcze nawet Kamy do formaliny, a ty już masz nową córkę! – oburzyła się Natalia. – Żadnej formaliny nie będzie. Wybraliśmy jednak z Tomkiem żywicę, o, właśnie, dziecko, weź przynieś ją z piwnicy, może to go zmotywuje, żeby wreszcie wsadził ich do gablot. – Och, zabursztynujecie swoich krewnych w gablotach? Pokazowych? Dobrze słyszę? – podekscytował się masażysta-córka. – Wprost wybornie! Będą tutaj cały czas z wami, zupełnie jakby was nie opuścili! – No nie do końca zupełnie – żachnęła Nati. – Będą raczej jak takie owady w bursztynie. Dla mnie to trochę creepy, ale ja tu nie mam żadnego prawa głosu. Do domu zawitała Jessika, weszła znienacka do salonu, kiedy córka Teodor składał swój mobilny stolik. – Cześć, ciociu, cześć Nati, witam pana Teodora. Natalia, wpadłam, bo możemy przy herbatce sobie coś powyszywać. Ot, taki babski wieczorek. – Chyba babciny – zakpiła Aneta, również składając deskę. – W waszym wieku powinniście o tej porze szykować się na imprezę. – Och, wczoraj byłam. – Jess machnęła ręką. – Ileż można brykać, teraz potrzebuję babcinego wyciszenia. – Jasne – Natalia się ucieszyła. – Najpierw żywica, dziecko – przypomniała matka. – Teodorze, pomógłbyś mi? – Zapomnij, siostro. Mam ważne sprawunki osobiste. Natalia zdębiała, zupełnie jakby usłyszała Kamilę. Masażyście coś nazbyt dobrze szło zastępowanie siostry. No cóż, poradzi sobie sama. Dzierlatka rozwinęła swe obwody mięśniowe oraz wzmocniła krzyż, transportując z piwnicy do kuchni ze trzydzieści kanistrów żywicy. Jessika pomogła. Gdy zagotowały sobie mięty i poznosiły od Nati przybory krawieckie, zapadła już głęboka, pełnoprawna ciemnica. Szyły w saloniku cichcem, siorbiąc miętowymi wywarami. Natalia wyszywała dzikusa nabitego na kieł mastodonta, zaś Jessika przystojnego mężczyznę. – Już ich nie będzie – westchnęła Jessika, spoglądając na kopce soli w rogu. – No nie. Miękka tkanina koiła dłonie, igła apetycznie przebijała się przezeń, wytwarzając artystyczny ścieg. – I co ja teraz, sama mam jeździć na łyżwach? Dawaj, Nati. Wiesz, że Kamila trzaskała czekoladą po to, aby miłością zachęcić cię do jazdy? – Tak, wiem. – Na chwilę zaprzestała szycia, żuchwa dziewce zhardziała. – Jakoś… nie wiem, umknęło mi to. Zaślepiało mnie tak wiele rzeczy i nie dostrzegłam tego. – No tak to już bywa – zakończyła temat. – Nie ma Kamilki, nie ma Siecieszka, nasze mitingi zubożeją. Pamiętasz nasz ostatni wspólny biwak? – Ten, na którym Sieciech wepchnął mnie do rzeki? – Dokładnie ten, rany rajuśku. Ale to były czasy. – Jeszcze wtedy nie jeździliście na łyżwach. Jakoś lepiej wam wtedy szło namawianie mnie na wyjazdy. Coś się zmieniło. – Zhardziałaś. Rozwinął się w tobie waleń. – Też to widzisz? Wieloryba we mnie? – Nie do końca, choć wydaje mi się, że to jest tak jak u ciebie z trzaskaniem czekoladą. Wiele rzeczy mnie zaślepia, przysłania pełną perspektywę. O waleniu wiem od Zigi, to znaczy, on go w tobie dostrzega, a ja nie neguję, bo czuję, że coś w tym jest. – Albo pamiętam… – Oczy Natalii zakotwiczyły się na jęzorach kominka elektrycznego. – …jak Kamila wszystkim nam usmażyła jajecznicę na pomidorach, ale jako zapłata Sieciech miał się jej dać pod kiteczki, pamiętasz? – A, żeby mu uplotła. – Tak. – Było, było. – Zgodził się, bo uwielbiał tę jajecznicę. Och ten Siecieszek. Jessika potem lekko przysypiała, ukojona trzaskami kominka. Natalia na moment odłożyła swój haft mastodonta i udała się do łazienki, tu na parterze, blisko. W łazience zamknęła za sobą drzwi, a gdy się odwróciła z powrotem, na sedesie ujrzała Sieciecha pijącego mleko. – Co ty robisz tutaj? – Jak to co, mleko piję. Natalia otworzyła oczy. Sieciecha już nie było. Dziwne widziadło Sieciechowe, zrzuciła to na karb zmęczenia. Zrobiła swoje i wróciła do salonu, w którym Jessikę sen zmorzył całkowicie. Z góry zszedł Tomek. – No, Nati, czas na pal. Dziewka drgnęła, opadła z bladaczką skóry na fotel. – Wybiła godzina – w głosie ojca brzmiała czysta, wyzuta z emocjonalności sprawiedliwość. – Chciałabym, chciałabym… – Natalia uciekała wzrokiem, zsunęła się na podłogę. – Proszę o odroczenie kary! – Pal spadł, a raczej wbił się w nią znienacka. Pal z jasnego nieba jednak prowadzący ku ciemnym czeluściom odkupień piekielnych. – Nie… Wnoszę o ponowne rozpatrzenie sprawy! Słabość przygwoździła ją do podłogi, bladością zlewała się z jasnym dywanem. Tomek nie lada się zakłopotał. Powinno się być konsekwentnym w wymierzaniu kary, aby wychować człowieka na prawego obywatela, jednak zawiadowała nim słabostka do córy, a widok biedaczki kulącej się na dywanie rozczulił serce ojcowskie oraz całkowicie rozbroił – dobrze, że zaraz nie miał iść na westernowy pojedynek strzelecki, bo nie miałby z czego strzelać. Przygryzł mentalnie wąs. – Wniosek przyjęty. Rozprawa prawdopodobnie odbędzie się jeszcze w tym tygodniu na działce, ustalę dokładny termin z Anetą. Miał już wyjść, ale jeszcze odwrócił się do rozmiękczonej strachem córki. – Ach, i prosiłbym abyś… nie wyjeżdżała z miasta w najbliższym czasie. Natalia przytaknęła, tak jej szumiało we łbie, że nie rozeznała, czy ojciec żartuje. Minął jakiś czas, może to był kwadrans, może godzina, i dziewka doszła do siebie. Osłabiona, ale dała radę podciągnąć się na fotel. Ocknęła się wtedy kuzynka. – Och, Nati… – rzekła z uśmiechem na ustach – śniłaś mi się! Śniłaś… – Tak? Nabijali mnie może na... pal? – bladaczka ust ledwo wymemłała. – Och, Nati… nie! Nie! – Zaśmiała się, trochę jak ćpun. – To byłaś ty i ten twój waleń! Śniliście mi się! Nie pamiętam nic więcej, tylko że to wszystko było takie… piękne, niebiańskie i ładne, i dobre! I piękne. Wiesz, jak w niebie, rajskie uczucie, błogość, och… dlaczego się obudziłam. Rozprawa palowa odbyła się w piątek, czyli trzy dniu po wniesieniu wniosku słownego przez Natalię. Miała miejsce o godzinie siódmej trzydzieści, toteż nikt się nie wyspał, a słońce jeszcze nie wzeszło. Teodor, który zamieszkiwał jako córa-zastępcza, choć utrzymywano iluzję, iż jako córa prawdziwa, zjawił się w dziewczęcej piżamie Kamili oraz z włosem iście potarganym (jeszcze nie wyposażył się tu w swoją, a akurat byli podobnego wzrostu). W dłoni dzierżył jeszcze szczoteczkę do zębów, którą przyniósł przez zaspanie. Ściągnięto na proces Jessikę aż z miasta, Natalia za to uniżenie przepraszała, gdy czekali przed wejściem na działkę, aż Tomek skleci dla Anetki stół sędziego z desek z kanciapy działkowej. Zygmunt zupełnie zapomniał o rozprawie, leżał na zimnej glebie i stękał, że go bez sensu budzą, nim jeszcze świt nie nastał, a nawet zarzucał Anecie i Tomkowi, że o niczym go nie poinformowali i błagał o odroczenie rozprawy o umorzenie kary. Kiedy już Aneta zasiadła za stołem, za młotek mając mikro-haczkę, Tomek pofatygował się jeszcze do willi, aby przynieść gabloty pokazowe z zalanymi żywicą krewnymi – Kamila i Sieciech, choć w martwych formach, również otrzymali wezwanie na rozprawę. Spóźnili się, za co otrzymali reprymendę od sędziego. Nawet słowa przeprosin nie bąknęli. Wreszcie zaczęło się, Natalia cała w tremie, Teodor przysypiał, Jessika wspierała siłami psychicznymi biedną kuzynkę, Ziga stał z boku, nieco obrażony i na pokaz ziewając. Trzymał kulturalnie splecione ręce ponad kroczem osobistym. Kamila i Sieciech – zastygli bodaj z wrażenia. – Strona oskarżona wniosła o umorzenie kary – wreszcie odezwała się Aneta. – Czy mam rozumieć, że oskarżona czuje się niewinna? – Mamo, to jest… – Proszę zwracać się do mnie „Wysoki Sądzie”. – Wysoki Sądzie, to nie moja wina. Właściwie winnym jest… – Zaraz, chwileczkę. – Anetka się zmarszczyła. – O co to poszło właściwie, Tomek? – Oskarżona piłką do siatkówki zdewastowała moje drzewko. – Tak, uczyniłam to, lecz… lecz nie byłam wtedy w pełni władz umysłowych. – Jak mam to rozumieć? – Aneta zasypiała. – To właściwie wina Sieciecha. Użył na mnie, em, zakazanej rosyjskiej techniki sportowej, która odebrała mi trzeźwość myślenia, a co więcej naładowała potężną siłą. To nawet nie moja siła została przekazana piłce, a w konsekwencji drzewku, a było to raczej udziałem stricte kuzyna mego Sieciecha. Tomek sapnął. – A czy czasem oskarżona nie udzieliła kuzynowi zgody na wdrożenie owej techniki w życie? – Proszę nie przerywać oskarżonej. – Aneta, nawet nie podnosząc nadgarstka z blatu-sklejki, parokrotnie brzęknęła metalem haczka. – Co to była za technika. – Nie mam pojęcia, na jakich zasadach energetycznych to działa, lecz Sieciech wypiął się i pierdnął. Tomek nie wytrzymał, majtnął głową. – To są jakieś fanaberie! Jak coś takiego może komukolwiek przekazać energię. – Pojęcia nie mam – rzekła Natalia. – Ale podziałało. Anetka przez chwilę milczała. – Rzeczywiście to brzmi jak rosyjska zakazana technika. Pozwolę sobie wrócić do pytania strony oskarżającej. Czy oskarżona wyraziła zgodę na ową zagrywkę? Natalia spojrzała na Jessikę, która stała nieco z tyłu. Kuzynka kiwnęła tylko głową. Zygmunt z boku przeciągle ziewnął. Przerażona Natalia miała zaburzone widzenie obwodowe, zakutego na działce wuja widziała w oddali jak przez mgłę. Dodatkowo panował jeszcze półmrok, upośledzając wzrok jeszcze bardziej Znów spojrzała przed siebie, na matkę. – Nie do końca. Powiedziałam… coś w stylu, żeby robił, co chce, a ja już chciałam, by mecz się skończył. – Czyli być może celowo uderzyłaś w drzewko, by wzburzyć krewniaków i aby dali ci spokój z grą – wtrącił Tomek. Aneta brzęknęła haczkiem, ale z nudów. – Czy obecna tutaj świadek Jessika potwierdza słowa oskarżonej? Jessika zrobiła krok do przodu. – Ciociu, wujku! Takie wypadki się zdarzają! Było dokładnie, jak Natalia mówi! – Dziękuję. Kamilo, Sieciechu, czy było, jak Natalia mówi? Ich wytrzeszczone oczy i zastygłe w rozwarciu mordy milczały ku zebranym przez gęstą żywicę. – Dziękuję. Będziemy wszyscy głosować i niech większość zadecyduje. Proszę, aby oskarżona i oskarżający wstrzymali się od głosowania z przyczyn oczywistych. Kto jest za umorzeniem kary i oczyszczeniem oskarżonej ze wszystkich zarzutów? Podnieśli ręce wszyscy, oprócz Teodora i bezpośrednio zaangażowanych w sprawę. – Kto jest za ukaraniem? Zaspany Teodor podniósł rękę ze szczoteczką. Zawiało, od włosia oderwały się resztki pasty do zębów i pognały gdzieś w ciemność ranka. Natalia nie poznawała swego masażysty, zauważyła nawet osobliwą modyfikację jego ciała – uwydatniły mu się trochę powieki, przez co zupełnie przypominał Kamilę, gdy transformowała w swój chochliczy tryb. Natalia mogła odetchnąć, została uniewinniona, a winnym okrzyknięto Sieciecha, choć jeszcze nie ustalili, jak go ukarzą. Wyszedł z tego trochę lincz, bo Anetka nie chciała już ciągnąć sprawy, ale uległa pod naporem paru zawistnych jednostek (Teodor, Tomek, Ziga chyba najbardziej). Serce dziewki zwolniło, jasność widzenia wróciła, i dopiero wtedy dostrzegła, że skóra Zigi dziwnie pogrubiała. Może to rodzaj adaptacji do niskich temperatur. W każdym razie po rozprawie podeszła do rodziców, którzy ponownie przykuwali Zygmunta do kanciapy. Dopiero robiło się widno. – Ile to jeszcze niby ma trwać? – spytała. – Ziga nie ma już własnych stóp, a teraz mu do kolekcji skóra w coś się przepoczwarza! – Natalio – zganił wujek, solidnie już skuty – nasze czyny prowadzą do konsekwencji. – Spokojnie, wujku, pomogę ci. Byłam zaaferowana palem, lecz teraz gdy już nic nie mąci mego sumienia, pomogę, jak tylko będę mogła! – Czyli pomożesz niewiele, dziecko – ucięła Aneta, realistka do bólu. Natalia spuściła głowę, całkowicie coś w niej zgasło, teraz, po wtrąceniu matki, ale i wtedy kiedy napięcie sądowe odpuściło. W czasie gdy człapiąca z powrotem do domu Natalia przeżywała swoisty zachód ducha, na horyzoncie słońce dopiero budziło się do życia.
  13. 5 Jęknęłam z bólu i przewróciłam się na plecy. Choć otworzyłam oczy, nie widziałam prawie nic; korony drzew rozmazywały się i zlewały z pomarańczowym niebem. Coś ciągnęło mnie za ramię. Spróbowałam się podnieść, ale ból głowy położył mnie z powrotem na ziemię. - Hej! Wstawaj! – usłyszałam obok siebie dźwięczny, dziewczęcy głos. Zerknęłam jednym okiem w tamtą stronę. Pochylała się nade mną dziewczyna, której rozczochrane ciemne loki spływały swobodnie do piersi, białą sukienkę miała lepką od błota, a wianek ze stokrotek przekrzywił się, opadając na jej delikatną twarz. Jej źrenice mieniły się błękitem, potem fioletem, a następnie różem, choć zapewne było to tylko złudzenie wywołane moim oszołomieniem. - Co? – zapytałam zdezorientowana, gdy nieznajoma postawiła mnie na nogi. - Pośpieszmy się – szepnęła nerwowo – Słońce zaraz zajdzie. Nim zdążyłam zareagować, chwyciła mnie za rękę i pociągnęła biegiem za sobą. Biegłyśmy w stronę białego domku, tam, gdzie dążyłam wcześniej. Zaczęłam zastanawiać się, jak długo byłam nieprzytomna, jeśli w ogóle zemdlałam. Czułam się, jakby od momentu mojego zderzenia się z głazem minęła zaledwie chwila, a być może leżałam w stanie otumanienia godzinę, może całą dobę, a może kilka minut. - Szybciej! – zawołała dziewczyna, przyciągając mnie bliżej siebie. Musiała doskonale znać właściwą drogę przez bagna. Prowadziła mnie w taki sposób, że nie potknęłyśmy się ani razu. Śledząc jej kroki, zręcznie omijałam drzewa, kamienie i doły przykryte błotem i mchem. Minęłyśmy biały dom. Przyjrzałam mu się przez krótki moment. Dwa okienka z obu stron drewnianych drzwi przesłonięte były firankami, farba popękała na całej długości ścian; trawę ozdabiały kwiaty każdego koloru, a boczną ścianę porastał bluszcz. Zwolniłam z myślą, że to tam zaprowadzi mnie dziewczyna. Kiedy spojrzałam przed siebie, zobaczyłam wiele domów przed nami. Rozpromieniłam się na ich widok, ale uśmiech znikł mi z twarzy, gdy moją skroń przeszył ból. - Jesteśmy już blisko – usłyszałam przed sobą. Każdy dom, który mijałyśmy różnił się o poprzedniego. Niektóre były małymi chatkami z bali lub z betonu, inne przypominały osiemnastowieczne wille bogaczy z zachodu, zbudowane ze spróchniałego, trzeszczącego drewna, ale mimo wieku wciąż majestatyczne i tajemnicze. Nad nimi majaczyła wysoka wieża kościelna. Czułam na sobie wzrok nielicznych osób, które wymijałyśmy. Trudno było mi patrzeć na kogoś dłużej niż przez sekundę, ale mogłam przysiąc, że każdy kogo widziałam był kobietą. Nieznajoma naprowadziła na spory dom o stromym dachu, na którym widniał pordzewiały zielony szyld z napisem „Gospoda Trująca”. Nie zdążyłam zastanowić się nad sensem tej groteskowej nazwy, bo jak tylko ją przeczytałam, wpadłyśmy z hukiem do środka. Wszystkie oczy zwróciły się na nas. Zdyszana niemal padłam na kolana, zginając się wpół ze zmęczenia. Czułam kłucie w gardle, nie mogłam złapać oddechu. Klientki baru patrzyły na nas zdziwione, mrugając oczami, przerywając rozmowy i zatrzymując kubki przy ustach. Musiało minąć kilka chwil, nim udało mi się złapać oddech i wyprostować się. Cofnęłam się zaskoczona, gdy tuż przed moimi oczami pojawił się obfity biust częściowo odkryty przez głęboki dekolt. Zadarłam głowę. Stała przede mną kobieta wyższa od niejednego mężczyzny, którego znam. Zadziwiająco pełne usta wykrzywione były w grymasie niezadowolenia. Okrągłe zielone oczy były tak przenikliwe, że trudno było oderwać od nich wzrok. Wzrostu dodawały jej rude loki związane w wysoki kok. Z uniesioną cienką brwią wertowała mnie krytycznym spojrzeniem. - Co to jest? – wskazując na mnie, zwróciła się napastliwie do dziewczyny stojącej obok. - To jest… - zaczęła nieznajoma i zamilkła. W pośpiechu, który nam narzuciła nie zdążyłyśmy nawet poznać swoich imion, a ja – podziękować jej za pomoc. - Nilce – dokończyłam. - Nilce, i? – rudowłosa kobieta pochyliła się do przodu, przyglądając się mojej twarzy. Poczułam, jakby moje ciało kurczyło się pod wpływem jej wzroku. - Szukam Mariny – oznajmiłam i z miejsca skarciłam się za to w myślach. Mogłam powiedzieć o Odetcie, ale nie zrobiłam tego. Dlaczego? Raz jeszcze rozejrzałam się po gospodzie. Kobiety tutaj nie wyglądały na skore do pomocy. Patrzyły na mnie równie skrzętnie, co kobieta przede mną. Czułam się jak intruz, który wtargnął na ich teren. Możliwe, że dobrze zrobiłam. Zapytałam o Marinę ze względu na historie babci. Opowiadała o niej jak o kimś niebywale ważnym, jak o burmistrzu, kimś kto sprawuje pieczę nad mieszkańcami. Ona mogła mi pomóc. - Mariny, tak? – nieznajoma wyprostowała się, krzyżując ręce pod biustem. Kiwnęłam głową, a ona odwróciła się. Weszła za bar, schyliwszy się, wyciągnęła ścierkę i kufel do piwa, i zaczęła go wycierać. Ciszę między nami przerywały szepty klientek rzucających na mnie ukradkowe spojrzenia. - No i? – zapytałam, gdy straciłam cierpliwość. - Ja ci nie pomogę – barmanka pokręciła głową – Nie od tego jestem. Odpowiedź ta nie zawiodła mnie. Usposobienie tej kobiety wskazywało tylko na to, że chce pozbyć się mnie jak najszybciej ze swojej gospody. - Dobrze. W takim razie znajdę ja sama – obwieściłam i odwróciłam się w stronę wyjścia. - Czekaj! – zawołała dziewczyna, która mnie przyprowadziła, chwyciwszy mnie za ramię – Jesteś ranna, nie możesz iść! Afia musi cię opatrzyć! Dotknęłam miejsca, które wskazała na moim czole i wyczułam piekące, lepkie otarcie. To było źródłem mojego bólu głowy. - Jeśli chce iść, to niech idzie, Meridio – odezwała się barmanka. - Dziękuję za pomoc, ale nic mi nie będzie – uśmiechnęłam się z wdzięcznością do Meridii i raz jeszcze odwróciłam się do wyjścia. - Przynajmniej pozwól mi iść z tobą! - wykrzyknęła, ponownie mnie zatrzymując. Powstrzymałam westchnięcie, które cisnęło mi się do ust. - Przestań, już wystarczająco dużo zrobiłaś – wtrąciła się ruda kobieta za barem – Chodź i napij się – uniosła w górę kufel, z którego wylało się piwo. - Musisz być taka oschła, Maven? – nabuzowała się Meridia. - Ja mogę iść – ktoś nowy dołączył do rozmowy. Wszyscy zwrócili oczy w tamtą stronę, a Maven klasnęła w dłonie. - Doskonale! Ines się zgłosiła! Przede mną stanęła niewiele niższa ode mnie, szczupła dziewczyna o porcelanowej, niemalże białej cerze. Jej śmiejące się, przykryte makijażem, ogromne szare oczy okalały gęste rzęsy; duże usta przyozdobione szarą szminką uśmiechały się szeroko, odsłaniając lśniące zęby. Białe włosy spływały gęstą kaskadą do jej ramion, zakrywając lewe oko. Ubrana była w długą do kostek sukienkę z białym zdobionym kołnierzykiem. Przeszło mi przez myśl, że wygląda równie pięknie, jak Odetta. - Absolutnie nie możesz wyjść! – zaprotestowała Meridia – Twoja rana jest zbyt poważna. - Dam sobie radę. To tylko otarcie – skłamałam, choć ból atakował moją skroń. Chciałam jak najszybciej opuścić gospodę, by znaleźć Marinę przed zachodem słońca. Obawiałam się powrotu do samochodu samotnie, nocą, przez ciemny las. - Wciąż krwawisz – zauważyła Meridia. Raz jeszcze dotknęłam swojego czoła. Na opuszkach palców poczułam lepką ciecz. Fakt, nie czułam się najlepiej. Spojrzałam przez okno. Niebo przybierało barwę fioletu. Być może przydałaby mi się chwila wytchnienia. Skoro dotarłam tam, gdzie dotrzeć chciałam, nie musiałam się spieszyć. Wierzyłam, że jutro po południu będę w drodze powrotnej do Wyoming. - Zajmiesz których z pokojów Maven, a teraz usiądź i napij się – powiedziała Meridia, zupełnie jakby odczytała moje myśli i zaprowadziła mnie do baru. - Nie ma pieniędzy, nie ma pokoju – oznajmiła Maven, odstawiając z łoskotem kufel na blat – I napitku również – dodała, mrużąc oczy, kiedy wyciągnęłam portfel. - Ile? – zapytałam z westchnieniem. - Pięćdziesiąt – odparła, schyliwszy się pod ladę w taki sposób, że widziałam jedynie czubek jej koka. Podałam jej banknot, gdy wyłoniła się z ceramicznym kubkiem w ręku – Za napój siedem. Powstrzymałam się przed przewróceniem oczami. Pięćdziesiąt siedem dolarów za pokój w gospodzie i kubek kawy czy herbaty to stanowczo za wysoka cena, a mimo to, z braku wyboru, wyciągnęłam dodatkowe siedem centów. - Kawa, herbata, piwo? – zapytała barmanka. - Herbata. I papierosy – poprosiłam, dokładając kolejny banknot. - Najlepiej będzie, jeśli położysz się niezwłocznie – ponagliła mnie Meridia, lustrując uważnie moją zmęczoną twarz. - A co ze mną? – Ines dała o sobie znać zawiedzionym głosem, kiedy zamierzałam już sprzeciwić się Meridii, oznajmiając, że chciałabym najpierw dopić herbatę. - Spotkamy się jutro rano, dobrze? – spojrzałam na Ines przez ramię. - Będę tu zaraz po świcie! – wykrzyknęła, stanąwszy na baczność i zasalutowała. Kąciki moich ust uniosły się w uśmiechu. Przypomniałam sobie, jak w dzieciństwie razem z Odettą wykradałyśmy z szafy ojca jego mundur. „Melduję się na rozkaz!” wołałyśmy, stając przed mamą, ja w mundurze sięgającym niemal do ziemi, Odetta w czapce opadającej jej na oczy. Ines przypominała mi właśnie ośmioletnie dziecko – lecz w ciele dorosłej osoby – niemądre i pocieszne zarazem. Upiłam łyk herbaty. W pokoju, który wynajęłam w gospodzie „Trującej” nie było ani krzyża, ani obrazka Matki Boskiej. Był to dość pusty pokój: lampa zwisająca z sufitu posiadała tylko jedną, nadpsutą żarówkę, raz po raz gasnącą i rozświetlającą wnętrze na przemian, szerokie łoże zajmowało większą część podłogi, a w prawym kącie stało samotne krzesło. Nie było stolika, szafy, czy zasłon w oknie. Zobaczywszy pokój po raz pierwszy żałowałam, że pozwoliłam sobie wydać na niego pięćdziesiąt dolarów. Nie miałam jednak innego wyboru. Kiedy zaszło słońce, a podłogę pomiędzy oknem, a łóżkiem rozświetlało co chwila gasnące światło żarówki, położyłam na pościeli różaniec i uklęknęłam przed nim ze złożonymi dłońmi. Odmawiałam modlitwę za modlitwą, myśląc o mamie, babci Millan i ojcu, który nawet w tej chwili mógł walczyć gdzieś w Europie na froncie. Modliłam się o jego przeżycie, o to, by matka nie martwiła się o mnie, by matczyny instynkt podpowiedział jej, że jestem bezpieczna. Choć przeżyłam zbyt wiele, jak na jedną dobę i nie odpoczywałam od kilku dni, przez poruszenie i nadzieję, którą dało mi odnalezienie miasteczka, nie czułam zmęczenia. Myślałam tylko o poranku, spotkaniu z Ines, a potem z Mariną, która wskaże mi drogę do siostry. Nie mogłam doczekać się, aż obudzą mnie promienie wschodzącego słońca. Z dołu dobiegły mnie odgłosy rozmowy. Prawdopodobnie gospoda była czynna całą dobę. Byłam w stanie rozpoznać głos Maven, ale drugi – również należący do kobiety – był mi nieznany. Trwała kłótnia. Maven chodziła w kółko, raz podnosząc głos, raz zniżając go niemal do szeptu, ale deski, z których zbudowany był budynek, były na tyle grube, że skutecznie tłumiły i zniekształcały słowa wypowiadane przez kobiety pod moimi stopami. Nie przysłuchiwałam się gniewnej wymianie zdań. Nie interesowało mnie to. Nie miałam sił ani chęci, by starać się wyłapywać spod podłogi każde słowo i starać się budować zdania. To nie była moja sprawa. Miałam w głowie własną historię; wędrówkę, którą pragnęłam jutro zakończyć. Chciałam zamknąć rozdział, który motał moim życiem przez wiele lat i skupiałam się tylko na tym. Zdając sobie sprawę z tego, ze nie zasnę w towarzystwie odgłosów dołu, otworzyłam okno na oścież. Uderzył we mnie orzeźwiający podmuch chłodnego powietrza. Oparłam łokcie o parapet i zapaliłam papierosa. Obserwowałam rozświetlone blaskiem księżyca pole i posąg anioła stojący na jego skraju. Była to bardzo stara i przerażająca figura. W dwóch rękach trzymał miecz skierowany ostrzem do dołu, lewe skrzydło było pęknięte, a marmur poczerniały, jakby pochlapany farbą. Smugi na jego policzkach wyglądały jak łzy. Tak, jakby anioł płakał, czuwając nad miasteczkiem. Smak tytoniu spowodował odruch wymiotny w moim gardle. Rozmowy ucichły. Z trudem powstrzymywałam ziewanie. Teraz, gdy zapanowała cisza, a emocje opadły, poczułam, jak bardzo zmęczona byłam. Nareszcie mogłam iść spać. Pozwoliłam sobie na zgarbienie się. Od ciągłego siedzenia w fotelu kierowcy krzyż bolał mnie bezlitośnie. Niespiesznymi ruchami ściągnęłam pantofle, z których wysypywał się piach. Moje rajstopy były podarte i zlepione błotem, sukienka poplamiona zielenią, beżem i brązem. Nic dziwnego, że klientki gospody patrzyły na mnie w tak polemiczny sposób. Nie chciałam wiedzieć, jak wygląda moja twarz. Siadając w bieliźnie na łóżku, z całego serca żałowałam, że wychodząc z samochodu, nie zabrałam ze sobą walizki. Nie byłam przygotowana na dłuższy pobyt w miasteczku. Nie spodziewałam się tonięcia w bagnie, upadku, uderzenia głową w kamień i utraty przytomności. Nie przeszło mi przez myśl, że będę uciekać przed zachodem słońca, trzymając dłoń nieznajomej dziewczyny i że spędzę noc w karczmie pod najniezwyklejszą nazwą, jaką kiedykolwiek spotkałam. Planowałam znaleźć Odettę przed zmrokiem, wyznać swoje uczucia, oddać złotu łańcuszek, po czym wrócić ze spokojem do domu. W tej chwili miałam jechać samochodem, paląc papierosa z paczki babci Millan w rytmie bluesa płynącego z głośników. Zamiast tego spoczywałam na twardym materacu na piętrze gospody, ochładzana przez wczesnojesienne powietrze, wpatrując się w nierówne deski na suficie. Nie mogłam doczekać się rana. Obudziły mnie promienie słońca dostające się do pokoju przez okno pozbawione firan. Ból w skroniach minął, ale zastąpił go dyskomfort w plecach. Coś zaciskało się na mojej głowie. Moją ranę na czole ktoś owinął bandażem. Na krześle obok lustra dostrzegłam złożone czyste ubrania. Domyśliłam się, że jest to prezent od Meridii. Byłam jej wdzięczna za pomoc i zamierzałam jej się odwdzięczyć. Zmieniając odzież, poczułam się, jakbym zmieniała skórę. Jedynym, czego mi brakowało, była ciepła kąpiel. W wynajętym pokoju mogłam pozwolić sobie tylko na obmycie twarzy zimną wodą. Biała sukienka podobna do tej, którą miałam na sobie wcześniej, pasowała na mnie idealnie. Nie miałam jednak czasu przyjrzeć się jej w lustrze, bo gdy tylko ją założyłam, usłyszałam nieśmiałe pukanie do drzwi. - Proszę! – zawołałam. Drzwi otworzyły się, skrzypiąc diabelnie głośno i zza progu wyłoniła się twarz Ines. - Wstałaś, Nilce? – zapytała. - Najwidoczniej – odparłam, rozkładając ramiona. - Czekałam na ciebie godzinę na dole, ale nie zjawiałaś się – powiedziała Ines – Przyszłam sprawdzić, czy wszystko w porządku. Uniosłam brwi i spojrzałam w okno. Niebo wciąż było żółte od słońca, które dopiero wznosiło się na sklepienie. - Przecież jest jeszcze wcześnie – stwierdziłam. - Kazałaś spotkać się rano… - Ines spuściła wzrok, splatając dłonie za sobą. Przypomniałam sobie wieczór poprzedniego dnia, kiedy dziewczyna oznajmiła, że będzie czekać na mnie zaraz po świcie. Roześmiałam się. - Tak, rano, ale nie tak wcześnie – powiedziałam rozbawiona. - Ale… dochodzi dziesiąta. Zamilkłam, a moje usta pozostały otwarte ze zdumienia. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się spać tak długo, zawsze budziłam się, kiedy wskazówki zegara wybijały siódmą. Poprzedniej nocy byłam tak wyczerpana, że nie pamiętam nawet, kiedy zasnęłam. - Wybacz, że musiałaś czekać – przeprosiłam onieśmielona. Nie chcąc dłużej zwlekać, zabrałam z pościeli różaniec, który leżał tam przez całą noc. Spojrzawszy na Ines zobaczyłam, że jej usta skrzywiły się nagle, jakby w grymasie obrzydzenia. - Wszystko w porządku? – zapytałam. W odpowiedzi otrzymałam uśmiech i krótkie kiwnięcie głową. - Dzień dobry – powiedziałam do Maven stojącej za ladą, gdy razem z Ines weszłyśmy do gospody. - Dzień dobry – margnęła rudowłosa, zerkając na mnie jednym okiem. O tej porze „Trująca” była pozbawiona gości. Prawdopodobnie byłam jedyną przyjezdną. - Śniadanie? – Maven przejechała ścierką po blacie. - Dziękuję, zjem później – odparłam. Moje serce biło mocno, a gardło było ściśnięte z podniecenia. Wiedziałam, że nie będę w stanie nic zjeść, dopóki nie spotkam Mariny. Gdy tylko postawiłam stopę na chodniku, oślepiło mnie słońce. Przesłoniłam oczy ramieniem. W porównaniu do dziennego światła, które padało na wioskę, wnętrze karczmy było ciemne, jakby panował tam wieczny wieczór. - Tędy – powiedziała Ines i ruszyłyśmy we wskazanym przez nią kierunku. Orhill nie przypominało żadnego miasteczka znajdującego się w Kanadzie. Każdy dom z osobna wyglądał, jakby pochodził z innej epoki. Mijałyśmy drewniane chatki zdobione przez ogrody pełne kwiatów, odpychające, betonowe domy o jasnych ścianach, budynki o wielu piętrach zwieńczane ostrymi dachami, otoczone wysokimi płotami. Mogłoby się zdawać, że z każdym krokiem przenosimy się w czasie. Najbardziej w oczy rzucała się wieża kościelna wysokością dorównująca słońcu wiszącemu na niebie, jednak na jej czubku brakowało krzyża. Ulice były opustoszałe. Oglądałam budynki o zasłoniętych oknach i zaciemnionych szybach, zastanawiając się, czy za którąś z nich nie śpi Odetta. Ona od zawsze lubiła długo spać. Przed jej zniknięciem, budząc się rano, za każdym razem widziałam jej okryte kołdrą plecy i czarne fale włosów wylewające się poza materac. Chyba nigdy nie udało mi się zobaczyć jej twarzy pogrążonej we śnie. Zasypiała na lewym boku, przodem do ściany i tak też się budziła. Wychodząc na śniadanie, stawałam na palcach, precyzyjnie unikając każdej skrzypiącej deski w podłodze. Dzięki temu, po pewnym czasie, udało mi się zapamiętać ich układ w taki sposób, że nigdy nie obudziłam siostry. Nie miałam zamiaru tego robić. Odetta zawsze wracała późno i późno kładła się spać. Minęło zaledwie kilka minut, kiedy wraz z Ines dotarłyśmy do domu umiejscowionego na skraju miasteczka. Z zewnątrz przypominał kaplicę. Zbudowany był z ciemnych, hebanowych bali, półokrągłe okna ozdobione w wiktoriańskim stylu, szeroki dach podtrzymywany przez kolumny stojące po obu stronach ganka. Szczyt budynku wzbogacała wąska wieżyczka z jednym oknem pośrodku. Zagapiłam się na imponującą konstrukcję, podczas gdy Ines wspięła się po schodach i nacisnęła dzwonek do drzwi. Rozległ się syk, a ona cofnęła się o krok. Stałam z zapartym tchem, czekając w napięciu, aż masywne drzwi otworzą się, a w progu stanie kobieta, której szukam. Nie byłam w stanie wyobrazić jej sobie. Twarz Mariny, jej strój, i sylwetka zmieniały się w mojej głowie bez przerwy. W jednej chwili była młodą, wysoką kobietą o blond włosach, w następnej zgarbioną, o pomarszczonej twarzy i siwych sypkich włosach w czarnej sukni, potem w długiej do kolan, z fartuchem przepasanym w talii, w płaskich pantoflach, w butach na wysokim obcasie. Moje imaginacje były nieskończone. By dowiedzieć się, która z nich jest prawdziwa, mogłam tylko czekać na otwarcie się drzwi. Ale tak się nie działo. Ines drapiąc się po głowie, wydała z siebie cichy pomruk. - Nie ma jej w domu? – spytała samą siebie. Wychyliwszy się przez płot, zajrzała w okno. Choć szyba nie była zasłonięta, nie mogłyśmy nic dostrzec. Dom tonął w ciemnościach. Ines okręciła się wokół własnej osi i chwyciła za mosiężną klamkę. Drzwi zaskrzypiały przeraźliwie i otworzyły się. Na korytarz wpadł snop światła, ukazując naszym oczom czerwony, zdobiony złotem dywan prowadzący w głąb domu. Na ścianie po lewej stronie wisiały półki. Na pierwszej z nich stało miedziane popiersie kobiety, na drugiej wazon z kwiatami, a za nimi drewniany zegar z kukułką, którego tykanie dało się słyszeć nawet na zewnątrz. Ines wsunęła głowę do środka, rozejrzała się i po chwili, patrząc na mnie przez ramię, gestem pokazała mi, bym szła za nią. Zawahałam się. Nic nie dawało nam prawa wejść bez zaproszenia do czyjegoś domu. Nawet jeśli drzwi były otwarte. - Chodź! – pośpieszyła mnie szeptem moja przewodniczka i zniknęła za drzwiami. Nie miałam innego wyboru, jak tylko podążyć za nią. Prędko spojrzałam za siebie, upewniając się, że nikogo nie ma w pobliżu i również weszłam do środka. Rozciągał się przede mną ciemny korytarz, na którego krańcu widoczny był zarys schodów. Ines przesunęła dłonią po ścianie, a zaraz potem żyrandol zapalił się. W świetle hol nie wyglądał tak mrocznie, jak mi się wydawało. Żółte ściany rozjaśniały wnętrze, a mieniący się drobinkami złota dywan ciągnął się po schodach w górę. Prawą ścianę zdobiła niska, rzeźbiona komoda z różanego drewna. Nie miałam czasu dalej podziwiać wnętrza, bowiem Ines dała mi znać szeptem, bym weszła za nią po schodach. Trafiłyśmy do pomieszczenia pogrążonego w półmroku, którego okna przesłonięte były ciężkimi zasłonami. Wytężyłam wzrok. Była to biblioteka. Otaczały nas regały zapełnione niedbale ułożonymi książkami. Wzdłuż mojego kręgosłupa przebiegł dreszcz, kiedy uderzył we mnie ostrzy podmuch wiatru. Skromna lampa wisząca na suficie zachwiała się. Wokół latały ćmy, które zalęgły się tu zapewne przez panującą zewsząd ciemność. Pod oknem, między dwoma regałami stał fotel. W słabym świetle dostrzegłam zarys ludzkiej sylwetki i szeroki kapelusz na jej głowie. - Zostawię cię – oznajmiła po cichu Ines i zbiegła ze schodów. Moje serce próbowało wyrwać się z piersi. Odwróciłam się, chcąc zatrzymać Ines, ale ta, opierając się o poręcz u dołu stopni machała ręką, zachęcając mnie do wejścia do biblioteki. Przełknęłam ślinę, która zebrała mi się pod językiem. Przestąpiłam krok do przodu. Mój but zatopił się w miękkim dywanie. Fotel pod oknem poruszył się. Sylwetka skryta w ciemności drgnęła. - Ktoś ty? – usłyszałam ochrypły damski głos, z pewnością należący do osoby starszej. Zmrużyłam oczy. Nogi fotela zaskrzypiały, gdy kobieta podniosła się z wolna. Podeszła bliżej. Nikłe światło padło na jej twarz. Wąskie, przenikliwie niebieskie oczy przyglądały mi się badawczo. Czubek haczykowatego niemal dosięgał jej spierzchniętych pomalowanych ciemnobrązową szminką ust. Pomarszczona twarz usłana była piegami i ciemnymi znamionami. Dostrzegłam, że jej lewy policzek jest pęknięty, jak ściana w starej kamienicy. Stała przede mną Marina. - Mam na imię Nilce… - wydusiłam przytłoczona aurą wyższości bijącą od kobiety. - Nilce… - powtórzyła powoli Marina – I co dalej? - I szukam siostry… - odparłam bez namysłu, zgodnie z prawdą. - Siostry? – kobieta przede mną wyprostowała się nieco z uniesioną brwią. Z zaciśniętym gardłem kiwnęłam głową, a ona odwróciła się przodem do okna. Na rondzie jej kapelusza przysiadło kilka motyli, poruszając sennie skrzydłami. - Mówisz, że szukasz siostry, tak? – jednym ruchem odsunęła zasłony. Zmrużyłam oczy pod wpływem oślepiającej bieli, która zalała bibliotekę. - Zgadza się. - W takim razie dlaczego przychodzisz do mnie? – zapytała cierpko – Wyglądam ci na detektywa albo informację turystyczną? - Ja… - zająknęłam się, zdziwiona nagłym wybuchem Mariny. - Przychodzisz tutaj nieznajoma, bez zapowiedzi – przerwała mi – Wchodzisz do mojego domu niezaproszona, sama otwierając drzwi… - To nie tak, to Ines… - chciałam wytłumaczyć, a wtedy Marina wymierzyła laskę w moją stronę. - Milcz, kiedy ja mówię! – zagrzmiała. Ćmy siedzące na jej kapeluszu wzbiły się w górę – Jesteś tu intruzem! Jak śmiesz prosić mnie o pomoc, zachowując się tak bezczelnie?! Nie jesteś stąd, wkroczyłaś na cudzą ziemię! - Proszę mnie posłuchać… - złożyłam dłonie w błagalnym geście. - Nie obchodzi mnie czego ode mnie chcesz. Nie obchodzi mnie, jak się tu dostałaś i kogo szukasz. Nie jesteś jedną z nas i nie powinno cię tu być – wysyczała kobieta, wymachując laską – A teraz wynoś się stąd, zanim każę cię powiesić! Oniemiała stałam z szeroko otwartymi oczami, patrząc na dybiącą na mnie Marinę. Małymi krokami wycofałam się w stronę schodów, by chwilę później w mgnieniu oka znaleźć się na ganku. - Co się stało? – zapytała mnie Ines. Nie odpowiedziałam. Byłam w szoku. Nie spodziewałam się serdecznego powitania, ale to, co zastałam, przerosło me najśmielsze oczekiwania. Jeszcze nigdy nie spotkałam kogoś tak nieprzyjemnego i nigdy nie zostałam tak potraktowana. Czułam jednocześnie wstyd, złość i zawód. Nie liczyłam na gościnę, tylko na jedną wskazówkę lub chociaż potwierdzenie, że Odetta jest tutaj, w Orhill. Zamiast tego zostałam wyrzucona za próg, nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. Zadziwiało mnie, jak babcia Millan mogła żyć w przyjaźni z taką kobietą. Czy ktokolwiek mógł żyć z nią chociażby w zgodzie? Zadygotałam. Co miałam teraz zrobić? Stałam na ganku, wypędzona z domu osoby, w której pokładałam całą nadzieję. Przemierzyłam tak długą drogę tylko po to, by pozostać z pustymi rękoma. Spełniły się moje największe obawy. Wciąż stropiona zeszłam powoli po schodach. W głowie ciągle słyszałam słowa, które wykrzyczała do mnie Marina. Co zrobiłam źle, że wybuchła taką złością? Jestem dla niej intruzem, który wkroczył na jej ziemię. Nie jestem „jedną z nich”. Czy to znaczyło, że w miasteczku naprawdę żyje zamknięta społeczność, do której wstęp mają tylko nieliczni? Jeśli Odetta do niej należy to ja, jako jej siostra powinnam mieć prawo do zobaczenia się z nią choć na kilka minut. - Nilce! Co się stało? – dotarły do mnie słowa Ines. Przystanęłam. Byłam tak zajęta swoimi myślami, że nie spostrzegłam nawet, jak bardzo zdążyłam się oddalić od domu Mariny. Popatrzałam na Ines z otwartymi ustami. Nie znałam odpowiedzi na jej pytanie. Sama nie byłam pewna, co stało się kilka minut temu w zaciemnionej bibliotece. Byłam tam, ale obserwowałam wszystko z boku, jakbym była inną osobą, skrytą w ciemności pod jednym z regałów. Słowa, które grzmiały z ust Mariny po prostu ulatywały z mojego umysłu. - Przegoniła mnie… - wykrztusiłam miałko – Nie wiem, co zrobiłam źle, ale zdenerwowałam ją… - O rany! Że też o tym nie pomyślałam! – wykrzyknęła Ines i zakryła dłonią usta. - Słucham? - Mogłam cię ostrzec… - ściszyła głos, a jej policzki oblał rumieniec. - Przed czym? – ściągnęłam brwi. - Marina niespecjalnie przepada… za obcymi – Ines skuliła się. - Nie rozumiem – przyznałam. - A, to nic istotnego! – zaśmiała się nerwowo w odpowiedzi, po czym spoważniała. Patrzyła na mnie ze zmrużonymi oczami, rozmyślając nad czymś – Właściwie… dlaczego tak bardzo chciałaś zobaczyć się z Mariną? – zapytała. Wbiłam wzrok w chodnik. Straciłam ostatnią szansę na poznanie prawdy, więc cel mojej podróży nie był sekretem. Niebawem i tak miałam wrócić do domu, zapomnieć o Orhill i o tym, że kiedyś miałam siostrę, którą mimo wszystkich różnic jakie tworzyły między nami przepaść, kochałam nad życie. - Próbuję odnaleźć siostrę – powiedziałam i podniosłam głowę. W moich oczach zebrały się łzy, które za wszelką cenę próbowałam powstrzymać przed wypłynięciem. - Przecież ja mogę ci pomóc! – Ines podskoczyła – Dlaczego nic nie powiedziałaś? - Ja… nie wiem – pokręciłam głową, nie rozumiejąc własnych intencji. Nie ukrywałam tęsknoty za Odettą; na darmo wstrzymywałam się od poproszenia o pomoc, a z pewnością oszczędziłoby mi to zawodu, którego doznałam. - Możesz ją opisać? – zapytała moja towarzyszka. - Jest piękna… - szepnęłam – jestem pewna, że nigdy nie widziałaś kogoś równie pięknego, jak ona. Ma czarne włosy, zdrowe i błyszczące i błękitne oczy, takie, jak moje. To chyba jedyna rzecz, która nas łączy – przyznałam ze smutkiem i nie powiedziałam nic więcej. Popatrzyłam na Ines, oczekując na jej reakcję. Otworzyła szeroko usta w nieokreślonym grymasie przypominającym jednocześnie uśmiech i zdziwienie. - Czy coś nie tak? – zapytałam. W odpowiedzi dziewczyna chwyciła mnie mocno za nadgarstek i pociągnęła za sobą. Narzuciła zapierający dech w piersiach bieg. - Ines… zaczekaj… dokąd my… biegniemy? – wołałam za nią z bólem w płucach. Nigdy nie pracowałam nad kondycją. Moje życie polegało w głównej mierze na czytaniu książek i spacerowaniu po obrzeżach rodzinnego miasta. Nie miałam problemów z wagą, więc też nie odczuwałam potrzeby by trenować jakikolwiek sport. Przez ostatnie dwa dni czułam tego konsekwencje. Ines nie odpowiedziała. Mknęłyśmy, zwinnie omijając przechodniów oglądających się za nami z zaciekawieniem. Budynki wokół nas zlewały się w kolorowe smugi. Pantofle spadały mi ze stóp. Potykałam się na każdym kroku, a moje kostki zaczęły pulsować z bólu. W myślach modliłam się, aby ten pęd nie trwał długo. Ku mej uciesze, po skręceniu w jakąś uliczkę zatrzymałyśmy się przed jednym z kilku domów w szeregu. Wzięłam głęboki oddech, dzięki czemu ból w klatce piersiowej uderzył we mnie ze zdwojoną siłą. Stałyśmy przed niepozornym domkiem jednorodzinnym o niebieskich ścianach. Ines przekroczyła bramę w żywopłocie, ja poszłam za nią. Drzwi wejściowe otwarły się przed nami. Trudno było uwierzyć, że wnętrze domu, w którym się znajdowałyśmy należało do tego samego, który stał na zewnątrz. Salon, przez który przechodziłyśmy pełen był antycznych ozdób, gablot z porcelaną. Na białych ścianach wisiały portrety kobiet oprawione w ozdobne ramy. Zagapiając się na jeden z nich, przedstawiający damę w błękitnej sukni, o błękitnej skórze i oczach, siedzącej prosto na tle błękitnego nieba, niemal potknęłam się o twardą kanapę ozdobioną wyblakłym obiciem wyszytym kwiatami. Ines przede mną stąpała powoli i po cichu. Im dalej szłyśmy w głąb domu, tym głośniej słyszałam dziewczęce głosy i śmiechy dobiegające z któregoś z sąsiednich pokojów. Przystanęłyśmy przy lekko uchylonych drzwiach. Deski pod naszymi stopami skrzypiały, lecz nie zagłuszały odgłosów z pokoju. Moja przewodniczka nacisnęła bezdźwięcznie klamkę. Moim oczom ukazało się pomieszczenie jasne, pełne ozdób i koronek, przywodzące na myśl osiemnastowieczną Francję. W jego centrum siedziały trzy młode kobiety. Jedna z nich była latynoską o ciemnych włosach i przygarbionym nosie, druga, siedząca po prawej o rudawej głowie, skąpo ubrana w czerń, z uśmiechem na pełnych ustach. Pośrodku zaś, u ich stóp z anielskim wyrazem twarzy siedziała Odetta.
  14. Natalii powoli wracała przytomność, dziad piach zmorzył ją niemożebnym sypnięciem w oczy. Zasnęła w momencie, w którym nordyccy wojowie mierzyli się z trollami w boju o skalp wilkołaka, którym mieli przekupić armię najętych goblinów, by przestała najeżdżać ich zachodni obóz. Teraz, nie do końca jeszcze przebudzona, trąciła śpiącego w fotelu Sieciecha. – I co z tym skalpem? Dokończ bajanie, kuzyn. Dokończ. Kuzyn nie kontaktował. Jessika i Kamila leżały na podłodze, musiały się zsunąć z siedzisk. Wreszcie obudziła się do końca, przetarła oczy i spojrzała na wyświetlacz dekodera pod TV. Blisko czwarta nad ranem. – Dupa-cyce, co mnie ten skalp. Przez otwarte okno wpadał srogi ziąb, firanka lekko falowała, światło księżycowe przedostawało się do salonu, rozświetlając snopem pochrapującą Jessikę. – Brr… za zimno. Rozedrgana opatuliła się narzutą z sofki i przemanewrowała pomiędzy kończynami siostry i kuzynki, by zamknąć okno. Cichcem przymknęła i wtedy dostrzegła, że księżyc rozświetlał sterczący groźnie pal na działce. Stał niczym trupi paluch, gotowy by zadać nieszczęśnikowi długie, bolesne męki. – Brr, za trupio mi tutaj. Idę na górę. Umyła dla zasady zęby i w pokoju dotarło do niej, że i stąd pal śmie ją obserwować. Spuściła zasłony. Trzeba spać. Kolejne dni mijały głównie na rozmowach o zawodach, Jessika i Sieciech wpadali codziennie po treningach i sączyli z Kamilą te swoje pożal się Boże czekolady z termosów. Natalii odpowiadały ich często wizyty, zwłaszcza, że Kama pozbawiona bodźców kuzynowskich męczyła siostrę palem. Żarciki, wzmianki, docinki – byle psychicznie dobić krewniaczkę. Również Sieciech trochę przesiąkł palem, bo rzucał frazy pokroju: „Jak tam, Nati? Przysposobiona psychicznie do kary?”. Tomek chodził zaś z mrocznie pochyloną głową i „nieco się do niej uśmiechał”. Pal wlókł się za Natalią, obserwował ją, gdy kładła się spać, gdy czytała coś w salonie, gdy wyjeżdżała na trasę rolkową raz, gdy śnieg zdawał się odpuszczać. Kiedyś trochę odkopał się z gleby, gdy zerwała się wichura – buczał, trzeszczał i skrzypiał, przechylając się w tę i we w tą. Dzierlatka tej nocy oka nie zmrużyła. Zawodnicy łyżwiarze pakowali się proteinami, nasiąkali pozytywnymi treściami i wreszcie nastał dzień zawodów, Kamila, Sieciech i Jessika mieli zabawić w Januszowie Świętokrzyskim parę sportowych dni. To był dla Natalii najspokojniejszy okres od dawien dawna. Jessika jako jedyna wróciła z zawodów żywa. Przywiozła ze sobą zwłoki Kamili i Sieciecha zawinięte w worki po ziemniakach i w miarę obficie obłożone solą, aby za bardzo nie podgniły. I cóż, i nic. – Te zawody to jakieś Głodowe Igrzyska były, że pomarli? – Anetka zakpiła i rzuciła na razie trupy w kąt salonu, aby za bardzo nie przeszkadzały w codziennej krzątaninie. Postanowiono, że nie ma sensu grzebać takich młodych ludzi, już przygotowano formalinę, aby zalać nią młodych martwych i wystawić w szczelnych gablotach pokazowych na korytarzu. Pierwsze co, łyżwiarka i Natalia zagotowały sobie herbatki, aby usiąść w salonie i odpocząć. Ostro popsikały odświeżaczem do WC, bo zwłoki niemożebny odór wydzielały. Jessika relacjonowała wypad na zawody z wypiekami na zmarzniętej twarzy, przez różnicę temperatur policzki dzierlatce parowały. Natalia wyjrzała przez okno – rajuśku, biedny Ziga, dalej przebywał za karę na działce. Dopiła swój trunek i zwinęła z lodówki resztki sałatki, żeby chociaż trochę miał dobrego od życia. Odwiedziła wuja na działce z plastikowym talerzykiem wypełnionym sałatką z indyka. – Witaj, Natalio, jak zawody? – Nic w sumie nie zajęli, jakoś słabo im poszło. Kamila i Sieciech się tam pozabijali, nie znam szczegółów. – Cóż, było do przewidzenia. Młode serca często krocząc nieroztropną ścieżką, wpadają w sidła śmierci. Natalia powstrzymała się od skomentowania apatycznej reakcji. – O, sałatka to dla mnie? Natalio… – skarcił ją ze śmiechem – wcale nie mam tak źle, spójrz. Pokazał jej swój talerzyk. – Wyobrażam sobie, że to indyk. – Wskazał na wijące się dżdżownice. – To sałatka z curry. – Wskazał zeschłe liście posypane glebą. – A tutaj mam ryżyk. – Pokazał larwy. – Nie, nie pozwolę, żeby tak wujek był traktowany. Będę nosiła wujkowi regularnie trzy posiłki dziennie! To cale zakuwanie na działce to moim zdaniem gruba przesada! Nie mogę pojąć, dlaczego inni tego tak nie widzą. Sieciech kiedyś zbił dzbanek w kuchni i też się zgodził na kajdany. Jessika odbębniła karną rundkę, jak poplamiła tuszem dywan. Ziga obserwował bunt Natalii z marsem zatroskania na czole. – Natalio, nasze działania odnajdują ujście w konsekwencjach – potwornie dziwił się, że dzierlatka nie rozumie takich podstawowych prawd. Odpuściła, to nie miało sensu. – A jak się mają stopy wujka? Już się odmroziły? – Nie do końca, to jednak była martwica. Na szczęście Tomek okazał się tak dobry i odkroił mi stopy nożem kuchennym. Zafundowali mi z Anetką protezy, spójrz, Nati, cyberpunk, nie jestem już człowiekiem. – Podniósł nogę i pokazał metaliczny prostopadłościan z rurek w miejscu stopy, który przenosił siły z nogi do podłoża – Boże, to już jest przesada! Nie mogli wezwać lekarza? – Natalio, zasady tego zabraniają, gdzie byśmy zawędrowali bez jasno określonych ram i norm? – Ale wujek straszliwie cierpi, i to tylko za oplucie stołu whiskaczem! – Muszę wyciągnąć lekcje ze swoich przewin. Nasze czyny, zapamiętaj to sobie, zawsze odnajdują ujście w konsekwencjach. Wkrótce potem pożegnali się, Ziga zaznaczył, aby Natalia zabrała ze sobą sałatkę, ponieważ to wbrew regułom zakucia działkowego. Cały pozostały dzień toczyła bój z rodzicami o skrócenie kary, wreszcie dopiero wieczorem cokolwiek ugrała. – No dobra – Tomek westchnął – jeszcze musi trochę odpokutować, ale niech chociaż wraca na noc do domu. Bo jeszcze do kompletu ręce mu się odmrożą. – No właśnie – Natalia gratyfikowała słuszne spostrzeżenie. Ziga zawitał w dom, na co dawno bardzo nie miał okazji. Trącił worek stopą. – To zwłoki mego syna? – Chyba tak – Jessika sennie odparła, ślęczała na fonie, pisząc z przystojniakami. – Albo Kama, nie wiem, te wory jakoś nam się przemieszały w podróży. Ziga zasiadł na kanapie obok Natalii, na stole paliły się świeczki, mroźne powietrze nocy zakradło się przez lufcik, Jessika szczelnie owinęła się kocem, zaciągnęła aż na łeb. – Ziga, pijesz coś? – spytał Tomek, wsuwając głowę. – Cokolwiek byle nie whisky! Cha, cha! – zaśmiał się pełną piersią. – Tak – uciął Tomasz. – Myślę, że to rozsądna decyzja. – Zniknął w kuchni. – Już nawet pożartować nie można. Siedzieli chwilę w ciszy, Natalia grzała dłonie kubkiem z grzańcem. – Nie żal wujkowi, że syn mu zmarł? Mars konfuzji. – W sumie to o tym jakoś nie myślę. Z tego co się orientuję, on i Kamila byli dość lekkomyślnymi chochlikami pełnymi chorej brawury, pewnie po prostu przegięli pałkę tam na lodowisku, gdzie tu jakiekolwiek miejsce na żal? Doprawdy nie mam pojęcia, normalny cykl przyczynowo skutkowy. Konsekwencje, Natalio, konsekwencje! W życiu zawsze były i będą konsekwencje! Nie uciekniemy przed konsekwencjami! Konsekwencje, Natalio! Każdy czyn do nich prowadzi! Do konsekwencji! Konsekwencje, Natalio! – Wujku, zrozumiałam. Tomek przyniósł Zidze rozgrzewającą herbatę ze śliwkami, truskawkami, cynamonem i imbirem, po czym znów zniknął. – Mmm, o Jezusie, jak dawno nie piłem niczego ciepłego! Czuję się jak żul przyjęty do luksusowego przytułku! – Siorbnął sobie łyk. – Natalio, masz ochotę na łyka? – Niech wujek pije, nie lubię cynamonu, poza tym niech wujek się nacieszy herbatką po całości. Dawno nie miał wujek takiej miłej przyjemnostki żadnej. Rozległ się dzwonek do drzwi. – To pewnie listonosz, otwórz Nats – ziewnęła Jess. – Nie ma szans, żeby tak późno przyszedł. Z lękiem, ale poszła otworzyć. Za drzwiami stała ponuraszcza aż do zmartwienia członków persona. Obwisłe policzki, przesmutne wargi wygięte ku dołowi jak ułożona na brodzie sflaczała dętka. Czarny płaszcz, przykryty białym puchem śniegu, czarna laska, czarny cylinder. Szorstkie, zaniedbane z deka bokobrody. – Panienka Natalia? – spytał smutno. – We własnej osobie. – Moje kondolencje, stracić siostrę i kuzyna. To potężny cios. Natalia poczuła ciarki po tym miękkim głosie, wreszcie trochę ciepła ludzkiego. – Panienki siostra długo walczyła o życie w szpitalu. W spazmach i kaszlach zdołała napisać do panienki list pożegnalny. – Do mnie? – Natalia była w szoku. – Napisała do mnie? – Tak, jestem jej prawnikiem. Prosiła, bym panience to wręczył, jeśli nie uda jej się ujść z życiem. Zatem, niestety, przybywam. Przyjęła białą kopertę, pan wyraził ponownie wyrazy współczucia i pomknął z powrotem przez śnieżycę do dorożki. Zniknął wraz z tupotem końskich kopyt. Jessika złapała Natalię, gdy tam przechodziła obok salonu. – Natalia, choć pooglądamy seksi fitnessowców na necie! – Poczekaj chwilkę, tylko skoczę na chwilę do pokoju. Weszła na górę, siadła na krześle przy biurku i rozerwała kopertę. List tworzyło chwiejne pismo umierającego człowieka, biel kartki zaplamiona licznymi plamami po szlochach i licznie wylanych łzach podczas sporządzania tekstu. Droga Natalio, Nim umrę, chciałam Ci tylko napisać, że jesteś mą najdroższą siostrą Plama. Wiem, że bywało różnie, lecz Plama pamiętaj, że w mym sercu byłaś dla mnie żywym Plama diamentem, wiecznym hardym obeliskiem przyziemności Plama oraz innych pięknych cech. Nie mam więcej Plama sił pisać Ci, jak wielce Cię kochałam, lecz pamiętaj, że mojej miłości nic nie mogło przerosnąć ni znieść Plama. Poczuwam się również w obowiązku do wytłumaczenia swego zachowania czasy Plama ostatnimi, gdy jeszcze tryskałam, ku Twej uciesze, zdrowiem oraz energią. Plama, Plama. Mianowice owe trzaskanie czekoladą. Domyślam się, że to mogło Cię Plama męczyć, irytować lub może nawet Plama wpędzać w nerwicę, lecz wiedz, że czyniłam to z owej miłości, o której tyle otwarcie piszę Plama. Może Ci się to wydać Plama Plama Plama dziwne, lecz w ten sposób szukałam u Ciebie miłości. Całym sercem pragnęłam, aby trzaski czekolady uświadomiły Ci Plama jak to wspaniale byłoby pić z nami czekoladę po treningach i tym samym Plama jeździłabyś z nami na łyżwach. Tworzylibyśmy razem zwartą ekipę, nawet nie wiesz, jaka bez Ciebie pustka tam panowała na tafli, ile ja razy Plama Plama zapłakałam przy bandzie. Twój pierwiastek, siostro moja Natalio, jest bardzo, bardzo cenny. A jeśli chodzi o Twego walenia w piersi, to we snach widziałam, że on i Ty daleko Tu list się urywał, biedaczka nie dała rady ukończyć potoku myśli. Natalia włożyła całą pięść do ust, stoczyła się na podłogę i jęła rzęzić tłumionym szlochem. Spazmy miotały nią po panelach, obróciła się na drugi bok i przyjęła pozycję płodową. Jakie to było oczywiste, że siostra trzaskaniem chciała ją zachęcić do łyżew, a czyniła to z czystej miłości, jakie teraz to było wszystko logiczne. Natalia czuła się tak głupio, tak głupia. Wypłakała się tego wieczora za wszystkie czasy, srogo przy tym halucynując – w nozdrza uderzał mocny zapach kakao, zaś trzaskanie przedostawało się przez uszy, wprowadzając mózg w narkotyczny rezonans.
  15. Zygmunt po świętach wrócił na działkę, zaś Natalia wznowiła kontakt z masażystą. Przybywał nierzadko, rozkładał stół w salonie, gdy akurat w domu ziało pustką i wraz z dziewką dopinali esencjom relaksu. Był to masażysta skory do figli oraz eksperymentów, więc pewnego razu zaskoczył klientkę po raz pierwszy i ostatni nową usługą: granitową lawiną, czyli rozsypywaniem z miski fragmentów skalnych po skórze. Natalii nie spodobały się doznania, swego relaksatora ofukała. Jednak czego tak naprawdę oczekiwała, to aż opad śnieżny ustąpi i będzie można pomknąć rolkami terenowymi przez las, oprzeć się o pień drzewa na wzgórzu i posiedzieć pod niebem pełnym gwiazd. Pomimo przeróżnych metod na odprężenie Natalia w swym domku wolnostojącym czuła się coraz mniej bezpieczna i zrelaksowana. A nie czuła się bezpieczna, gdyż dzieliła dom z diabłem, nie, Szatanem, nie, emanacją cienistego zła. Mianowicie z Kamilą, która coraz częściej i coraz mocniej trzaskała czekoladą. Natalia, co by nie mówić, krok po kroku, powolutku, popadała w głęboką nerwicę. Zbladła, luźny stolec, palpitacje serca, omdlenia, drgawki, przeróżnie napięcie z niej wychodziło, różnymi kanałami. Kamila nawet skryła się w prysznicu, żeby trzasnąć czekoladą, gdy Natalia oddawała stolec. I zrobiła to nawet dwukrotnie – na dwa różne sposoby. Raz wysunęła się cichcem z kabiny i tuż przy uchu defekującej strzeliła kostką czekoladowego bloku. Za drugim siedziała szczelnie zamknięta w środku i chrupała niemiłosiernie głośno czekoladą. Natalia siedziała na sedesie i z rosnącym przerażeniem obserwowała, jak zamglona szybą sylwetka Kamili tkwi w kucach i rozkoszuje się kolejnymi kęsami trzaskliwej czekolady. Przypominała zmożonego żądzą jaskiniowca. Prześwit w śniegu, nareszcie. Natalia zaliczyła szybką trasę rolkową po lesie, adrenalina rozsadzała żyły podczas wymijania kamieni, gałęzi czy przeskakiwania nad wnękami w ścieżce. Dziś chciała na ostro, wyżyć się, wzgórze tylko objechała, darowała sobie gwiaździstą posiadówę, to dobre dla poetów-nudziarzy, nie dla hardaszczej babki sportsowmen. Po powrocie lica rześkie, serce żywe, ciało radosne, stopy wręcz szczęśliwe. Odstawiła rolki przy ściance garażu, zwinęła pompkę gdzieś między rupieciami, bo zapomniała tego zrobić przed wyjazdem i powędrowała schodkami w górę do korytarzyka. Stamtąd skierowała się do salonu, jednak zatrzymała się, bowiem w oddali ojciec Tomasz siedział okrakiem na stołku w kuchni, pochylał głowę, przez refleksy na szkłach okularów nie dało się dostrzec oczu. Pochylał się nad grubym palem opartym o udo, ostrzył jego końcówkę miarowymi pociągnięciami noża. Hsz. Hsz. Hsz. Wióry leciały, Natalia strzygła uszami – dźwięki były równie straszne co fascynujące. Ktoś od jakiegoś czasu za nią stał. Kamila, leciutko uśmiechnięta. – Na kogo to? – Nati wskazała pal i przełknęła ślinę. – Na ciebie, siostrzyczko. Tata zobaczył, że biednemu drzewku coś się stało. Jakże miałabym kłamać? No przecież nie chciałam prawdopocić się. Powiedziałam, że uszkodziłaś je piłką. Harda morda Natalii zbladaczkowała momentalnie. Zerknęła na pal w rękach ojca, na którym będzie musiała w ramach kary zostać nabita. Hsz, hsz – stawał się coraz ostrzejszy. – Przygotowałam na ciebie odpowiedni harpun. – Kamilka przemiło się uśmiechnęła. Nóż na moment zamarł, ojciec w dali kuchennej uniósł głowę i również do Natalii nieco się uśmiechnął. Zawody uniseks dla amatorów w jeździe figurowej zbliżały się wielkimi krokami, Jessika lekko się denerwowała, wolała raczej dystans czasowy między teraźniejszością a zawodami ujeżdżać na małej łasiczce czasowej o krótkich nóżkach miast na ogromnym olbrzymie czasowym – po każdym jego długim, potężnym kroku niemożebnie intensywne wibracje szturmowały fortecę spokoju dziewki. – A więc to jest presja zawodów w Januszowie Świętokrzyskim – Jessika rzekła w salonie, gdy jak zawsze wieczorem po treningu popijali czekolady z termosów. – Kurwa. – Siorbnęła sobie jeszcze raz, pełna refleksji. – Nie wiedziałam, że to aż taka presja, jak trener nam o niej mówił, to ja myślałam, wiecie, że będę taka non-stres harda babka chill. A tu masz, wyszło szydło z wora… jestem mięczak galareta osika na wietrze, na to wychodzi. – Na to wychodzi – potwierdziła dla żartu Kamila, wargami ściągając zwiewną piankę z wnętrza walca termosu. Natalia siedziała wraz z nimi, na telefonie coś przeglądała. Musiała przyznać, że ziąb, który przynieśli na ciałach z dworu był klimatyczny oraz rześki. Nie zapalili świateł, tylko parę świeczek, dominował mrok. Chybotliwy płomień poruszał cieniami jak marionetkami, cień grzywki na czole Jessiki drżał niczym osika na wietrze. Aż tak czuła się zestresowaną osiką, że nawet cień grzywki przejął ową cechę. – A ty, Nati – ozwał się Sieciech – winnaś ujeżdżać łyżwy razem z nami. Patrz, jak teraz nam się miło pije czekoladę. A nie tylko ciągle te twoje rolki terenowe. – Nie obrażaj ich, kuzynie, dobrze ci radzę. – Przecież nie obrażam. Uuu, mamy tu rolkowego nadwrażliwca. Niech pomyślę, co może być powodem? Może ten śnieżek, przez który nie da się pojeździć. – Możliwe, kuzynie. – Widzisz, Nats – wtrąciła Jess. – A na łyżwach byś pojeździła sobie. Naprawdę nie mogę pojąc, dlaczego tak bardzo marnujesz potencjał swych mentalnych łyżew. Czy robisz to wbrew swej naturze, to jakiś rodzaj buntu? Myślałaś może o terapii? Ona pokazałaby ci takie kanały egzystencjalne, że mała bania. A może lubisz uprawiać auto-sabotaż? – Na pewno lubię mieć spokój. – Wiesz, moja droga – Sieciech zarzucił ramię na oparcie – na pewno gdybyś przestała walczyć ze swoim przeznaczeniem i dała się wyzwolić mentalnym łyżwom na lodzie, no cóż, myślę, że czakry tak by się w trymiga zrównoważyły, że osiągnęłabyś spokój podobny do lub nawet równy nirwanie. – Oj tam biadolenie. Kuzynie, wlej nam lepiej coś mocnego do kieliszków i włącz kominek. Będzie się milej siedziało w tej ciemnicy. – Nie mogę, Natalio. Dziś akurat mam dzień cichego ducha. To znaczy odcięcie między innymi od napojów wyskokowych. Dziewka fuknęła nosem. – Jebani indywidualiści, co, Nats? – rzucił jeszcze młodzian. – To nie kwestia indywidualizmu. To po prostu z tobą jest problem. – Uwierz mi, heh. – Przytknął rękę do piersi. – Jestem do bólu szablonowym indywidualistą, każdy z nas w dniu cichego ducha zareagowałby zupełnie tak jak ja przed chwilą. Kamila wzięły duży łyk czekolady. – Siostrzyczko droga, pozwolę sobie wrócić do tematu i oświadczyć, iż jakże nam przykro, że nie partycypujesz z nami w treningach. Nie przeszło ci przez myśl, aby zrewidować swoje cele i plany życia doczesnego? – Nie zaczynaj… z jebaną… kindersztubą. Zaraz po tym rozległ się dzwonek do drzwi. Natalia odłożyła telefon na stół. – No dobra – rzekła – dzieci popiły sobie czekoladki, a teraz spieprzando! – Że jak? – nierozumna Jessika skrzeknęła. – To Teodor, masażysta. Rozstawiamy się zawsze w salonie, więc, czy mogłabym, kurwa, ładnie prosić o troszkę prywatności? Będę niemal w negliżu. – No dobra tam, jak chcesz – mruknęli i ospale wdrapali się na górę do pokoju Kamili. Przywitała Teodora, jak zawsze obdarzyła schludność koszulki polo przymilnym wejrzeniem. Pochwaliła nowe perfumy, zaś on zauważył, że włosy dziewki stają się coraz mniej matowe i już po paru tych uprzejmostkach Natalia leżała na brzuchu na stole, gotowa na ostrzał wszechpotężnych dłoni sensorycznego bóstwa. – Mmm, ależ masz spięcie naokoło łopatek. Spokojnie, odprężę twoje spięte gule mięśniowe. – Och, Teodorze, masz ze sobą dziś omlety ryżowe? Fizjoterapeuta pochylił się do torby i wyciągnął kruchy placek, podsunął klientce do ust. Odgryzła kawałek i jęła nim chrupać, Teodor wolną ręką masował Nataliowe plecki wirowym ruchem, nie przestając karmić ją omletem. Kolejny omlet skruszył na jej lędźwiach, rozprowadzał paliczkami po skórze drażniące drobinki. – Już, już… Teodorze, ukarz mnie. Ukarz. Masażysta przywiązał ją do stołu. – Oj, zapomniałem pejcza z samochodu. Zaraz wracam. Natalia westchnęła, błogość w mroku świec sięgała zenitu. Wtedy tuż obok niej zamajaczył osobliwy owal, wsuwał się niemrawo w obszar widzenia Natalii – głowa Kamili. Wysunięta żuchwa wpływała weń, niby płetwa rekina, dolne zęby ogra znajdowały się przed przednimi. Natalia majtnęła ciałem, by uciec, lecz więzy Teodora krępowały ruchy. Gdzieś na dole z ciemności wlatywała niewielka bryła, niesioną ręką tabliczka czekolady, do połowy ogołocona z opakowania. Zastygnięte kakao frunęło do góry. Wreszcie górna kostka tabliczki zatopiła się w brodzie Kamili. Przejechała po skórze jak palec kochanka i zatrzymała na dolnej wardze, apetycznie ściągając ją ku dołowi. Kamila włożyła sobie do ust kakaowy blok i zrywem ramienia odłupała fragment przy uchu Natalii. Dziewka aż podskoczyła, tyle ile mogła. – Jezu, Kamila! Musisz tak trzaskać tą czekoladą? Czekoladowa siostra stanęła bardziej na widoku, rozebrała się do stanika i jęła masować nagą skórę kakaowym blokiem. – Masaż, Natalio, masaż… – Nie wychodzi ci bycie śmieszną. – Tu nie chodzi o śmieszność. Chodzi o to, że nie uciekniesz od czekolady. Nigdzie. Zjawił się nagle Teodor. – Witaj, Kamilo, też na masaż? – Trzasnął pejczem o swój dżins. – Och, nie, nie. Już się ubieram. Chciałam tylko zabawić siostrzyczkę, by się nie nudziła. – Rany, Natalio, ależ masz ty dobrą siostrę. Szanuj taki dar. Tomek wciąż dopieszczał pal dla Natalii. Zeskrobywanie płatków z drewna przynosiło satysfakcję i ukojenie, tak samo jak obserwowanie piętrzącej się ich górki pomiędzy rozkraczonymi na krześle nogami. Chłód spokojnego serca podsycał pełne prawości zamierzenie, Tomek strzygł uszami ku mroźnym zawiejom za oknem, słyszał w nich okrzyki wirujących w powietrzu śniegowych zjaw, dopraszały o sprawiedliwość. Strug, strug, strug... skrobotanie tak przyjemne, jak ocieranie się kości o kość w starym stawie – aby się rozruszał, ożył na nowo, to właśnie Tomek tworzył, nowy świat z piętrzących się pokładów pięknej energii. Świat bez zniszczonych drzewek, naturalnie prawy. Już po paru dniach gotowy pal został wbity w działkową glebę. Zygmunt tego popołudnia spochmurniał. – Szwagrze, co ty… To na mnie ten pal? – Wstał spod chatki działkowej, zabrzęczały skuwające go łańcuchy. – Nie, Ziga, nie na ciebie, tobie mówiłem, że darowaliśmy nabicie. Nie tylko ty w tym domu dopuszczasz się przewin. – Zatem kto nabroił? – Natalia. – Ach, Natalcia, fajnie, będę miał towarzystwo, przyznam, że trochę tu mi się przykrzyło samemu. – Poprawił obrożę, która kaleczyła szyję. – A na długo ją wbijacie? Co przeskrobała? – Pozsuwa się na palu dokładnie tyle, ile będzie trzeba. – O ja. No dobra, to ona będzie się zagłębiać w ostrze, a ja z nią pozgłębiam w tym czasie jakieś filozoficzne tematy albo też astronomiczne. Piękne niebo, piękne, nigdy nie miałem okazji wcześniej obcować tyle z naturą. Czuję jak nigdy, że jestem jej częścią, to bardzo wyzwalające, szwagrze. Dołącz do nas kiedyś, tak na parę godzinek. – Ziga, wydaje mi się, czy ty prosisz o zaostrzenie kary. – Och, nie. Wybacz, Tomek. Co ja poradzę, że jestem urodzony optymista. Cha, cha! Nazajutrz, w sobotę, Sieciech z Jessiką wpadli po trzech godzinach porannego treningu z Kamilą. Postanowili wypić czekolady na działce, odwiedzić ojca. Natalia również stawiła się tamże, częściowo, aby oswoić się z palem. Czekała już tylko na termin wymierzenia kary. Dziatwa wręczyła ojcu praliny prezentowe, oczywiście było to niezgodne z zasadami zakucia działkowego, ale Natalia wymusiła na Kamili, by ta „trzymała mordę na kłódkę”. Zygmunt przyjął opakowanie z wdzięcznością, łapczywie rozszarpał folię i już miał nakarmić się cudną słodyczą, gdy na glebie wylądował wróbel-głodomór. Miast władować pierwszą pralinkę do ust, Ziga całą pokruszył i złożył ptaku jako hołd naturze. Sieciecha oczy zaszkliły się, przygryzł wargę, pociągnął nosem – gdy tylko ujrzał ten dobroczynny akt. – Ileż tata tu się nacierpi – zaskomlał płaczliwie. – Synu, życie nie ma w zwyczaju pieścić człowieka, trzeba hardo stawiać mu czoła. Nati, ty coś o tym wiesz, prawda? Natalia drgnęła zaskoczona. – Ja? – Ty nie jesteś harda, siostrzenico, ty jesteś hardaszcza! Śpi w tobie coś na wzór podmorskiego potwora, to widać! Widziałem, jak raz mknęłaś na rolkach do lasu, to było coś! Dziewka wypięła mimowolnie pierś, jakże się cieszyła, że wuj dostrzegł w niej walenia. – Choć to dziwne, że korzystasz z pojazdu typu rolki, gdy masz na stopach łyżwy mentalne. Kamila podeszła do pala zaostrzonego dla siostry i gładziła go przyjemną ręką. – I jak tam harpun, waleniu? Sprostuje oczekiwaniom? – spytała. – Czujesz się już upolowana? – Wiesz co, siostro – fuknęła w odpowiedzi – weź ty na tych zawodach połam se nogi. – Nie ma opcji – Sieciech rzekł, wyszedł już względnie z trybu mięczaka – Kamila ma stalowe odnóża, ma najbardziej prężne mięśnie z naszej trójki. Trener w ogóle ją faworyzuje, a mnie i Jess nie raz jak szmaty traktuje. – Oj, przesadzasz, bracieniec. Zresztą już za tydzień okaże się, kto tu jest mocarzem i kto najwięcej progresów poczynił. Nie chcę zapeszać, czy coś, ale z naszej paczki ja uzyskam najwyższy wynik i pewne jest dla mnie również, że stanę na podium. – Wow, Jess – Nati sapnęła. – Skromność po całości. Kamila wzięła trochę pokrzywy spod chatki działkowej i jęła kroczyć z zamiarem poparzenia ryja kuzynki. – Młodzieży, młodzieży! – uspokoił Zygmunt rwetes rywalizacyjny. – Pamiętajcie, to ma być zabawa i przekraczanie własnych słabości, nic więcej. Kamila wyrzuciła chwast. – Cóż, mam nadzieję, że przed zawodami posadzą cię rodzice na palu. Twoje krzyki i jęki to będzie wspaniale naturalny doping. – Ażebyś przymarzła do tafli i zdechła tam, siostro ukochana. – Nie, nie, nie – Ziga się wtrącił. – Nie życzmy nikomu śmierci, to nieładnie. Natalio, wiemy, jesteś harda, hardaszcza, ale też bez takich przesad. Dokończyli razem pralinki, pogawędzili jeszcze, między innymi o stałym braku czuciu w stopach Zygmunta, ale znów sypnął śnieg i pożegnali się z nim, bo też już powoli ciemniało. Sieciech jeszcze rzucił, że to olbrzym Ymir płacze, stąd opad śniegowy, więc aby go pocieszyć, mogą w domu poczytać przy elektrycznym kominku nordyckie bajki. Wszystkim spodobał się pomysł, nawet wyjątkowo Natalii. Na zmianę czytali sobie nawzajem w salonie do późnych godzin nocnych, aż posnęli w pół słowa, tam gdzie akurat siedzieli.
  16. W ten czas na dole świąteczna krzątanina odbywała się bez liku, talerze dźwięczały, kolejne potrawy witały na stole i apetycznie parowały cząsteczkami zapachowymi, za oknem pociemniało na dobre. Kamila, wieczny głodomór, nie mogła powstrzymać ślinotoku, ciągnęła za sobą po podłodze bardzo długie sznury śliny, gdziekolwiek tylko się udawała. Zygmunt zaproponował, że zadzwoni do kolegi dentysty Andrzeja i ten przywiezie ssawkę dentystyczną do odsysania śliny, ale stanęło na tym, że Aneta wręczyła córce miseczkę od moździerza, aby tam wydzielina z ust bezpiecznie skapywała. Moździerz był pod tym dachem bezużyteczny, więc nie szkoda go było nijak brudzić. Natalia poniekąd się zregenerowała i zeszła na dół, gdy prawie wszystko było gotowe. Na arenę konsumpcyjną właśnie wkroczył kompot, przyniesiony przez podchmielonego już dość mocno wuja, choć subiektywnie był bardzo trzeźwy. Dziewka zastała kuzynów Sieciecha i Jessikę oraz siostrę Kamilę przylepionych do szyby w salonie. Kamili oczywiście zwisała liana ze śliny do miseczki. Natalia dojrzale wsparła ramiona na oparciu fotela, skrzyżowała nogi jak femme fatal. – No i co wy tam bobaski – rzuciła przez salon do krewniaków – pierwszej gwiazdki wypatrujecie? – Ćśś, Nats – zganiła Jessika. – Zaburzasz świąteczne pole. – Patrzcie, jest – Kamila wypatrzyła jako pierwsza. Pałka władzy wybitnie dobrze leżała tego roku w dłoniach Królowej Mrozu, bowiem dokładnie w Wigilię, dokładnie gdy na niebie pojawiła się pierwsza gwiazda z nieba posypał się również pierwszy śnieg. – Och, śnieg pada. Czysta radość – westchnęła Jess. – Jak dawno nie było śniegu na święta… – To kwestia pałki władzy – sprecyzował Sieciech obcykany w obrządkach różnych kultur. Pokiwał głową z uznaniem. – Szacunek dla zimy, no i dla pałki. Zapowiada się im dobra współpraca w tym roku. – Tak, Siecieszku – rzuciła Natalia. – Po świętach zapiszemy cię do psychiatry, już nie musisz nas o to na okrętkę prosić. – Oj, Nati – odparł tylko – jak ty nie kminisz obrządkowości, to nie mam pytań. Wreszcie uczta się zaczęła, wymogła to Kamila i to w dwojakiej manierze: po pierwsze błagalnymi strąkami śliny, a po drugie nagabywaniem, że tradycji musi stać się zadość, gdyż pierwsza gwiazda migoce, więc rychło w czas, aby do wieczerzy zasiadać. Potrawy jakoś szybko minęły, desery weszły na salony. Sieciech nie cierpiał kompotu i gdy tylko dzban znajdował się bliżej niego, dusił się na pokaz, aby przypomnieć krewnym, co by nie wlewali mu mętnej cieczy do szklanki, bo nie wiadomo, jakim atakiem może się to skończyć: szału czy paniki. Szklankę z bałwankiem wolał gorliwie zapełniać colą. Natalia miała nieszczęście siedzieć naprzeciwko Kamili – Kamila co chwila brała dwie, trzy kostki czekolady i patrząc w oczy siostry, trzaskała czekoladą, szeroko otwierając memłające usta. Dobrze wiedziała, że to wpienia Natalię, kakaowa miazga w paszczy siostry to nieapetyczny widok. Natalia odłożyła w pewnym momencie widelec i przestała jeść Stefankę. Napisała Kamili krótkiego SMS-a: Zamykaj mordę, jeśli nie chcesz mieć wykrojonego kolana. Kamila odczytała i kulturalnie zaśmiała się do siostry przez stół, zaraz po tym wzięła osiem kostek i wszystkie zgruchotała, mlaszcząc, pracując szczęką w zakresach maksymalnych i miło kierując oczy ku siostrzyczce. Natalia miała dość, wzięła wielki nóż do krojenia ciasta i wpełzła pod stół. – Mamo, tato! – Kamila krzyknęła. – Natalia weszła pod stół! – Jezu, dziecko, czego ty tam szukasz – skarcił Tomek. Natalia musiała zawrócić, tuż przed wbiciem ostrza w rzepkę siostry. Dyszała, zmęczona przeprawą pod sklepieniem stołu, rozpalona gniewem. Piorunowała spojrzeniem Kamilę i nie wypuszczała z dłoni noża trzymanego na sztorc. Tak minął deserek, odbyły się rytualne szeleszczenia worami z prezentami. Po nacieszeniu zmysłu Thorina bogactwami materialnymi czwórka najmłodszych biesiadników udała się na spacer, co by chłonąć rzadkie ostatnimi czasy zjawisko pogodowe – opad śniegowy. Śnieg na drodze pierdział pod stopami, gdy kierowali się naturalną ścieżką rowerową w stronę ławek leśnych pod daszkiem. Natalia zmarkotniała – jeśli opad się utrzyma, nici z jej rolkowych wypraw, nici z relaksu, rolkowe opony nie będą już nabrzmiałe, stracą na sprężystości, sflaczeją jak uszy goblina. Natychmiast jednak zadarła hardaszczo podbródek, patrzyła w niebo i mimo, że śnieżynki dokonywały abordażu oczu, ni w jedno mrugnięcie nimi nie poszła. Nie dam się pokonać. Śnieg mnie nie powstrzyma. Będę jeździć choćby po ślizgawicy. Walenia skrytego w mej piersi nie ujarzmi ni czekolada siostry, ni śnieg nieba, ni żaden nawet żywioł najgroźniejszy. Tak mi dopomóżcie wielorybie śpiewy podmorskie. Po drodze toczył się ożywiony dyskurs o życiu rozpłodowym borsuczyc i nie ustawał aż do ławeczek pod daszkiem. Gdy zasiedli na chłodnym drewnie, chuchając w dłonie dla optymalizacji przepływu cieplnego w organizmie, Jessika ponownie wyraziła żal nad ojcem – iż musiał trwać zakuty w łańcuchach działkowych. – To go wykończy psychicznie… – Mówiłam – próbowała uciąć Kamila – sam sobie zasłużył. Nabroił i teraz odpokutowuje. – No tak, ale biedny on. W sumie to nie do końca prawda, co powiedziałam, że on taki miejski wilk. On jakby nigdzie nie ma miejsca, jego jedynym domem są dalekie krainy i nieustanny ruch. Ławeczki z dwóch stron ochraniały drewniane ścianki, dając trochę schronienia. – Zamieć, jakby wkurwiony olbrzym chuchał – ozwał się Sieciech, opatulając kurtką. Wnet na żerdzi łączącej słupy podtrzymujące daszek usiadł cichutko wróbel, zerkał na ludzi głodnymi oczyma, wyczekując chlebowych zrzutek. – Ptaki to majestat – rzekła Jess. – Prawda – potwierdził Sieciech. – Natalio, a wiesz, co jeszcze jest majestatyczne? – Nie wiem… oliwka smażona na patelni? – Nie, Natalio, chodzi mi o jazdę figurową na łyżwach. Zawiało, przez chwilę śnieg padał ukośnie, daszek leciutko skrzypnął pod naporem wietrznej siły. – Siostro, czemu z nami nie jeździsz? – spytała Kamila. – Brakuje nam twego pierwiastka osobniczego. Aby wyzwalać progres, wzniecać artyzm, aby nasze siły witalne trwały i aby pożywiał on nasze mięśnie z żelaza. Musimy trwać na lodzie razem, jako drużyna. – I ten ptak, Natalio – dodała Jessika. – Nie chcesz być lekka, wolna i piękna jak on? Właśnie to da ci jazda figurowa. Właśnie to. – Jeźdźij z nami, jeździj – poprosiła siostra. Wróbel obrócił główkę, przeskoczył parę razy po żerdzi. Zawiało, kurtka Sieciecha łopotała, skrytego w mroku młodziana owiewały tumany wślizgującego się pod dach śniegu, nos pochylonej głowy sterczał ponuro spod kaptura. – Bo nigdy nie będziesz jak ten ptak – dokończył. Wróbel zerwał się do lotu, zniknął w drzewach. Natalia miała wrażenie, jakby wgapiali się w nią zakapturzeni sekciarze. – Jestem kimś więcej niż ptakiem – wyrzekła, tłumiąc dziwny szloch. Natalia w głębi piersi była niewzruszonym waleniem, gdzie tam jej do lekkości, ona zakrzywiała przestrzeń samą swoją masą. Pompa tłocząca krew przetransformowała kształtem w małego wieloryba, który tryskał z otworu czaszkowego posoką, by dalej zasilać krwioobieg. Kamila stanęła przed nią. – Zatem kim, kim jesteś, siostro? Dziewka wycelowała hardaszczyj podbródek w bok, spojrzała przez zawieję śnieżną na odległe wzgórza zasnute puszystym kożuszkiem mlecznej mgły. – Jestem Natalią. Osobowość dziewki nigdy wcześniej nie była tak spójna. – Jestem waleniem. Święta mijały pod znakiem miłości, ciepła i serdeczności, a wszystko to nie działoby się gdyby nie, a i podsycane było przez, notoryczny alkoholizm. Sieciech drugiego dnia świąt rzygał już kolędami i jak najwięcej się alienował, nie pozwalał Kamili, by plotła mu mikro-kiteczki, na których zawiesiłaby bombki. Próbował zamówić fryzjera do domu, by prawilnie skrócić włosy i odciąć tym samym kuzynce możność maltretowania go kiteczkami – byłoby to zagranie na miarę Obrony Sycylijskiej czy też Odrzuconego Gambitu Hetmańskiego, patrząc przez pryzmat szachów – jednak plan spełzł na niczym, gdyż żaden obcinak fryzur nie kwapił się do pracy w czasie świątecznych uniesień. Jessika zaś i Natalia objadały się opłatkiem na umór i wypłakiwały się jak bobry nad zrujnowaną przez przypływ tamą – tak były szczęśliwe. To znaczy Natalia miała ducha świąt w dupie, ale udawała dla kuzynki, chciała zyskać sobie sojusznika w walce z Kamilą i trzaskającą czekoladą, które nawiedzały ją i przez okres świąteczny. Nie wiedziała jeszcze, jak konkretnie kuzynka ma jej pomóc, ale siała powoli ziarno, by zebrać plon, jak to często bywa, w najmniej spodziewanym momencie. Zbratali się we czwórkę, oraz zakopali wszelkie topory czy kiteczki wojenne, około godziny piętnastej, gdy już zmrok powoli zapadał, by trochę ponakurwiać sobie w siatkówkę. Natalii się nie chciało, ale jakoś jej wyperswadowali, że i się uspołeczni, i rozrusza kości, a i spali część świątecznych kalorii. Poszli do garażu napompować pompką piłkę. – Ja napompuję! – zadeklarowała się Natalia, gdy Kamila przymierzyła się do wbicia igły w kulę. – Oho, dlaczego to? Jakiś podstęp? Wpompujesz tam wodę, by sabotować siostrzano-kuzynowski turniej? – Nie, skądże. Gdzież bym śmiała. Po prostu lubię pompować. – Spoglądali na nią nieufnie. – Proszę. – No dobra, bierz pompkę, my pójdziemy się rozgrzać w ogródku już. Natalia wtłaczała powietrze powoli, zahipnotyzowana sykami, uśpiona wilgocią garażu. Zakorzeniła się w jamie jak wielkie obrośnięte bluszczem kamienne monstrum i chłonęła przyjemne dźwięki pompujące, przymykając rozanielone skalne powieki. Lekko się przy tym poruszała, wraz z każdym długim oddechem odpadały z niej drobinki gleby i staczały się małe kamyczki. Dokładnie tak samo pompowała kółka swych rolek terenowych. Marzyła już o chwili, kiedy śnieg ustąpi i wreszcie ulokuje stopy w pojazdach, by odciąć się od niesnasek żywota i zaleczyć czekoladową nerwicę. W taki sposób pompują właśnie tylko skalne walenie. Grali Sieciech z Natalią przeciw Jessice i Kamili, stałe składy. W ogródku nie stała siatka, ale korzystali z wyimaginowanej. Boisko zaś mentalnie utworzyli możliwe daleko od niskich drzewek Tomka. Sapali, oziębłe przedramiona nakurwiały bólem, gdy przyjmowali piłkę, paliczki przy odbiciach prawie się wyłamywały, ale dla sportowców nie ma czegoś takiego jak niedogodne warunki. Jessika na długie spodnie założyła sportowe szorty, aby wspierać morale swoje i swej współzawodniczki. Sieciech zagryzał szczęki, moc szortów była powalająca, nie dość, że polepszała im technikę i wytrzymałość, to, musiał przyznać, gnoiła jego i Natalię. Umiejętnie jednak to kompensował – dodawał mocy kuzynce wypiętymi w nią pośladkami, zawsze gdy serwowała. Zaliczyła dzięki temu parę asów i nieźle to właśnie wyrównywało potęgę szortów. Zarządzili przerwę na nawodnienie. – Kamila, nieźle, widzę poprawę w elastyczności nadgarstka przy ścinach – docenił kuzyn. – Och, może to ten obóz łyżwiarski ostatni. Jak ty i Jess spaliście, ja chodziłam na siatkówkę. Po pijaku odkrywa się zupełnie na nowo możliwości swego ciała. – Ja nie spałem. Chodziłem pić na bilardzie. Więcej piłem, niż grałem. – Ja też nie spałam – wtrąciła Jess. – Piłam z paroma łyżwiarzami nad rzeką. – Widzisz, widzisz, ile tracisz, siostro, nie ćwicząc z nami łyżew? Natalia przepchnęła się do butelki z wodą. – Dajcie mi się napić, padam na pysk. Wracamy już na chatę? – Natalio… – Kamila beształa. – Nie jesteśmy nawet w połowie meczu. – Dupa, cycki, dupa, cycki. Dajcie mi odsapnąć chwilę chociaż. Grzmotnęła tyłkiem o murek zjazdu do garażu i odpaliła sobie jakiś filmik na telefonie. – Tylko nie za długo! – Jessika upomniała palcem i przestąpiła z nogi na nogę, falując zaczepnie szortami. – Ja już się palę, by sprzedać wam łupnia. – Ty tak nie szeleść tymi szortami na pokaz, siostro. – Sieciech pochylił głowę, której czubek parował dymem zła. – Na śniegu łatwo o wywrotkę, więc lepiej stać stabilnie. Bo się szorty poprują i będzie płacz. – Oj tam, już dobrze – załagodziła rosnące napięcie Kamila. – Natalia, nasiedziałaś się, gramy dalej! Wznowili grę, przewaga Jessiki i Kamili urosła. To spowodowało, że Sieciech musiał uciec się do ostateczności. – Time! Time! – zawołał i ułożył T z rąk. – Potrzebujemy narady. – Że potrzebujecie, to oczywiste – zakpiła Kamila. – Nic wam nie da, ale proszę bardzo, skoro chcecie przeciągać swoją sromotę. Natalia i Sieciech kucnęli z boku. – Słuchaj, to może wydać ci się głupie, ale… no sama przyznasz, że moje wypięte pośladki dają ci kopa! – No… w sumie chyba tak. – Dobrze, bardzo dobrze. – Sieciech kiwał głową. – Więc teraz zastosujemy silniejszą technikę, nauczyłem się tego od Rosjan na obozie łyżwiarskim, a oni, mówię ci, życie biorą garściami. Natalia trochę się spięła. – Tuż przed twoim serwisem teraz wypnę się i dodatkowo puszczę bąka, dzięki temu… – Nie, Sieciech, nie! Nie było gatki. – Ale to zadziała, uwierz! Z Rosjanami działało! Natalia sapnęła. – A rób, co chcesz, kuzynie mój drogi, ja chcę już do ciepełka, wypić herbatkę i poczytać kryminał. Skończmy to i tyle. Wrócili na pozycje. Natalia podrzuciła piłkę i nim ją uderzyła cichy gaz Sieciecha wytrącił ją ze skupienia, spodziewała się czegoś bardziej dosadnego ze strony kuzynowskich wnętrzności. Ale i tak – łupnęła w piłę jak nigdy! Niesamowita moc rosyjskiej techniki pognała przez kości i wsiąknęła aż w sam szpik. Z tym że zagrała potężnie niecelnie. Piła trafiła w drzewko, które Tomek sadził z miłością, gdy kiedyś dawno stawiali ten dom. Gałązki zawyły z bólu, piłka przefiltrowała się przez nie i głucho opadła w zaspę śnieżną. – A co to się stało? – zaniepokojony rwetesem Tomek wyjrzał przez salonowy balkon. – Nic takiego! – rzuciła Natalia. Dziewkę opanowała bladość niemożebna, drżała jak osika, a palce memłały nerwowo przestrzeń powietrza, była sprawdopocona, czyli pociła się tudzież organizm jej różnorako inaczej odreagowywał stres, gdy próbowała zataić niewygodną prawdę. – Jak to nic, no chyba delirek nie mam i coś słyszałem. – Oj, bo wiatr się wzmógł! Niemożebny wiatr… oj, ale dziś wieje! – Prawdopociła się dalej. – Tak, tak. To wiatr – w miarę naturalnie potwierdziła Jess. Tomek coś tam mruknął i schował się w salonie, a Natalia otarła sprawdopocone czoło. – Wracajmy, dupa, cyce! Obwieszczam pożal się Boże turniej za zakończony! Natalia przerwała dziką zabawę na mrozie, brutalnie wyżywając się kopniakiem na piłce.
  17. Do wiedźm, które poznałam 1 Kiedy ja i moja siostra byłyśmy dziećmi, prawie zawsze irytowała mnie i była dla mnie nieznośna, ale kochałam ją tak, jak siostra powinna kochać siostrę. Różniłyśmy się od siebie tak bardzo, że można było pomyśleć, że któraś z nas była adoptowana. Odetta miała długie, sięgające za pas czarne włosy, ja cienkie, brązowe, które musiałam spinać w kok, by ich zniszczenie nie było widoczne. Ona była szczupła, ponętna, o szerokich biodrach, wąskiej talii i ramionach i obfitym biuście. Ja biustu nie posiadam prawie wcale, a figurę odziedziczyłam po ojcu. Nie mam białej i idealnie proporcjonalnej twarzy, jak ona. Moje policzki zawsze oblane są nierównymi rumieńcami, nawet moje usta są nierówne. Z Odettą łączą mnie tylko błękitne jak niebo oczy. Moja siostra miała bardzo mało przyjaciółek. Może jedną lub dwie, ale rzadko je widywałam. Za to często widziałam mężczyzn, przez których była rozchwytywana. Zapraszała ich do domu, zaprowadzała do naszego pokoju, a mnie wypraszała. Dostawała prezenty; kwiaty, biżuterię. Listy miłosne codziennie wpadały przez otwór w drzwiach, ale ona nigdy na nie nie odpowiadała. Dla mnie było to gorszące. Zachowywała się zupełnie nie tak, jak wychowała nas matka. Była z dala od Boga, nie modliła się i rzadko bywała w domu. Jednak, gdy byłyśmy razem potrafiłyśmy znaleźć wspólny język. Mimo to była narcystyczna. Popisywała się swoim wyglądem, chwaliła złamanym sercami mężczyzn. Sprawiało to, że czułam się gorsza od niej, ale nie potrafiłam mieć jej tego za złe. Obie wiedziałyśmy, jaka była ona, a jaka byłam ja. Jakbyśmy były siostrami z różnych matek. Po jej zniknięciu cztery lata temu w 1940 roku, gdy obie miałyśmy szesnaście lat, wszystko się zmieniło. Nasz duży jednorodzinny dom wydawał się być pusty. Matka i ojciec zachowywali się, jakby nic się nie stało. Jakby Odetta nigdy nie zniknęła, nigdy nie istniała, nie była ich córką. Nigdy nie odpowiadali na pytania na jej temat. Być może została porwana. Każda myśl o tym rozdzierała mi serce, ale jak mogłabym dziwić się temu przy jej urodzie? Mężczyźni są zdolni do wszystkiego. Tak, jak mój ojciec był kiedyś zdolny uderzyć moją matkę. Być może sama uciekła z mężczyzną, w którym prawdziwie się zakochała, daleko od Wyoming, chcąc wziąć z nim ślub, urodzić syna lub córkę. Tęsknię za nią. Tracąc ją, straciłam część siebie. Nawet po czterech lat nie jestem w stanie pogodzić się z jej zniknięciem. Często myślę o tym, co mogło ją spotkać, gdzie się teraz znajduje i co najważniejsze – czy żyje. Jedyną moją pamiątką po niej jest złoty łańcuszek z krzyżem, który dostała kiedyś od naszej matki. Od momentu jej zaginięcia nigdy go nie zdejmuję. - Nilce… Nilce! – usłyszałam głos matki, który wyrwał mnie z zamyślenia. Zorientowałam się, że obracam w palcach złoty krzyżyk Odetty. Popatrzałam po rodzicach. - Dlaczego nie jesz? – zapytał ojciec, wskazując na mój talerz z nietkniętym posiłkiem. - Zamyśliłam się, przepraszam. - O czym myślałaś? – kawałki jedzenia wylatywały odpychająco z ust mojego taty i lądowały na białym obrusie. Było tak codziennie, nauczyłam się na to nie patrzeć. - O Odetcie – odparłam. Tak, jak się spodziewałam, rodzice przestali jeść. Matka odłożyła sztućce na stół, ojciec wyprostował się i przetarł brodę chusteczką. Wstał, skinieniem głowy podziękował za posiłek i odszedł. Powiodłam za nim wzrokiem. Patrząc przez ramię widziałam, jak siada na niebieskim fotelu w salonie, który należy tylko do niego i otwiera gazetę. Popatrzałam na mamę z nadzieją, że choć ona coś odpowie, ale również wstała od stołu, zabrała talerze i zniknęła za drzwiami w kuchni. Nienawidziłam tych momentów. Każda myśl o siostrze napawała mnie goryczą i odbierała apetyt. Choć wstałam od stołu o pustym żołądku, nie czułam głodu. Żal go napełniał. W takich momentach potrzebna mi była modlitwa. Rozmowa z Bogiem przynosiła mi ukojenie, sprawiała, że mój wewnętrzny spokój powracał. Prawie zawsze modliłam się o Odettę z wiarą, że gdy będę modlić się wystarczająco mocno, odnajdę ją. W moim pokoju na poddaszu nad łóżkiem wisiał drewniany krzyż. Skromny, bez żadnych ozdobników. Klęcząc przed nim, codziennie odmawiałam pacierze. Czasem rozpraszało mnie łóżko należące do Odetty, które widziałam kątem oka, a które stało naprzeciw mojego. Ten pokój należał kiedyś do nas obu. Miałam dziwną tendencję do przeszukiwania rzeczy siostry. Miałam nadzieję, że trafię na jakiś trop, coś, co mogłoby mi wskazać drogę do niej. Choć cztery lata poszukiwań nic mi nie dawały, powtarzałam tę czynność niemal codziennie. Czułam, że coś przegapiam, coś przede mną ucieka. Szukałam bez przerwy, prawie każdego dnia, by za każdym razem przekonywać się znów, że nic nie znajdę. Półki na książki, kredens przy łóżku, szafa, z której przed zniknięciem nie zabrała żadnych ubrań. Czy naprawdę było coś, czego nie spostrzegałam? Czy istniało miejsce, w którym jeszcze nie szukałam? Położyłam się na łóżku siostry, chcąc z tęsknotą poczuć jej zapach, który w niewielkim stopniu ostał się na białej pościeli. Przyłożyłam do twarzy jej poduszkę. Prosiłam Boga, by dał mi wskazówkę, jakiś znak, cokolwiek, co mogłoby mi pomóc. Zakryłam twarz jeszcze mocniej. - Gdzie jesteś, Odetto? – zapytałam samą siebie. Wodziłam palcem po aksamitnym wierzchy białej poduszki, gdy moje palce trafiły na uwypuklenie, twardy przedmiot ukryty pośród gęsiego pierza. To był znak, o który prosiłam. Coś, co Odetta zostawiła, może przez przypadek, może specjalnie dla mnie, bym ją odnalazła i zobaczyła po latach, całą i zdrową. Dlaczego nie pomyślałam o tym wcześniej? Dlaczego zawsze szukałam pod poduszkami, pod pościelą i materacem, ale nie w ich środku? Moje dłonie trzęsły się z podniecenia, a serce zabiło szybciej. Znalazłam suwak pod szwem poduszki i włożyłam rękę do środka. Od razu odnalazłam ukrytą tam rzecz. Wyciągnęłam rękę. Książka. Mieszcząca się w dłoni mała książeczka o czarnej skórzanej okładce, a na niej wypisany złotymi literami tytuł Trucizny i eliksiry. - „Trucizny i eliksiry”? – przeczytałam raz jeszcze. Uniosłam brew i otworzyłam pierwszą stronę. Moim oczom ukazało się zdobione pismo Odetty, a pod nim rysunek kotła, chochli i wysokiego paleniska. Zaczęłam czytać. Eliksir - ciecz złożona z składników magicznych, bądź niemagicznych, posiadająca magiczne właściwości i powodująca w organizmie czarodzieja określony efekt. Wywar - wywar to napój otrzymywany przez przygotowanie składników w gorącej wodzie. Trucizna - substancja wywołująca szkody w organizmie. Antidotum - neutralizują substancję toksyczną, która dostała się do organizmu wraz z wypiciem eliksiru. Ingrediencja - każda część, która jest składnikiem eliksiru. Przewracałam kolejne kartki. Każde słowo zapisane było tym samym pismem, każda strona była ozdobiona rysunkami zwierząt, drzew i roślin, a także rzeczy, o których nigdy nie słyszałam, ani ich nie widziałam. Dziwna roślina z rozpościerającymi się daleko liśćmi, której korzeń przypominał człowieka, podpisana jako mandragora, zielony, zwinięty w kłębek wąż, podpisany jako boomslang, a obok niego instrukcja zdejmowania z niego skóry, ogony jaszczurek, oddzielone od ciała nóżki żab, niebieskie kwiatki przypominające dzwoneczki, czyli tojad, cały szereg owadów sproszkowanych i przerobionych na wyciągi. Z pewnością większość z tych składników, których było bez liku istniała, ale czy naprawdę były w stanie dać w połączeniu ze sobą taki efekt, jak „wywar tojadowy”, „eliksir energii”, lub „napój miłosny Wenus”? Nie, to nie było możliwe. Zamknęłam książkę i odrzuciłam ją za siebie. Co to miało znaczyć? Czy gdy Odetta to pisała, traciła rozum? Czy to był powód jej zniknięcia? Czy rodzice zabrali ją gdzieś, by ją wyleczyć? Przycisnęłam poduszkę do twarzy. Próbowałam odpędzić złe myśli. To nie mogła być prawda. Moja siostra była zdrowa. Musiała być zdrowa. Przytuliłam mocniej poduszkę. Znów poczułam coś twardego wewnątrz niej. Kolejna dziwna książka? Tam mogły znajdować się odpowiedzi na wszystkie moje pytania. Znalazłam ją pod poszewką. W dotyku poczułam, że była większa od tej, którą trzymałam na kolanach. Gdy ją wyciągnęłam, zobaczyłam, że obita była krowią skórę, a na okładce brakowała tytułu. Zawiodłam się już od pierwszej strony. Był to dziennik z dzieciństwa Odetty. Ten sam, który zdarzało mi się wyjmować spod jej poduszki i czytać skrycie, gdy mojej siostry nie było w pobliżu. Uśmiechnęłam się, czytając rączo jej zapiski pisane ślicznymi zdobionymi literami. Odetta była śliczna, ubierała się ślicznie, wysławiała i równie ślicznie pisała. Zaśmiałam się pod nosem. Wstydziłam się swoich myśli. Jestem zazdrosna, że nie jestem taka, jak ona. Jestem zazdrosna do tej pory. Ale nie mam jej nic za złe. Jest moją jedyną siostrą. Kocham ją ponad wszystko. Nie musiałam czytać całych notatek z pamiętnika. Wystarczyło, bym rzuciła okiem na kartkę i wiedziałam, co jest na niej napisane. Znałam go na pamięć. Znałam prawie wszystkie zapiski, prócz tego, który rzucił mi się w oczy na jednej z ostatnich stron. Nie wyglądał tak, jak poprzednie. Były pisane niechlujnie, w pośpiechu, brak im było zdobień, jakby Odetta nie miała czasu na ich dodanie. Drogi pamiętniku, moja mama przyszła dziś do mnie i powiedziała, że niedługo, przed samym świtem, przyjdzie po mnie pani i zabierze mnie do miasteczka na końcu świata. Mówiła mi o tym już kiedyś, kiedy byłam dzieckiem, ale nie rozumiem, dlaczego pozwala obcej kobiecie mnie zabrać. Ale to moja mama i ufam jej. I nic więcej. Zapisanych było zaledwie kilka linijek. Kiedyś Odetta zapisywała całe strony swoich przemyśleń, skarg, marzeń i wydarzeń z życia. Teraz było to tylko pół strony. Tak, jakby pisał to za nią ktoś inny. Ale to było jednak jej pismo. Choć niedbałe, wciąż poznałam jej charakterystyczne „j” i „k”. To dłoń mojej siostry pisała te litery. Ale dlaczego wyglądały w ten sposób? Spieszyła się gdzieś? Czy ktoś na nią czekał? Była spóźniona na spotkanie? Bała się czegoś? Zamknęłam dziennik i wstałam. Stanęłam pośrodku pokoju. Rozejrzałam się po nim, sama nie wiem, czego szukając. Przeczytanie dziennika nic mi nie dało, nadal nie rozumiałam, co stało się z Odettą. Tajemnicza kobieta, która miała zabrać ją do „miasteczka na końcu świata”? Kim ona była? Czy w ogóle istniała? I co ważniejsze, czy to miasteczko istniało? Jeśli tak, to gdzie się znajdowało? Co miał znaczyć „koniec świata?” Ziemia nie ma końca. Jest okrągła. Jeśli ktoś będzie szedł ciągle przed siebie, w końcu trafi do miejsca, z którego przyszedł. Koniec świata nie istnieje. To miasteczko mogło być ukryte wszędzie, mogło być każdą wsią, miastem. Skoro Odetcie powiedziała o nim nasza matka, musiała wiedzieć, gdzie się znajdowało. Ufałam, że odkryje tę tajemnicę również przede mną. Jest moją matką, a Odetta jest moją siostrą. Musiałam odnaleźć ją, upewnić się, że żyje. Zeszłam po schodach, ściskając w ręku znalezione książki. Z korytarza widoczne jest wnętrze kuchni i salonu. W ścianach nie ma drzwi, ale drewniane łuki. Nim jeszcze weszłam do salonu, widziałam moją matkę siedzącą w fotelu przy kominku. Czytała książkę. Jesienią, nawet tak wczesną, jak wrzesień rodzice lubili rozpalać wieczorem ogień w kominku i czytać przy nim. Ojciec gazety, matka książki, zazwyczaj poezję. Nie mamy telewizora. Nie dlatego, że nie jest nas na niego stać, ale przez to, że rodzice nie uznają „cudów technologii”, pojawiających się ostatnimi czasy na rynku. Ja zawsze chciałam zobaczyć telewizor, transmisje, jakie można w nim obejrzeć. Gdy już zamieszkam sama, może kiedy skończy się wojna, będę miała w salonie telewizor. Postawię przed nim stolik do kawy z ciemnego drewna. Na białym dywanie będzie stała skórzana kanapa. Ściany pomaluję na bladożółty kolor. Jeśli będzie mnie stać, kupię portret Matki Boskiej wyrzeźbiony z czystego srebra. Wciąż jednak będę miała kominek i fotel, w którym będę mogła czytać w chłodne jesienne i zimowe wieczory. Marzę o właśnie takim ciepłym i przytulnym domku, w który będę czuła się bezpiecznie. Tylko czy miałabym mieszkać tam sama? Nie poznałam jeszcze swego wybranka serca. Ale jeśli moja siostra również pozostała sama, może mogłybyśmy mieszkać tam razem? - Mamo… - zaczęłam, stanąwszy za fotelem. Z nerwów mój żołądek związał się w supeł. Ścisnęłam mocno okładki książek, które schowałam za plecami. - Hm – mruknęła matka, przewracając stronę w tomie poezji, którą czytała. - Chciałabym porozmawiać o Odetcie – kontynuowałam. Mama znów zaszemrała coś pod nosem. Nie oderwała wzroku od tekstu. Nie słuchała mnie – Znalazłam te książki. Były ukryte w poduszce Odetty – podsunęłam jej książki pod nos. - Co to jest? – zapytała, marszcząc brwi. - Zobacz. Mama popatrzała na mnie zmieszana, ale zabrała ode mnie zeszyty. Otworzyła ten, wydrukowanym na okładce złotymi literami tytułem Trucizny i eliksiry. Przeglądała powoli kartki, oglądając dokładnie każdą z osobna. Ja stałam za fotelem i obgryzałam paznokcie. Zawsze to robiłam, gdy byłam zdenerwowana. Od dzieciństwa nie wyzbyłam się tego nawyku. Nigdy nie miałam długich paznokci. Moja matka długo przeglądała i dziennik, i dziwaczną książkę z przepisami na nieistniejące napoje aż w końcu wybuchła długim śmiechem. - Co w tym śmiesznego? – zapytałam. Mama nie odpowiedziała. Wciąż śmiejąc się, lecz ciszej, wstała z fotela i pochyliła się nad paleniskiem. Wrzuciła książki do ognia. Poczułam, jak moje serce zatrzymuje się na moment. - Odetta była niespełna rozumu, jeśli już tak bardzo chcesz wiedzieć – matka machnęła ręką z lekceważeniem. - Słucham? – zająknęłam się – Ale te… eliksiry… miasteczko na końcu świata – nie wiedziałam, co powiedzieć. Pozwoliłam samodzielnie wypłynąć słowom z moich ust. - Myślisz, że Odetta była jakąś czarownicą? Diablicą? Rusałką? – przerwała mi mama – Takie rzeczy nie istnieją, Nilce. Musiałam jej coś powiedzieć, by zgodziła się pójść na leczenie. Spuściłam wzrok. Ze smutkiem patrzyłam na płonące w kominku książki. Jak mogła zrobić to z taką łatwością? Litery na stronach pod tymi okładkami były pisane ręką jej córki. Były to jej wspomnienia, wspomnienia po niej. W oczy rzucił mi się zwitek papieru rzucony nieopodal ognia, ale na tyle daleko, że jego języki nie mogły go dosięgnąć. - Ale dlaczego mi nie powiedzieliście? – ten zwinięty w kulkę papierek nie wypadł z zeszytów. Musiał wypaść z kieszeni w sukience mamy, gdy się schylała – Dlaczego ukrywaliście to przez cztery lata? - Przecież to twoja siostra. Mieliśmy sprawić ci ból? – spytała mnie matka. - Przez cztery lara dzień w dzień modliłam się o jej powrót! Bałam się, że nie żyje, a ty mówisz mi teraz, że zabrali ją na leczenie? Jak mogliście to przede mną ukryć?! – podniosłam głos. Po moich policzkach spłynęło kilka łez. Piekły mnie oczy. Starałam się nie krzyczeć, by ojciec mnie nie usłyszał. Stał na zewnątrz i palił papierosa. Matka nienawidzi zapachu dymu. Tylko dlatego zawsze wychodził na zewnątrz. - Teraz już znasz prawdę – mama wzruszyła ramionami i po prostu wyszła, zostawiając mnie stojącą pośrodku pokoju we łzach. Raz jeszcze zawiesiłam oko na leżącym na ziemi papierku. Mama musiała go nie zauważyć. Otarłam oczy i podniosłam go, by oddać go jej. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, ale zwyciężyła ona nade mną. Choć myślałam, że mogła być to po prostu lista zakupów, albo przypomnienie o jakiejś rzeczy, rozwinęłam kartkę. Zobaczyłam fragment mapy Kanady. Rozpoznałam ją po wybrzeżu przy mieście Coppermine. Była stara i porwana, zaczynała się właśnie na wybrzeżu, dalej oznaczona była droga prowadząca przez pola i lasy. Byłaby pusta, gdyby nie jeden mały punkt zaznaczony czarnym długopisem, a pod nim podpis. Miasto Orhill. - Orhill? – powtórzyłam na głos. Kiedyś już słyszałam tę nazwę, ale choć z całych sił próbowałam sobie przypomnieć gdzie, nie potrafiłam. Musiała być to bardzo mała wioska, skoro była zaznaczona na mapie długopisem. Nagle kartka została wyrwana z moich rąk. Podskoczyłam zdziwiona. To moja matka trzymała skrawek mapy, marszcząc rozeźlona brwi. - Nie powinno brać się nie swoich rzeczy – powiedziała i chowała na powrót zmięty papier do kieszeni sukienki. - Przepraszam, chciałam ci go właśnie oddać – odparłam zgodnie z prawdą. - Powinnaś to zrobić od razu – obruszyła się mama. Zawstydzona pokiwałam głową. - Co to za miasteczko oznaczone na mapie? – zapytałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język. - Są sprawy, o które lepiej nie pytać, Nilce. Mama odeszła, a ja zamyśliłam się. Jak wiele rzeczy ukrywała jeszcze przede mną? Czy istnienie tego miasta było tajemnicą tak wielką, że nie miałam prawa o nim wiedzieć? Czy jako matka powinna mieć przede mną jakiekolwiek sekrety? Przeczucie podpowiadało mi, że miało to coś wspólnego z Odettą. Zresztą mając dwadzieścia lat, mam prawo wiedzieć, co dzieje się z moją siostrą. Na ile wersja z leczeniem jest zgodna z prawdą? A jeśli Odetta znajduje się zupełnie gdzieś indziej? Mieszkałyśmy, żyłyśmy ze sobą przez szesnaście lat. Nigdy nie wyglądało na to, by coś złego działo się z jej umysłem. Coś mówiło mi, że matka mnie okłamała. Raz jeszcze spojrzałam na płonące szczątki dzienników. Jak miałam tego dowieść?
  18. 3 Usłyszałam za sobą trzask zamykanych drzwi samochodu. Stałam na skraju lasu. Otaczała mnie beżowa mgła. Po pozycji słońca wyłaniającego się zza niej wnioskowałam, że było późne popołudnie. Popatrzałam w prawo. Zobaczyłam skaczącą w wysokiej trawie sarnę. Weszłam pomiędzy drzewa. Moja stopa ugrzęzła w bagnie, gdy nagle usłyszałam rozdzierający serce szloch kobiety – mojej matki. Otworzyłam oczy. Płacz nie dobiegał z mojego snu, ale z rzeczywistości. Mama płakała tak donośnie, że jej głos bez problemu przedzierał się przez zamknięte drzwi mojego pokoju. Rzuciłam okiem na zegarek. Była prawie siódma rano. Choć oczy piekły mnie z niewyspania, zerwałam się z łóżka. Nie musiałam się zastanawiać, by wiedzieć, że stało się coś złego. Wypadłam za drzwi. Ze szczytu schodów widziałam mamę kulącą się od spazmów, babcię przytulającą ją i ojca stojącego nieruchomo z kopertą w ręką. - Co się stało? – zapytałam, zbiegając po schodach. Mama zaczęła lamentować jeszcze głośniej. Babcia Millan pokręciła głową, a ojciec patrzył na mnie przeszklonymi oczami. Skoro nikt nie zamierzał mi odpowiedzieć, wyrwałam ojcu list z dłoni. Nadawcą był major Frank Browen, a adresatem właśnie mój tata – Sven Rymer. Pod jego nazwiskiem wielkimi literami wypisane było WEZWANIE. Odwróciłam kopertę. W rozerwanym laiku rozpoznałam pieczęć wojskową. W młodości ojciec zaciągnął się do wojska. Nie z rozkazu, ale z powołania. Chciał służyć państwu tak, jak dane było to robić mężczyźnie. W wieku dwudziestu jeden lat, po sześciu miesiącach szkolenia i trzech latach służby osiągnął stopień chorążego, w międzyczasie wiążąc się z moją matką. Mając czterdzieści trzy lata, rok prze narodzinami moimi i mojej siostry przeszedł w stan spoczynku, by móc opiekować się nami. Gdy cztery lata temu zaczęła się wojna, wszyscy mieliśmy nadzieję, że nie będzie musiał wyruszać na front. I tak mogłoby się wydawać aż do dzisiejszego dnia, do wezwania, które przyniósł parę chwil wcześniej listonosz, nie zdając sobie sprawy z tego, że koperta, którą doręczał, a którą ja ściskałam w tej chwili w palcach, mogła przyczynić się do czyjejś tragedii. Nie miałam odwagi przeczytać zawartości listu. Wiedziałam, jak mocno we mnie ona uderzy. Po moich policzkach spłynęły łzy. Rzuciłam się tacie w ramiona, a on pociągnął cicho nosem. Nie chciał pokazać rodzinie, jak bardzo ta wiadomość była dla niego bolesna. Puściłam go. - To było niespodziewane, co? – zmusił się do śmiechu, ocierając oczy. Faktycznie, nikt nie spodziewał się, że w poniedziałkowy poranek, na początek ciężkiego tygodnia pracy zawita do nas tak dotkliwa wiadomość. - Kiedy wyjeżdżasz? – zapytałam. Z trudem powstrzymywałam łzy, które cisnęły mi się do oczu. - Kiedy ktoś po mnie przyjedzie. Pewnie jutro lub w środę – odparł ojciec. Z chwilą, w której zabrał mi list, zobaczyłam, że cały drży i mocno zaciska zęby. Zapanowała cisza. Nikt nie potrafił znaleźć właściwych słów pocieszenia. Z żalem popatrzałam na przytulające się babcię Millan i mamę. Babcia odwzajemniła moje spojrzenie. Ojciec mrucząc coś o przygotowaniach, wyminął mnie, żonę i teściową. Wyrwałam się do pomocy. Nieczęsto spędzałam z nim czas, można by powiedzieć, że wcale. Choć jesteśmy rodziną, od zawsze trzymamy się na dystans. Nie jesteśmy dla siebie wrogami, po prostu nie udało nam się stworzyć bliskiej relacji. Mimo to perspektywa utraty go napawała mnie niemal takim samym rozgoryczeniem, co utrata siostry. Bądź co bądź, wychował mnie. Tata popatrzał na mnie przez ramię, próbując uśmiechnąć się w geście podziękowania. Przyjrzałam mu się. Będąc niskim i szczupłym, noszącym koszule w niebieską kratę i wąskie okulary nie wyglądał na żołnierza. Byłam w stanie wyobrazić go sobie w ten sposób tylko dzięki zdjęciom, które pokazywała mi mama. Razem weszliśmy do sypialni rodziców. Rzadko tam zaglądałam, od wielu lat nie miałam takiej potrzeby. O wiele częściej odwiedzałam mamę i tatę w łóżku, gdy w dzieciństwie śniły mi się koszmary i bałam się spać sama. Czasem zapominałam, jak duży i przestronny jest to pokój. W środku stoją jedynie łóżko, komoda oparta o jego ramę i szafa pokrywająca całą ścianę po prawej stronie, a szare ściany dodają przestrzeni temu pustemu pomieszczeniu. Tata z westchnieniem odsunął drzwi szafy. Między licznymi garniturami i koszulami ukrył swój stary mundur. Wyciągnął go i przymierzył przed lustrem. Prócz nielicznych zmarszczek, które pojawiły się przez upływ lat na jego twarzy, wyglądał teraz uderzająco podobnie do siebie ze zdjęć. Oglądał się tak chwilę, kiedy w jego głowie rozgrywały się zapewne wszystkie wydarzenia, które przeżył podczas swojej służby, po czym odłożył strój moro na łóżko i rozejrzał się po sypialni sam nie wiedząc, czego szuka. - Co chcesz zabrać? – zapytałam. Próbowałam obrać swawolny ton, jakbyśmy pakowali się na kilkudniową wakacyjną wycieczkę. Chciałam sprawić, by zapomniał, że szykuje się na wojnę, ale on tylko westchnął niepocieszony. - Raczej tylko mundur i piżamę – wzruszył ramionami – Całą resztę dostanę na miejscu. - Ja przygotuję piżamę – oznajmiłam. - Dobrze, dobrze – ojciec machnął pośpiesznie ręką, zanurzając się na kolanach w odmętach szafy w poszukiwaniu walizki. Odsunęłam szufladę pełną perfekcyjnie złożonych przez mamę ubrań. Szybko odnalazłam leżącą na wierzchu piżamę ojca. Pod koszulą nocną zauważyłam zdjęcie plaży w słoneczny dzień – pocztówkę. - Nie zgubiłeś czegoś tato? – zawołałam do zagłębionego pomiędzy koszulami ojca. - Poczekaj, Nilce! – odkrzyknął, wciąż próbując wyciągnąć walizkę mieszczącą się zapewne pomiędzy wieloma pudełkami, które mama składowała na wypadek, gdyby miały się do czegoś przydać. Ojciec przez problemy z pamięcią miał tendencję do gubienia rzeczy. Co najmniej raz dziennie pytał mamy lub mnie, gdzie zostawił paczkę papierosów, zapalniczkę, gazetę, czy nawet okulary, ale zazwyczaj znajdowały się w tych samych miejscach, w których je zostawiał. Obejrzałam pocztówkę. W prawym górnym rogu tłustymi białymi literami napisana była nazwa miasta – Coppermine. Moje serce zabiło szybciej. To było to samo miasto, które niedawno rozpoznałam na skrawku mapy z kieszeni mamy. Odwróciłam kartkę. Na samej górze zapisano datę na piętnastego czerwca 1940, a pod nią ślicznymi pochyłymi literami wiadomość: Kochani mamo i tato Jestem już w Coppermine. Nadchodzi wieczór i zaraz zrobi się ciemno. Kobieta, która po mnie przyszła zostawiła mnie tu i powiedziała, że muszę sama znaleźć drogę do Orhill. Pytałam paru mieszkańców, ale nikt nie chciał mi odpowiedzieć. Postanowiłam zatrzymać się na noc w motelu i rankiem wyruszyć w kierunku, który podpowie mi instynkt. Prawdopodobnie nigdy więcej się nie zobaczymy… Będę za Wami tęsknić, ale wszyscy wiemy, że tak będzie lepiej. Całusy, Odetta. Zagapiłam się na zdjęcie wybrzeża. Wyobrażałam sobie, że na tej plaży stoi Odetta i macha do mnie, bym przyłączyła się do kąpieli w morzu. Było mi przykro. Czułam, że zostałam pominięta. Dlaczego moja siostra nie wspomniała o mnie choćby słowem? Czy było coś, o czym nie powinnam wiedzieć? Dotarło do mnie, że miasteczko, o którym opowiadała mi babcia naprawdę mogło istnieć; że Odetta naprawdę mogła tam być i mieszkać przez te cztery lata, kiedy na próżno próbowałam ją odnaleźć. Rodzice ukrywali przede mną wszystkie informacje o niej, a ona sama nie dała mi nawet najdrobniejszego znaku życia. Dlaczego byłam od tego odcięta? Dlaczego jako jedyna nie mogłam wiedzieć, co dzieje się z moją siostrą? Czy było możliwe… aby Odetta tego chciała? Nagle pocztówka została wyrwana z moich rąk. Zamrugałam kilka razy zaskoczona nieoczekiwanym wyrwaniem z zamyślenia. Ojciec pomachał mi kartką przed twarzą, jakby przyłapał mnie na kradzieży ważnego dokumentu. Nic nie mówiąc, schował ją do kieszeni w koszuli. - Potrzebujesz jeszcze czegoś, tato? – wyminęłam, chcąc uniknąć wprawiającej w nerwy i dla mnie, i dla niego rozmowy na temat mojej siostry. Wiedziałam, że jeśli będę próbowała o niej rozmawiać, zawiodę się po raz kolejny. Poza tym, sama nie chciałam poruszać jej tematu. Byłam zła na nią. Ona nie chciała, bym wiedziała o niej cokolwiek, ja nie chciałam o niej rozmawiać. - Nie, nie, dziękuję, Nilce – odparł ojciec. Widziałam, jak konfuzja na jego twarzy ustępuje miejsca uldze. Odetchnął niezbyt dyskretnie. - W takim razie pójdę zjeść śniadanie – oznajmiłam równie nieswoja i wyszłam z sypialni rodziców najszybciej, jak tylko mogłam - Przekaż matce, że zaraz przyjdę! – krzyknął ojciec, zanim drzwi zamknęły się za mną. Choć umierałam z głodu, nie poszłam do kuchni. Zamiast tego zamknęłam się w swoim pokoju. Chciałam odizolować się od rodziców i babci. Odetta mnie wykluczyła. Rodzice wiedzieli, co działo się z ich córką, gdzie ją zabierano. Skoro tak było, musiało to oznaczać, że jest bezpieczna. Ale dlaczego ja nie mogłam o tym wiedzieć? Moja siostra musiała tego chcieć. Czyżbym zawiodła jako siostra? Ona wiedziała, że długie lata spędzę, modląc się o jej życie i dociekając, co się z nią stało; wiedziała, że będę cierpieć, a mimo to porzuciła mnie. Porzuciła mnie, więc ja mogłam porzucić poszukiwanie jej. Dałam upust swoim emocjom. Płakałam tak głośno, jak pozwalał mi na to mój głos. Nie zważałam na to, czy ktoś mnie usłyszy. Rodzice i babcia mogli pomyśleć, że bałam się o życie ojca, lecz nie martwiłam się o niego. Wierzyłam, że sobie poradzi. Zatraciłam się w swojej rozpaczy na tyle długo, że w tym czasie słońce zdążyło zawisnąć wysoko na niebie. Kiedy się uspokoiłam, zaczęła boleć mnie głowa. Wpatrzyłam się w ścianę, skupiając się na pulsującym bólu w okolicach czoła i raz po raz ocierając wierzchem dłoni opuchnięte oczy. Mogłabym siedzieć tak zapewne wiele godzin, gdyby drzwi się nie otworzyły i do mojego pokoju nie weszłaby babcia Millan. - Nie płacz, dziecko – powiedziała cicho, przysiadając na brzegu mojego łóżka. - Po prostu bardzo martwię się o tatę, babciu… - zwiesiłam bezradnie głowę. Ku mojemu zaskoczeniu babcia roześmiała się. Podniosłam wzrok. - Kogo ty próbujesz oszukać? Mnie, czy siebie? – zapytała. Nie odpowiedziałam. W dłoni babci dostrzegłam dwie części przejrzystego białego materiału. Dlaczego próbowałam okłamać babcię? Może i była ona na swój sposób dziwna, ale tylko z nią mogłam być szczera; rodzice nie przynieśliby mi pomocy. Tylko babcia chciała rozmawiać o Odetcie. Na myśl o niej znów zaczęłam płakać. Łzy spływały gęstym strumieniem po mojej twarzy. Byłam pewna, że jeszcze chwila i odwodnię się. - Porzuciła mnie, babciu! – powiedziałam między zawodzeniem. Schowałam głowę w ramionach. Poczułam, jak mocno trzęsło się moje ciało. Babcia pogładziła moje włosy. - Skarbie, Odetta cię nie porzuciła… - szepnęła krzepiącym głosem. - Przecież mnie zostawiła! – krzyknęłam, podnosząc się z łóżka i stanęłam nad babcią – Nie dawała znaku życia od czterech lat! Nie chciała, bym wiedziała, co się z nią dzieje! Babcia Millan popatrzyła na mnie ze spokojem. - Ona po prostu się pomyliła, Nilce. Parsknęłam śmiechem. - Pomyliła się? Ona mnie zostawiła! Byłam jedyną osobą, która zawsze z nią byłą. Zostawałam, gdy inni odwracali się od niej! Byłam jej jedyną siostrą… Nogi ugięły się pode mną. Usiadłam na podłodze. Choć ze złości przestałam płakać, zakryłam twarz dłonią. - A nie byłaś o nią zazdrosna? Nie chciałaś, by zniknęła? – spytała babcia. - To było lata temu – odparłam niemal bezgłośnie. To prawda. Byłam zazdrosna o wygląd Odetty, o brzmienie jej głosu, sposób poruszania się, niespotykaną w naszych stronach urodę, o jej charyzmę, dzięki której zyskiwała nowe znajomości, o to, że mężczyźni za nią szaleli. Może to dlatego czasem czułam do niej tak mocną nienawiść. Jej zachowanie mnie nie zrażało, byłam zawistna. Gdy byłam mała marzyłam, by Odetta zniknęła choćby na jeden dzień, abym to ja była przynajmniej przez chwilę ulubienicą rodziców, bym została doceniona, abym miała przyjaciół, być może nawet mężczyznę. - Lata temu, ale jednak – babcia Millan kiwnęła z powagą głową – A co, jeśli ci powiem, że niektóre marzenia się spełniają? – zapytała zagadkowo. - To nie było marzenie – odwróciłam wzrok. - Nilce, mocne pragnienie czegoś jest tym samym, co marzenie o czymś. - Nie myślałam o tym poważnie – mruknęłam. Dziecięcy umysł nie jest tak silny, by spełniać pragnienia. Żaden umysł nie jest. Tylko ciężka praca i dążenie do celu są w stanie to uczynić. Nie istnieje coś takiego, jak „potęga umysłu”. - Teraz nie, ale w dzieciństwie – owszem – babcia uniosła palec do góry. - Mam rozumieć, że to, o czym myślałam, mając dziesięć lat, miałoby się ziścić? – zaśmiałam się, niedowierzając słowom babci. - Otóż to – babcia zachowała ważkość. Ściągnęłam brwi i przyjrzałam się babci. Próbowałam dostrzec kropelki potu na jej czole, trzęsące się dłonie, drżącą wargę lub zwężone źrenice. Szukałam znaku wskazującego na to, że może tracić rozum na starość. - Dobrze się czujesz, babciu? – uśmiechnęłam się nerwowo, kładąc swoją dłoń na jej dłoni. - A wyglądam, jakbym czuła się źle? – zdziwiła się. - Bredzisz – stwierdziłam zgodnie z prawdą. - Oh, bredzę! – parsknęła babcia – Po prostu mówię, jak jest, Nilce. - Przepraszam, babciu, ale nie wierzę w to – wstałam i ruszyłam do wyjścia. Teraz byłam zła również na nią. Czy wmawianie mi, że zniknięcie mojej siostry było moją winą miało mi pomóc? Miało poprawić mi nastrój, sprawić, że przestanę się przejmować? Jeśli babcia tak myślała, to mocno się przeliczyła. - Zaczekaj, Nilce! – podniosła nagle głos, gdy otworzyłam drzwi. Kiedy unosząc brew odwróciłam się, przewiązała mi jeden skrawek materiału przez szyję niczym chustę, a drugi wcisnęła mi do ręki – Zatrzymaj to. Nie musisz mi teraz wierzyć. Coś czuję, że niebawem przekonasz się na własne oczy, że wszystko, o czym ci opowiadałam jest prawdą. Wiesz, komu dać drugą – wskazała palcem na chustę w mojej dłoni – Przekaż, że to prezent ode mnie. - Jasne – odparłam szorstko i wyszłam. Zeszłam na dół. Czułam, że z głodu mój żołądek związał się w niemożliwy do rozwiązania supeł. Mogłabym zjeść cokolwiek. Gdy weszłam do kuchni, zastałam tam tylko mamę. Rodzice już dawno skończyli jeść. - Jesteś Nilce. Przegapiłaś śniadanie – matka odwróciła się od zlewu, z którego kranu ciężkim strumieniem płynęła woda i wskazała na talerz z omletem. - Tak, wiem. Przepraszam – mruknęłam, siadając do stołu. Zaczęłam jeść, mama dosiadła się do mnie. - Skarbie, tata sobie poradzi – zaczęła – Obie martwimy się o niego, ale musimy wierzyć, że wszystko będzie dobrze. - Wiem, mamo – skupiłam wzrok na widelcu, którym jeździłam po powierzchni talerza. - Słyszałam, jak płakałaś. Wszyscy słyszeliśmy. Zwiesiłam głowę. Popatrzyłam na białą chustę, którą babcia podarowała mi jako prezent dla Odetty. Zastanawiałam się, jak miałabym jej ją dać. Wysłać pocztą Nie mogłam przekazać jej osobiście, przecież miałam jej już nigdy nie zobaczyć. Ścisnęłam materiał w dłoni. - Nie masz się czego wstydzić, kochanie – powiedziała mama, gładząc moje ramię – Cieszę się, że nie trzymasz tego bólu w sobie. Wypłacz się. Będzie dobrze. Uśmiechnęła się pociesznie, a ja spróbowałam to odwzajemnić. Nie musiała wiedzieć, z jakiego powodu płakałam. - Masz ładną chustę – ciągnęła mama, gdy nie odpowiedziałam. - Dziękuję, babcia mi ją dała – chwyciłam w dwa palce jedwabny materiał przewiązany przez moją szyję. - A ta druga? Zamilkłam na moment, wahając się. Nie byłam pewna, czy mogę powiedzieć matce prawdę. Jak miałaby zareagować? Temat Odetty niezmiennie pozostawał tematem tabu w naszym domu. Mogłam spodziewać się, że matka roześmieje się litościwie, twierdząc, że babcia ma urojenia na starość i za bardzo tęskni za wnuczką. Powiedziałaby mi, że mam nie zwracać uwagi na babcię Millan, która wciąż nie może zrozumieć, że Odetta przez swoją chorobę nie może mieć kontaktu z rodziną. Z drugiej strony mogłaby wpaść w złość; wstać od stołu i uderzyć pięścią w blat, mówiąc podniesionym głosem: „Dość! Koniec tematu Nie chcę więcej o niej słyszeć!” Jednak nic gorszego nie mogło się stać. Byłam w stanie przeżyć krzyk matki, jej wymuszony z litości śmiech. Słyszałam to wystarczająco wiele razy, by przywyknąć. - Również od babci. Mam ją przekazać… Odetcie – przez nieminiony gniew z trudem wymówiłam imię siostry. Tak, jak się spodziewałam, mama zaśmiała się krótko. - Odetcie? – powtórzyła. Wstała z krzesła, by popatrzeć na mnie z góry. Mówiła powoli, spokojnie, z dobrotliwym uśmiechem, jakby rozmawiała z kimś nie w pełni sprawnym – Skarbie… Odetta tego nie dostanie. - Dlaczego? – ściągnęłam brwi. - W szpitalach nie przyjmują prezentów. Lepiej mi to oddaj – odparła mama i wyrwała chustę z moich rąk – Do mojej matki musi w końcu dotrzeć, że nie zobaczy już twojej siostry - machnęła jedwabnym materiałem. Zostałam w kuchni. Zaskoczona patrzyłam na znikającą za rogiem mamę. Zrozumiałabym krzyk, zrozumiałam łagodny śmiech, którym mnie obdarzyła, ale czy musiała zabierać chustę? Odetta nie dostałaby jej tak czy inaczej, więc czy miało znaczenie, kto był w jej posiadaniu? Właśnie, nie miało. Więc może lepiej było, że była ona w posiadaniu mamy. Czego nie zobaczę, to mnie nie zaboli, pomyślałam. Mama dobrze zrobiła. Nie chciałam znać Odetty, nie chciałam mieć przy sobie przedmiotów, które przypominałyby mi o niej; takich, jak wisiorek z krzyżem, którego obracałam w palcach. Nie chciałam mieć przy sobie czegoś, co należało do osoby, której nigdy na mnie nie zależało. Zdjęłam łańcuszek i położyłam go przed sobą na blacie. Choć byłam wściekła na Odettę, nie byłam w stanie wyrzucić go ot tak. Nie przez to, że należał on do niej. Krzyż jest symbolem Jezusa, wisiał on na nim przybity dłońmi i stopami, cierpiąc katusze przez trzy godziny. Nie byłabym w stanie go zbezcześcić. Musiałam go schować. W czasach dzieciństwa razem z Odettą lubiłyśmy podkradać sobie nawzajem rzeczy: zabawki, sukienki, prezenty od rodziców. Tak, jak Odetta, ja również prowadziłam pamiętnik. Często przyłapywałam moją siostrę na czytaniu moich zapisków, jak i ona przyłapywała mnie. Pamiętnik każdego dziecka jest rzeczą nad wyraz prywatną, dostępną tylko dla oczu właściciela, dlatego starałyśmy się ukrywać przed sobą swoje przelane na kartki przemyślenia. Odetta wymyślała zazwyczaj proste do odnalezienia kryjówki. Chowała dziennik pod poduszką, w szufladzie pomiędzy ubraniami, na półce za kolekcją książek. Ja wykazałam się większą kreatywnością. Dzieci mają to do siebie, że lubią ukrywać swoje rzeczy pod łóżkiem. Kiedy Odetta zaglądała tam, szukając moich własności, ja wykorzystywałam swój spryt. Deski pod moim materacem są szerokie i znajdują się w równych odstępach od siebie. Między dwiema z nich wycięłam w materiale wąski otwór, przez który mieściła się moja dłoń do nadgarstka. Na deskach, pomiędzy którymi znajdowała się dziura zostawiałam rzeczy, które chciałam ukryć. I tam też zamierzałam zostawić łańcuszek. Wchodząc do pokoju spodziewałam się, że przywita mnie tam jedynie cisza, lecz zamiast tego zastałam babcię Millan siedzącą wciąż na moim łóżku. Pochylała się nad czymś, co ściskała w palcach. - Co ty tu jeszcze robisz, babciu? – dosiadłam się do niej. - Nie bądź nieuprzejma, Nilce! – uniosła się – Chyba mogę tu siedzieć, czekając na powrót wnuczki? - Przepraszam – odparłam krótko. Spostrzegłam, że przedmiot w dłoni babci był zdjęciem – Co oglądasz? Wychyliłam się przez jej ramię dla lepszego widoku. Moje serce zatrzymało się na moment, gdy zobaczyłam Odettę. Uśmiechała się szeroko, jej oczy błyszczały szczęściem, jej prawa ręka wystrzeliła ponad głowę, niby w geście zwycięstwa. Wyglądała pięknie, jak zawsze, a mimo to nie chciałam na nią patrzeć. - Drżysz, Nilce – zauważyła babcia. Odwróciłam wzrok od zdjęcia. - Nie chcę już nigdy więcej widzieć jej twarzy – mruknęłam. - Kogo? Twojej siostry? - Nie jest już moją siostrą! – bez kontroli podniosłam głos, ale zaraz po tym uspokoiłam się i skuliłam ze wstydu. Już dość krzyczałam na babcię. Nie powinnam nigdy mówić do niej takim tonem – Nienawidzę jej… Położyłam się na pościeli. Chowając twarz w poduszce byłam pewna, że babcia tego nie usłyszała. - Skoro masz do niej taki uraz, to może powiesz jej to w twarz? – zapytała ku mojemu zaskoczeniu. - Słucham? – podniosłam głowę. - Jeśli tak mocno cię skrzywdziła, jedź do niej. Odnajdź ją w Orhill i wykrzycz jej to w twarz. Z pewnością mówiła to, by wzbudzić we mnie skruchę, by dać mi do zrozumienia, że tak naprawdę nie myślę w ten sposób o siostrze, ale nie zmieniłam zdania. Podniosłam się na łóżku. Babcia miała rację. Chciałam zobaczyć Odettę, chciałam wcisnąć jej wisiorek w dłoń i wykrzyczeć jej prosto w twarz wszystko, co do niej czułam. - Jak mam tam dotrzeć? – szepnęłam z przejęciem. - Ty wiesz Nilce. Ty wiesz – babcia Millan kiwnęła głową, po czym opuściła mój pokój. - Wiem? – zapytałam siebie na głos. Wiedziałam tylko o jednym z postojów Odetty w Coppermine. Czy Orhill znajdowało się niedaleko? Mogłam tylko domniemać. Jedynym śladem była mapa, którą trzymała przy sobie mama. Poproszenie jej, aby mi ją udostępniła byłoby niemądrym posunięciem. Najpewniej przegoniłaby mnie, mówiąc, bym nie wtrącała się w nie swoje sprawy. Nie znam geografii Kanady na tyle dobrze, żeby wiedzieć o każdym malutkim, odciętym od świata miasteczku o niskiej populacji. Zakładając, że takie miasteczko, jak Orhill istnieje, że babcia nie kłamie i rodzice naprawdę ukrywają przede mną prawdę, musiałam wyruszyć tam na własną rękę. Mój ojciec, jak prawie każdy mężczyzna, miewał swoje drygi. Co kilka tygodni zmieniał zainteresowania, ale każde z nich ekscytowało go tak bardzo, że razu jednego postanowił urządzić na strychu swój prywatny gabinet. Składował tam książki, które zakupił, kiedy zdecydował się poświęcić życie literaturze, gdy zechciał zostać malarzem, postawił tam sztalugę, był tam również aparat i wędka, która przewracała się czasem, przyprawiając mnie i mamę o zawał serca. Jego oku entuzjasty nie umknęła również geografia. Pewnego razu zdecydował, że zajmie się amatorsko archeologią. Chciał wydobywać kości dinozaurów, zwierząt żyjących przed wiekami i skarby pozostawione przez starożytne cywilizacje. Jeszcze tego samego dnia pojechał do najbliższej księgarni i zakupił każdy dostępny rodzaj atlasu i dwie liczące sobie ponad pięćset stron książki historyczne. Po powrocie do domu zamknął się w swojej pracowni, gdzie studiował mapy, poszukując miejsc, w których można by znaleźć wartościowe rzeczy, które z chęcią kupiliby kolekcjonerzy i właściciele muzeów. I ja, i matka spodziewałyśmy się, że minie kilka dni i marzenie ojca o karierze archeologa odejdzie w niepamięć. Tak też się stało. Po niewiele ponad tygodniu zapiski, plany i miejsca zaznaczone czerwonymi pinezkami na mapie zostały porzucone, a ojciec powrócił do czytania codziennych gazet w swoim niebieskim fotelu. Mapy wciąż jednak leżały zakopane w kufrze na strychu, zakurzone i nieużywane przez długi czas. Mogłam wykorzystać jedną z nich, by poznać drogę do Orhill. Nie chcąc dłużej zwlekać, wyszłam na korytarz, gdzie w suficie mieściła się klapa. Chwyciłam za przytwierdzoną do niej linę i wysunęłam schody, po czym wspięłam się na strych. Będąc już na szczycie, zamknęłam za sobą klapę. Rozejrzałam się. Gabinet ojca wyglądał jak stacja każdej dziedziny wiedzy: podłogę przykrywały stosy książek i rulonów papieru, deski gdzieniegdzie poplamione były atramentem, biurko przepełnione było różnej wielkości śrubokrętami, cyrklami i ołówkami, a niebezpiecznie blisko krawędzi blatu leżała lupa. Moją uwagę jednak przykuł kufer stojący w kącie. To tam ojciec wrzucał rzeczy, którymi tracił zainteresowanie. Klęknęłam przy skrzyni i podniosłam ciężkie wieko. Na samym wierzchu powitała mnie kolekcja książek pożarta przez mole, przepasana skórzanym paskiem i pokryty warstwą kurzu aparat. Ostrożnie wyjęłam sprzęt i położyłam go za sobą. Pod nimi znajdował się komplet farb i na wpół pomalowane płótno, na którym ojciec próbował wyrazić swoje emocje – czerwień, pomarańcz i żółć zlewały się razem, tworząc groteskowy obraz gniewu i agresji. Nim udało mi się dostać do atlasu znalazłam jeszcze pomięte kartki, na których tata pisał opowiadania, lekko wgniecioną trąbkę i otwarty kałamarz plamiący granatem wnętrze kufra. Szczęściem, atlas nie zabrudził się na tyle, by stał się nieczytelny. Wyciągnęłam go. Usiadłszy za biurkiem zapaliłam lampkę i odnalazłam mapę Kanady. Z lupą przy oku wodziłam palcem wzdłuż wybrzeża, aż trafiłam na to, czego szukałam – Coppermine. Ze względu na wielkość zaznaczone było drobnymi literami. Kiedy przesunęłam palcem na wschód do miejsca, które zapamiętałam dzięki fragmentowi mapy matki, nie zobaczyłam czarnych liter układających się w słowo „Orhill”. Nic nie zobaczyłam. Jak przypuszczałam, widniał tam zarys drogi prowadzącej przez las. Tak myślałam, póki nie odkryłam, że owa droga urywa się na niewielkim obszarze na południowym wschodzie od Coppermine. Czy malutkie wsie zaznacza się na mapach? Wyrwałam kartkę z mapą Kanady i zamknęłam atlas. Doszłam do wniosku, że nie mogę zrobić nic innego, jak tylko tam pojechać. Nie miałam nic do stracenia. Jeśli okaże się, że trafię na puste pole między drogami, po prostu wrócę do domu i postaram się zapomnieć o Odetcie; żyć tak, jakby nigdy jej nie było. Złożyłam mapę i wsunęłam ją do kieszeni w sukience. - Im szybciej pojadę, tym szybciej wrócę – mruknęłam do siebie. Z ręką w kieszeni zeszłam po schodach. Z parteru usłyszałam warkot silnika. Wychyliłam się przez barierkę. Drzwi były otwarte, do holu wlewało się białe światło. Zalane słońcem, splecione w uścisku ciała rodziców zasłaniały częściowo jeepa czekającego na podjeździe. Nie musiałam się przyglądać by wiedzieć, do kogo należy. - To już? – zapytałam, zbiegając ze schodów. Mama i tata odsunęli się od siebie. Drzwi jeepa otworzyły się. Z samochodu wysiadł mężczyzna w średnim wieku o siwych włosach, ubrany w przyozdobiony odznakami mundur. Patrząc na mnie, zdjął czapkę w geście powitania. - Pośpieszcie się, Rymer – rozkazał. Przeniosłam wzrok z oficera na ojca. - Tato… - miałeś jechać jutro albo w środę – wykrztusiłam zdezorientowana. Tata przerzedził dłonią włosy i złożył okulary, po czym schował je do kieszeni w koszuli. - Też tak myślałem – zaśmiał się nerwowo, jakby popełnił nic nie znaczącą pomyłkę, lecz zaraz potem westchnął i zgarbił się – Listonosz spóźnił się z dostarczeniem zawiadomienia. Powinno dotrzeć do nas w piątek. Byłam w takim szoku, że nie byłam w stanie odpowiedzieć ojcu. On zaś otarł pot z czoła i schylił się po walizkę stojącą pomiędzy jego nogami. Wziął głęboki oddech. - Czas na mnie – oznajmił. Odwrócił się do wyjścia. Szedł powolnym krokiem, odwlekając chwilę, w której usiądzie na miejscu pasażera w wojskowym aucie i pojedzie do bazy, gdzie czekał będzie na koniec wojny lub dopóki nie zostanie odprawiony z powrotem do domu. Ale na to nie miałam nadziei. Gdy był już w progu, zatrzymał się i raz jeszcze odwrócił w naszą stronę. - Niedługo do was powrócę – powiedział z takim przekonaniem, że niemal w to uwierzyłam. - Do zobaczenia… - zamamrotałam, gdy tata wyszedł na ganek, by zaraz potem zniknąć we wnętrzu jeepa. Oficer podniósł nieznacznie czapkę na pożegnanie i zajął miejsce kierowcy. Razem odjechali. Szybkim ruchem wyciągnęłam walizkę z dna szafy. Nie chcąc dłużej zwlekać, postanowiłam wyjechać jak najszybciej rano. Przygotowałam najpotrzebniejsze ubrania, a w szufladzie w stoliku nocnym znalazłam sakiewkę z pieniędzmi, które oszczędzałam na czarną godzinę. Od dziesiątego do piętnastego roku życia, przez czas, w którym dostawałam kieszonkowe udało mi się zgromadzić ponad trzy tysiące dolarów. - Czym zamierzasz jechać? – usłyszałam nagle za sobą. Podskoczyłam zlękniona. Odwróciłam się. Babcia Millan siedziała na brzegu mojego łóżka. Nie miałam czasu zastanowić się, jak udało jej się wejść do pokoju tak cicho i niepostrzeżenie, bowiem uświadomiła mi, że nie przemyślałam tego, jak miałabym dotrzeć do Orhill. Choć ojciec nauczył mnie prowadzić, nie mam własnego samochodu i nigdy nie wyraziłam potrzeby, by go posiadać. Między Coppermine a Wyoming dzieliło mnie ponad tysiąc siedemset mil. Gdybym jechała autobusem, czekałoby mnie zapewne wiele przesiadek i nie miałabym pewności, czy uda mi się zdążyć na czas odjazdu, czy znajdę motel, czy też będę musiała nocować na zewnątrz. Miałam przed sobą kilka dni drogi. Nagle wszystko się skomplikowało. Ku mojemu zaskoczeniu, babcia roześmiała się donośnie. - Nie ma się nad czym zastanawiać, Nilce – powiedziała po chwili – Dam ci swój samochód. Ze zdziwienia otworzyłam szerzej oczy. - Nie mogę tak, babciu – odmówiłam zdecydowanie – Nie wiem, jak długo mnie nie będzie. Jak wrócisz do domu? - O mnie nie musisz się martwić. Twojej matce przyda się moje towarzystwo. Nie zostanie sama w domu, bidulka – odparła babcia. - Jesteś tego pewna? – zapytałam po chwili zastanowienia. - Oh tak, tak, jak najbardziej. Szczerze to sama chciałabym tam wrócić, ale Marina pewnie nie wpuści mnie nawet do gospody przez to, że poślubiłam mężczyznę… Widziałam, że babcia próbowała uśmiechnąć się, ale nie była w stanie. Być może wspomnienie o mieście napawało ją smutkiem. Nie mogłam jedynie zrozumieć, jakie znaczenie miało to, że wzięła ślub. Jaka dziwaczna społeczność zamieszkiwała to miasteczko? Czyżby rozprzestrzenił się tam mizoandryzm? Tak szybko, jak ta myśl zaświtała mi w głowie, tak też się jej pozbyłam. Gdyby tak było, babcia nie spędziłaby tam młodości. - Wyruszę rano – oznajmiłam.
  19. Potem zaczęły się romanse z masażystą rzecz jasna. Zaczęło się od wspólnej konsumpcji omletów ryżowych na stole do masażu, a skończyło na misz-maszach cielesnych tamże również, nawet bywało, że zaaferowani do nieprzytomności wgniatali w tapicerkę okruszki ryżowych przysmaków. Szeleścili opakowaniami, pływali w nich, kruszyli niepożarte jeszcze omlety, które to i tak mieli tam w przerwach od anatomicznych igrzysk wchłonąć, aby zaspokoić rosnący apetyt, którego nijak nasycić się nie dało Natalia nie czyniła tego kierowana prawdziwą żądzą, a raczej rozstrojeniem emocjonalnym, które oczywiście fundowała jej kochana siostrzyczka wyekwipowana w oręż czekolady. Biedna Nataleczka miała ochotę podejść do Kamili, paść na kolana, rozpłakać się i po prostu wyć wniebogłosy: „Czemu mi to robisz? Czemu mi to robisz, siostro?”. Ale honor, hardaszczość – ni w ząb nie pozwalały. Toteż pewnego dnia, gdy już pięć razy dostała zawału przez czekoladowe trzaski, wyrwała Kamili tabliczkę i rozpierdoliła ją o podłoże. Impet spowodował, iż czekoladowa miazga niemal wsiąknęła w panele. – Nie! Nie usidlisz mnie, Kama! Czekolada nie wystarczy, abyś okiełznała potężnego walenia, którym jestem w środku! – Trzepnęła dłonią o pierś. – Czy ty myślisz, że wyposażona wyłącznie w kakaowy łakoć rozgromisz wielkie oceaniczne monstrum? Oj, grubo się mylimy, siostrzyczko, grubo! Jak śmiesz porównywać się do dzielnych wielorybników, którzy przebywają kolejne mile morskie, aby pośród mroku fal upolować ssaka-potwora! Kamila miło uśmiechnęła się do siostry. – Och, siostrzyczko, a więc jesteś waleniem? Zatem pozwól, że przysposobię się w odpowiedni harpun. Przemiły jej uśmiech powodował u Natalii torsje, zupełnie jak wtedy gdy ktoś drapie po tablicy nieobcinanymi od tygodni paznokciami. Do domu wpadało często kuzynostwo reprezentowane przez Sieciecha i Jessikę. Zwłaszcza po treningach jazdy figurowej z Kamilą, aby mościć się na kanapie w salonie i pić z termosów gorącą czekoladę. Patrzeli wtedy z żalem na Natalię, iż nie kultywowała z nimi sztuki na lodzie i zamiast relaksować się po hardaszczym treningu, zaczytuje się w gnuśnych opowiadaniach, celując w nich z pogardą łokciem wspartym na podłokietniku. – To już dwa tygodnie, jak Ziga jest na działce – rzekł raz Sieciech podczas wchodzenia z czekoladą w siorbiące interakcje. Mówił o swoim tacie, który jednak posiadł pseudonim przez wzgląd na młodość ducha oraz ogólną młodzieżowość. Również Jessika wtedy uprawiała żonglerkę siorbnięć. – Tak, długo jeszcze będziecie karać nam ojca? – dopytała. Kamila odstawiła swój termos – puknął o blat stołu wielce profesjonalnie – jakby trzpiota miała zaraz sprzedać pracownikom firmy swą opinię o zainwestowaniu w pakiet akcji. – Och, wiecie… – Uśmiechnęła się tajemniczo. – Tyle, ile trzeba. – Szkoda, szkoda. – Jessika również majtnęła termosem na blat. – Miasto za nim tęskni, ubożeje bez niego. On tu nie pasuje, tutaj na totalnych przedmieściach, to nie jego zew, tutaj nie rozwinie skrzydeł, a raczej zdegraduje się do formy larwanej. Twarz Kamili pozostała niewzruszoną maską. – Droga kuzynko. Mógł nie strzelać z nozdrza alkoholem na blat. Kamila i Jessika udały się na górę, pomasować po wysiłku mięśnie na wałkach, a potem pleść sobie warkocze. – Nie idziesz z nimi? – spytała Natalia, nawet rada, że nie ostanie tutaj sam na sam z opowiadaniem, w którym właśnie psychopata wkrajał ofiarę pod dywan. – Nie spieszno mi do plecenia warkoczy – żachnął obrażony. – Ale na wałku byś się pomasował. – Dziś wyjątkowo nie. Pozostawię moje mięśnie spiętymi. Od czasu do czasu należy urozmaicać plan treningowy. – Pewnie ci się po prostu nie chce. Kuzyna opanowała bladaczka obrażalskości, więc Natalia postanowiła załagodzić: – Ale cieszę się, że tu siedzisz, jakby co. Akurat mam wyjątkowo bestialskie fragmenty w powieści, nie wytrzymałabym sama. – Och, ale właśnie zmierzałem do kuchni. – Podniósł się częściowo z sofki. – Oj no mam cię na klęczkach przeprosić za ten wałek? Przepraszam, szanowny kuzynie. Sieciech zdziwił się wielce – kuzynka zastosowała tak niepasującą do niej, przemiłą kindersztubę. – Przeprosiny jak najbardziej przyjęte. Ale tu nie rozchodzi się o obrażalskość, po prostu chciałbym indywidualistycznie chłonąć klimat wieczoru w opustoszałej kuchence. Zerknę na mrowie gwiazd, posłucham świstu imbryka, ot takie indywidualistyczne właśnie chętki osobnicze. Natalia fuknęła pod nosem, cała kindersztuba uleciała z dziewki jak powietrze z balonu miętego w dłoniach przez ogorzałego barbarzyńcę. Zatopiła się w fotelu i w samotności przeżywała grozę nietuzinkowej powieści swego ulubionego pisarza thrillerów. Jednak snuła fantazję już tylko o napompowanych oponach rolek terenowych, o zbawiennych nocnych wypadach – Kamila grasowała po chacie, a to oznaczało groźbę czekoladowych trzasków. Dni stawały się coraz krótsze, mróz progresywnie postępował, wreszcie jak co roku zima zaczęła wieść prym, a dzień po tym majestatycznym obrzędzie przekazania pałki władzy przez złotą jesień (pałki władzy) w ręce Chłodnej Pani (pałki władzy) nastała Wigilia Bożego Narodzenia. Do domu rodzinnego Kamili i Natalii powoli zjeżdżała się familia, wczesne wigilijne popołudnie wnosiło w serca biesiadników rozkosz przenajświętszą, zwłaszcza, że jeden wuj przetransportował zza granicy największe rarytasy zaawansowanych alkoholików – plejadę przeróżnosmakowych butli. – To co, chyba dopuścimy Zigę do stołu? – Tomasz zbierał opinie. – Odkujemy go? Biedak już ponad miesiąc w tych łańcuchach. – No oprócz drobnych przerw na usługi w domostwie – sprecyzowała Kamila. – Odkujmy wujka – rzekła zdecydowanie Natalia, zerkając z salonu na odśnieżającego działkę Zygmunta. Zygmunt był bardzo wdzięczny bo miał odmrożone stopy i parę palców u dłoni. – Jezu, jak się cieszę! – opatulony kocami pił ciepłe kakao wręczone przez Kamilę. – To jednak prawda, że na Święta króluje miłość i wybaczenie! – Spojrzał na swoje sine ręce. – To przezabawne, że dłonie mi się odmroziły częściowo, tylko cztery palce w obu dłoniach. Natalio. – Skierował facjatę ku bratanicy ślęczącej nad telefonem. – Natalio, myślisz, że mam już martwice w stopach i dłoniach? – A jak wujek czuje? – próbowała pomóc, jednak nie odrywała wzroku od ekranu. Zombie tak już mają. – No właśnie nie mam pewności, jeszcze nigdy nie miałem martwicy, ale zupełnie nie mam czucia w stopach, więc myślałem, że może to to. – Wujek, naprawdę nie wiem – rzuciła Natalia i zatopiła się już do cna w przeglądaniu produktów sklepu kosmetycznego. Ziga uśmiechnął się lubieżnie i spoglądał pikantnie znad parującego kubka. Cisnęło mu się bodaj na usta pytanie, czy Natalia ma już swoją męską armię seks niewolników i przy pomocy makijażu tworzy z nich ślepe, posłuszne drag queen, na szczęście do salonu wkroczył Sieciech. Ziga drgnął i spojrzał na młodziana, który wybawił Natalię od prowadzenia niezręcznej rozmowy. – Synu, miałeś kiedyś martwicę i dałbyś mi radę opisać, czego się dokładnie wtedy doświadcza? Sieciech zgarnął jakiś talerzyk ze stołu. – Nie, jeszcze nie miałem. – A planowałeś może kiedyś mieć? – dopytał Ziga. – Nie planowałem w sumie. To niedobrze? Natalia fuknęła nosem. – Takich rzeczy się nie planuje! – Oderwała się na moment ze świata podkładów, maskar i lakierów. – To jakby spytać nastolatka, czy planował mieć pryszcze albo cukrzyka, czy rozpisał już sobie za brzdąca terminarz wstrzykiwania insuliny. Ziga strapił się nieco. – Ależ, Natalio. I po cóż ta ironia? Święta to czas miłości, twój ton głos jednak temu przeczył. Miłujmy się może chociaż odrobinkę? Patrzcie, mnie zwolniono z robót na działce i nawet dostałem koce i kakao, żeby zwalczyć potencjalną martwicę, o, witaj, Aneto! Do salonu weszła i Anetka, po talerze. – Mógłbym cię spytać, szwagierko, czy miałaś kiedyś martwicę? Aneta nie miała, ani żaden z innych domowników, który przewinął się w najbliższym kwadransie przez salon. Zygmunt pytał każdego, kto tylko się napatoczył. Tomek zwołał walne zgromadzenie w kuchni. – Myślicie, że on tak po japońsku prosi, żebyśmy wezwali mu lekarza? – zbierał opinie. – Nawet jeśli – prychnęła Kamila – to nie ma opcji. Przecież zasady zakucia na działce wyraźnie mówią, że opieka medyczna nie jest uwzględniona. – Ale… martwica. – Ojcze, sami z matką ustaliliście zasady zakucia działkowego, chcesz je teraz złamać? – Nie na mojej wachcie, Tomek. – Aneta błysnęła oczami. – Brawo, mamo. Dzięki tobie jeszcze nie straciłam wiary w rodzicielstwo. High five! Przybiły sobie wysoką piątkę. Ażeby nie łamać zasad, nie wezwano dla Zigi lekarza, zgromadzenie dobiegło końca. Natalia jeszcze wzięła na stronę Tomka. – Czy tata kiedykolwiek spojrzał na moje stopy w pełni świadomie? – spytała zaciekawiona. Tomek ugryzł mentalnie wąs. – Nati, co to za dziwne pytanie? Do wujka Zygmunta na działkę dołączyć chcesz? – Tata spojrzy! Proszę. – No, dobra… Rany, Nati! Ty lewitujesz! Tomek po raz pierwszy w dwudziestoparoletnim życiu córki spojrzał świadomie w dół na jej stopy. – O nie! Sieciech pewnie wciągnął cię w te jogę i sobie jakieś chore medytacje-lewitacje uprawiacie! – Nie no, papa. Ja tam mam łyżwy mentalne po prostu. Chciałam się tylko upewnić, czy tata to też tak postrzega. – No postrzegam. – No i ja dziękuję bardzo. Udam się na spoczynek. – Tylko tymi płozami mentalnymi nie pooraj sobie pościeli – zakpił. Natalia wdrapała się na górę. Męczyła ją wigilia jak diabli, więc miała koło szesnastej zwyczaj krótkiej drzemki, żeby mieć więcej sił na nudne rozmowy dorosłych toczące się przy wigilijnym stole.
  20. Chciałam cię samotnej, jak zanurzające się słońce na pustym jeziorze.Chciałam być tylko przy tobie, jak przez ostatnie jedyne chwile spędzone obok ciebie.Chciałam cię samotnej tylko dla siebie, lecz do pewnej chwili, w której pojawił się pierścień i nasienie.Chciałam być z tobą połączona na wszelkie rodzaje myśli przez ludzi wymyślonych. Chciałam, lecz zostałam jak pusta butelka na oceanie płynąca z listem w środku, który jest pergaminem zapełnionym wspomnieniem z tobą. Julia Ziemiakowska
  21. Zapakuj mi garnki proszę, może złotych kropli z łyżkę. Zapakuj też proszę, czerwone symbole dojrzałości, pomidory z tych ogrodów. Zapakuj mi garść odwagi, bo tych widm mi drogi wrą. Spakuj mamo krzaki jagód, bym nie czuł, a widział. Pomidory, wspinaczka po kościach altan. Symbol zdarzeń, tych ostatnich. Niech czerwień tuli do snu, Niech czerwień wyprawi do życia. Boję się, że zgniją wszystkie, zduszone lasem płytkowym. Wiatrem szarpią włosy, clematisy więdną z wolna. Spakuj odrobinę ciepła, tu od morza mrozem ciągnie. Brata mam, to jedna dłoń ku górze. Tu muszę się ciągle bić, pisać prace. Zdawać sprawozdania, protokoły myśli składać. Tu muszę być taki piękny, włosy przystrzyżone, karmię się, tym co słone.
  22. U progu zimy stoją bezradnie już mają dzwonić zębami do głuchych drzwi naszych uszu Nieczułych świątecznych uczt zapach niesie się i drażni ich wyposzczone żołądki gdyby tylko wiedzieli, że te posiłki dawno wystygły Surowy mróz chwyci za krtań jak co roku przeforsuje im kości to nic, zaśnijmy spokojnie od jutra znów możemy mieć coś do stracenia
  23. graphics CC0 była w koronkach w muślinowe kółka biały stół - przyodziany w obrus platerowana szkatułka stała na nim - a w niej pereł ogród patrzyła spod rzęs spod zatuszowanych powiek przyciemniała półmrok stearynowej świecy gdzieś motylki fruwały we głowie a nad głową esy floresy małoważną się stała szkatułka z ornamentem - z weluru wyściółką w jej olśnieniu - perłowy naszyjnik a ja zdobyć pragnąłem serduszko więc ująłem subtelnie dzbanuszek ten z wygiętym magicznie dziobkiem cukiernica obok - i mlecznik przesączyłem - przez usta jej słodkie kawiarnianą miłosną nutkę z filiżanki wieczorem letnim aż się zdziwił komplet do espresso w eleganckim włoskim wydaniu jak się miłość sprawdza w stylu retro zakochani: mówią dobranoc --
  24. 3 amI'm prayerHoly God please let me disappearI'm feeling guilty and sinfulI've only wanted a loveBut I just born as a gayYou gave me only dead thoughtsfather calls the exorcisthe thinks my demon is my orientationthey try to change the unchangingtear out the leftovers of life by taking therapyI have to die to feel myself
  25. graphics CC0 chociaż życiowa ciągle uciekasz od biologicznych porównań... typowa orka bo jak każda – z delfinic kiedyś przejdziesz menopauzę doświadczona i najstarsza obła – od trzech waszych pokoleń gdy on zapyta: czym - od niej różnisz? co mu odpowiesz?... że nie umiesz pływać?... masz własny stadny tryb komunikowania przenosisz – geny od wieków z pokolenia – na pokolenie gdzie te różnice? czy są podszyte ssakiem?... w domowym delfinarium pocieracie jak mieczniki nosem o nos – na dzień dobry w łóżko skaczecie na plecy lub lądujecie na brzuchach gdybyś odeszła... nie będzie nigdy – tak samo?... on jako orek – rozpocznie samotną wędrówkę w zimne oceany samotności porozumiewać zacznie z inną w obcym dialekcie dlaczego nie społecznie? typowo – i bez zastawionych sieci... jak orki – on niech będzie Keiko ty jakaś pani Keiko – wife w norweskiej wiosce Halsafjord w naturalnych warunkach bez obowiązku niewoli i... w dużej rodzinie orki – nie atakują przecież ludzi!? --
×
×
  • Dodaj nową pozycję...